Nieważne
fot. andrew neel / UNSPLASH.COM
Oferta specjalna -25%

Ewangelia według św. Marka

0 opinie
Wyczyść

Mieliśmy tam za oknem całkiem ładny kraj, ale postanowiliśmy go sobie oszpecić. I, co gorsza, jakoś nam to specjalnie nie przeszkadza.

Ten tekst będzie na temat, który nie jest ważny. Znajduje się na ostatnim miejscu listy priorytetów władz. Przeszkadza w robieniu interesów przedsiębiorcom. Nie rozpala umysłów. Można zapytać człowieka na ulicy: – Nie przeszkadza to panu? – i pokazać palcem. Człowiek machnie ręką: – Nie, nie przeszkadza mi. Mogłoby być trochę ładniejsze, ale ja się na tym nie znam – odpowie w najlepszym wypadku, a w najgorszym rzuci: – Ludzie nie mają czego do garnka włożyć, a wy się bzdurami zajmujecie.

Ten tekst będzie o tym, że w Polsce jest przeraźliwie brzydko i wszystko wskazuje na to, że wkrótce będzie jeszcze brzydziej.

Tak, szczęśliwego zakończenia tutaj nie będzie.

Eksperyment 

Ból oczu zaczyna się za niewidzialną granicą. Trzeba wybrać jakiekolwiek niemieckie miasto przy granicy z Polską i ruszyć na wschód. Ból nie jest nagły, przychodzi powoli, narasta stopniowo. Na początku nie trzeba się go bać. W pewnym momencie staje się jednak nie do zniesienia. Budzi irytację, złość. Żeby sobie z nim poradzić, można zamknąć oczy i przypomnieć sobie, że już za chwilę ból zniknie zupełnie. Zamiast niego pojawi się obojętność na to, co dookoła. Wtedy będziemy wiedzieli, że jesteśmy już u siebie. Że jesteśmy w domu.

Zatem Poznań, niedzielny lipcowy wieczór. Centrum miasta – wyludnione, z zimnym światłem wylewającym się na puste ulice z witryn licznych oddziałów banków, które upodobały sobie jedną z głównych ulic miasta – Święty Marcin. Tuż obok idealnie puste kawiarnie. Dalej – nowa galeria handlowa, jeszcze w budowie. Obok pusty parking, szopa z dykty, reklamowy ekran LED na lawecie i gotycki kościół. Potem plac Wiosny Ludów (dwa parkingi, buda z kebabem, szopa z kurczakami, stoisko ze sznurowadłami i parasolami, galeria handlowa, samochody). Stary Rynek z prawie pustymi kawiarnianymi ogródkami i klubami go-go. Dalej kiosk, a w nim lokalna gazeta z tytułem: „Co się dzieje z centrum Poznania?”

Znam odpowiedź: ono właśnie umiera.

Grzechy nasze 

Architekci i urbaniści śmieją się często, że w Polsce funkcjonują przynajmniej trzy definicje ładu przestrzennego. Definicja pierwsza znajduje się w Ustawie o planowaniu i zagospodarowaniu przestrzennym. Brzmi tak: „Ład przestrzenny to takie ukształtowanie przestrzeni, które tworzy harmonijną całość oraz uwzględnia w uporządkowanych relacjach wszelkie uwarunkowania społeczno-gospodarcze, środowiskowe, kulturowe oraz kompozycyjno-estetyczne”.

Definicja druga znajduje się w Polskiej Polityce Architektonicznej – dokumencie opracowanym wspólnie przez stowarzyszenia architektów i urbanistów. Mówi, że: „Ład przestrzenny to stan organizacji przestrzeni spełniający wymogi jakości życia społecznego, kultury, ekonomii i zrównoważonego środowiska”.

Definicja trzecia jest nieoficjalna i krąży jako anegdota wśród architektów, urbanistów i urzędników odpowiedzialnych za polską przestrzeń: „Ład przestrzenny to coś absolutnie nieosiągalnego w obowiązującym dziś w Polsce systemie prawnym”.

Problem jest już od dawna zdiagnozowany. Polska Polityka Architektoniczna to kolejny dokument, który ma odmienić przestrzeń publiczną w naszym kraju. Architekci ze Stowarzyszenia Architektów Polskich i Polskiej Rady Architektury we współpracy z Towarzystwem Urbanistów Polskich dość dokładnie opisali niemal wszystkie problemy polskiej przestrzeni, od zarządzania obszarami już zabudowanymi, przez system planowania przestrzennego, ochronę zabytków i krajobrazu, aż po promocję kultury przestrzeni i edukację. I wskazali drogi wyjścia z matni, w jakiej się znaleźliśmy. Przez dwa lata projekt leżał w sejmowej poczekalni, w lipcu jego autorzy po raz kolejny zaprezentowali go parlamentarzystom. Co z tego wyniknie, nie wiadomo, bo polska przestrzeń jest polem bezpardonowej walki o wpływy. Każdy chce na niej zarobić.

Rozlane miasto 

Aby dostrzec elementy tworzące estetykę chaosu i bezhołowia w polskiej przestrzeni nie trzeba się specjalnie wysilać, wystarczy wyjść z domu gdziekolwiek w Polsce. Konsekwencje ich destrukcyjnego wpływu na nasze życie można natomiast dość dobrze obserwować w większych miastach, bo to tam owa przestrzeń degradowana jest najsilniej.

Wyludnione w niedzielny wieczór centrum Poznania to jedna z pierwszych, widocznych konsekwencji tych procesów. Chodząc po opustoszałych ulicach, trudno nie zadać sobie pytania: Gdzie u licha podziali się ludzie? Odpowiedzi trzeba szukać na obrzeżach miasta. – Suburbanizacja, czyli rozlewanie się przedmieść, to dziś jeden z najgroźniejszych procesów zachodzących w polskiej przestrzeni. Deweloperzy stawiający osiedla w szczerym polu kuszą ludzi, których nie stać na kupno mieszkania w mieście – mówi dr Katarzyna Kajdanek z Uniwersytetu Wrocławskiego, autorka książki Między miastem a wsią poświęconej zjawisku suburbanizacji. – Oczywiście mieszkania tam są tańsze, ale do ich ogólnego kosztu należy wliczyć też konsekwencje braku dróg dojazdowych czy dogodnych połączeń komunikacji publicznej, podstawowej infrastruktury takiej jak szkoły, przedszkola, sklepy, o ośrodkach kultury nie wspominając – dodaje.

Wszystko to sprawia, że mieszkańcy przedmieścia jeszcze bardziej uzależniają się od samochodów. A to z kolei uzależnia od samochodów same miasta. Samorządy próbują sobie radzić z tym zjawiskiem, poszerzając drogi dojazdowe. Każda taka inwestycja zwiększa atrakcyjność sąsiadujących z nią działek, na które niemal natychmiast rzucają się deweloperzy kuszący klientów „świetnym dojazdem do centrum”. Mieszkańców szybko więc przybywa, a drogi znów się zapychają. Przejazd z centrum do domu wydłuża się na tyle, że na wieczorne wyjście do kina, teatru czy choćby na kawę brakuje już czasu i sił. W efekcie centra miast zaczynają świecić pustkami, a lokale zajmują banki i operatorzy telefonii komórkowej, którzy nie są tak uzależnieni od frekwencji potencjalnych klientów jak księgarnie i kafejki.

Najszybciej i najgorzej rozlewa się Warszawa. Problem ten dotyczy też Poznania, Szczecina i Wrocławia. Nieco lepiej jest na Śląsku i w okolicach Łodzi, ale specjaliści zgodnie przyznają, że problem ten pojawi się także i tam. – To konsekwencja całkowicie upośledzonego systemu planowania przestrzeni w Polsce – zauważa prof. Tadeusz Markowski, prezes Towarzystwa Urbanistów Polskich. – Dziś, aby postawić dom jednorodzinny na przedmieściu, wystarczy kupić działkę i uzyskać tzw. warunki zabudowy, które wydawane są niemalże z automatu przez urzędników mających o urbanistyce pojęcie bardziej niż mgliste – tłumaczy profesor.

Rozwiązaniem problemu mogłyby być miejscowe plany zagospodarowania przestrzennego, do których uchwalania zobowiązane są samorządy. Obecnie obejmują one jedynie 15 proc. powierzchni kraju. – Ta liczba zresztą nic nam nie powie, jeśli nie przyjrzymy się jakości tych planów – denerwuje się Markowski – a prawda jest taka, że spora część z nich, zwłaszcza na terenach szczególnie atrakcyjnych, jest uchwalana pod dyktando deweloperów, którzy nieraz płacą urbanistom za sporządzanie takiej koncepcji, jaka najbardziej im pasuje.

Mechanizm jest korzystny dla wszystkich poza ludźmi, którzy będą na danym terenie mieszkać. Samorząd ma podkładkę, że uchwalił plan, deweloper może budować. – W efekcie dochodzi do takich absurdów jak w podwarszawskiej Lesznowoli, gdzie 100 proc. powierzchni gminy przeznaczono pod zabudowę mieszkaniową – uzupełnia prof. Markowski. – Śmiem twierdzić, że obowiązujące dziś przepisy, mające na celu porządkowanie przestrzeni, powodują jedynie jeszcze większy chaos i nieodwracalne zniszczenia.

Urbanistyka polskich przedmieść to jedno, architektura to drugie. W krajobrazie dominuje „dom polski – katalogowy”, czyli kuriozalna mieszanka stylów i mód ostatnich dwóch dekad, ozdobiona kolumnami i mansardami. Widać tu wpływy śródziemnomorskie, słowiańskie i serialowe. To również efekt luk w polskiej planistyce, bo miejscowe plany dość mgliście określają rodzaj zabudowy, a odpowiedzialni za nie urzędnicy nie bardzo mają czas i środki, by kontrolować zgodność projektów z rzeczywistością architektoniczną. W konsekwencji każdy buduje, jak chce, gdzie chce i ile chce. Polskiego budownictwa jednorodzinnego nie da się nawet porównać nie tylko z tym, co buduje się na zachodzie Europy, ale nawet z osiągnięciami Czechów, Chorwatów czy Węgrów, którzy przecież historię mają podobną do naszej.

Getto 

– Ludzie, idąc wyrzucić śmieci, chcą mieć pewność, że nic im się nie stanie – mówi przedstawicielka jednego z wiodących deweloperów, gdy pytam, dlaczego wybudowane przez jej firmę osiedle otoczone jest wysokim płotem. – Macie jakieś dane dotyczące przestępczości czy natężenia ruchu, które uzasadniałyby postawienie tego płotu? – dopytuję. – Nie, ale osiedle pozycjonujemy w wyższym segmencie i chcemy zagwarantować klientom pewien poziom elitarności. Zainteresowanie takimi zabezpieczeniami jak płot i monitoring jest nadal duże, więc wychodzimy mu naprzeciw.

Na pytanie o to, co też mogłoby się stać wynoszącemu śmieci mieszkańcowi osiedla postawionego w podwarszawskim szczerym polu, odpowiedzi już jednak nie usłyszę.

To zdumiewające, jak elementy konstruujące społeczny prestiż zmieniają polską przestrzeń. Jednorodzinny dom na przedmieściu, samochód, a teraz ten nieszczęsny płot. Jak mantrę można powtarzać statystykę, że Warszawa, najbezpieczniejsza stolica Unii Europejskiej, ma ponad 400 osiedli grodzonych, podczas gdy Berlin zaledwie dwa. Statystyka jest lekko nieświeża, bo z 2005 roku, kiedy to niemiecki student Eric Wurth postanowił przyjrzeć się warszawskiemu fenomenowi gettoizacji. Od tamtego czasu nikt tych osiedli nie policzył, lecz pewne jest, że liczba osób żyjących za płotem wzrosła, bo wzrosła liczba osiedli. A znalezienie na rynku takiego, które nie jest grodzone płotem, jeszcze do niedawna graniczyło z cudem. Płoty wpisały się w krajobraz polskich miast i nic już chyba tego nie zmieni. Grodzi się nie tylko osiedla, ale też place zabaw (niektóre mają bramki na kod albo chip), tereny uczelni, parki, skwery i stadiony Euro 2012. Płoty odgradzają dostęp do morza i jezior. Przyzwyczailiśmy się do ich widoku, oswoiliśmy je.

Specjaliści alarmują, że taka liczba płotów w polskiej przestrzeni jest zjawiskiem niepokojącym. Już w 1987 roku Antoni Kępiński pisał w swojej książce Lęk: „Środowisko społeczne, które dostarcza zbyt wiele sygnałów zagrożenia powoduje utrwalenie się postawy »od otoczenia«, czyli przewagę uczuć negatywnych, złych emocji społecznych, lęku i nienawiści. A te właśnie uczucia prowadzą do alienacji człowieka”. Te ostrzeżenia na niewiele się zdały, bo jak zauważa Jacek Gądecki w książce Gettoizacja polskiej przestrzeni miejskiej, choć pierwsze osiedla grodzone powstały w Polsce w 1997 roku, to dyskusja publiczna na temat społecznych konsekwencji ich zaistnienia rozpoczęła się pod koniec 2004 roku. Niewiele zresztą wniosła, bo trudno dopatrzeć się dziś społecznego sprzeciwu wobec takiej formy prywatyzacji przestrzeni. Szeregi tych, którym płoty w polskiej przestrzeni przeszkadzają, topnieją. Do klasyki przeszła akcja warszawskich anarchistów z początku obecnego wieku, kiedy to kilka luksusowych grodzonych osiedli w centrum stolicy zostało naprawdę zamkniętych… także od zewnątrz na solidne łańcuchy i kłódki. Kilka lat później szwajcarski artysta San Keller zaprosił mieszkańców Warszawy do wspólnej akcji wilczego wycia pod oknami mieszkańców takich osiedli. Trochę protestów było jeszcze przy okazji budowy największego w Polsce getta – Mariny Mokotów. A potem wszystko jakoś ucichło.

Temat, który grzeje 

– Na chwilę poczuliśmy się silni – uśmiecha się Antek Hryniewiecki, który kilka miesięcy temu stał się sławny na całą Polskę dzięki akcji „Co ja pacze. Toyota Bank zasłania ludziom okna”. – To była czysta prywata, która zamieniła się w społeczne działanie – podkreśla.

A było tak. Antek mieszka w warszawskiej kamienicy, na której firma Braughman Group Media postanowiła zamontować wielkoformatowy nośnik reklamowy. Umieszczenie w nim reklamy, tzw. siatki, spowodowało zasłonięcie okien kilku mieszkań, w tym mieszkania Antka. – Przez jakiś czas przepychałem się ze wspólnotą mieszkaniową, argumentując, że to nielegalne, bo przepisy pozwalają na wieszanie reklam tylko na czas remontu. U nas remont był tylko na papierze, a reklama wisiała. Założyłem więc profil na Facebooku i uderzyłem w reklamodawcę. To była środa.

W ciągu kilku dni profil polubiło kilkaset osób, o sprawie zaczęły mówić media. W niedzielę po reklamie nie było ani śladu, a Antek, ciesząc się widokiem na park, uwierzył, że walcząc z reklamodawcami, a nie z właścicielami nośników, można wygrać spór o przestrzeń wizualną w dużych miastach. A to w nich siatki są prawdziwą zmorą.

Dziś profil „Co ja pacze. Korporacjo mam prawo do widoku z okna” ma na Facebooku prawie 7000 fanów, a Antek jest po spotkaniach z kilkoma warszawskimi posłami, którzy wprowadzają do sejmu projekt nowelizacji postępowania egzekucyjnego, które ma ułatwić karanie nieuczciwych firm reklamowych. Cała akcja pokazuje zaś, że jeśli jest dziś w polskiej przestrzeni jakieś zjawisko, które zaczyna realnie przeszkadzać mieszkańcom i się o nim dyskutuje, to z pewnością jest to reklama zewnętrzna. Między Bugiem a Odrą jest dziś ponad 90 tys. nośników, a w okresie gospodarczego boomu sprzed pięciu lat było ich ponad 100 tys. Rynek ten w 2011 roku był wart w Polsce blisko 600 mln złotych.

– Samorządy nie mają narzędzi, by w sposób skuteczny zwalczać nieuczciwą i nielegalną reklamę oraz porządkować to, co już w przestrzeni miasta zaistniało – uważa Tomasz Gamdzyk, naczelnik Wydziału Estetyki Przestrzeni Publicznej w warszawskim ratuszu – każda inicjatywa pokazująca skalę problemu jest więc niezwykle cenna.

Antyreklamowy zapał studzi nieco Marcin Rutkiewicz, do niedawna wiceprezes stowarzyszenia Miasto Moje a w Nim, które przez pięć ostatnich lat walczyło o uchwalenie ustawy porządkującej rynek reklamy outdoorowej w Polsce. – Wszyscy się z nami zgadzali – od burmistrzów małych miast po ministrów. A potem dostaliśmy pismo z Ministerstwa Infrastruktury, że żadne działania ustawodawcze nie zostaną w dającej się przewidzieć przyszłości podjęte – uśmiecha się gorzko Rutkiewicz, który rok temu nieco się wycofał z tych działań i zajął się wydawaniem książek. – To zagadnienie naprawdę nie jest ani istotne, ani pilne z punktu widzenia rządu. I dopóki to się nie zmieni, z reklamą w przestrzeni miasta będziemy mieli taki sam problem, jaki mamy teraz – tłumaczy.

Z pewną niechęcią rację przyznaje mu sam Hryniewiecki. – Podobną akcję zrobiliśmy przeciwko Kia Motors, która zasłoniła okna jednej z kamienic przy Alejach Jerozolimskich. Nie zareagowali na nas, nie odpowiadali na nasze maile i posty, kasowali tylko nasze komentarze na swoim profilu. W końcu się nam znudziło. Przegraliśmy. Uznali, że strata wizerunkowa jest mniejsza niż zysk z tego, że ich reklama będzie wisiała w centrum Warszawy. A to oznacza, że jest jeszcze dość duże społeczne przyzwolenie albo przynajmniej obojętność na takie praktyki.

Nadziei brak 

Oczywiście suburbanizacja, gettoizacja, reklamowa wolnomerykanka czy brak polityki urbanistycznej to zaledwie wierzchołek góry lodowej, jeśli chodzi o problemy polskiej przestrzeni. W sondażu portalu architektonicznego Bryla.pl zorganizowanym w połowie ubiegłego roku internauci wskazywali, co ich najbardziej denerwuje: kolorystyczny chaos, który na osiedlach przybiera formę pastelowego obłędu, bezczynność władz, prywatyzowanie przestrzeni, dehumanizacja przestrzeni i wreszcie pseudohistoryzm w architekturze. Piotr Sarzyński, publicysta „Polityki” i autor książki Wrzask w przestrzeni. Dlaczego w Polsce jest tak brzydko, uzupełnia tę listę o brzydotę polskich dworców (tzw. kolejowisko), niemające nic wspólnego z tzw. street artem bazgroły na murach, zapuszczone do granic bazary i targowiska, kostkę Bauma oraz dekory, czyli nieco już spowszedniałe, ale trzymające się mocno w przydomowych ogródkach gipsowe krasnale, bociany czy nawet sylwetki papieża.

Na część z tych zjawisk Polacy są jednak obojętni, inne być może im przeszkadzają, ale nie na tyle, by zgodzili się na wydawanie na walkę z nimi państwowych pieniędzy czy, co gorsza, rezygnację ze swojego prawa własności. – Niemal każda rozmowa zaczynała się od pytania, jakim prawem mam komuś mówić, co ma wisieć na jego sklepie – wspomina Iga Januszewska, plastyczka miejska w Gorzowie Wielkopolskim. Tłumaczenie, że to, co wisi na zewnątrz, choćby odrapany szyld zakładu szewskiego, jest elementem estetycznego ładu albo nieładu, nie zawsze docierało do właściciela. W skrajnych przypadkach do magistratu trafiały donosy na moją działalność – opowiada.

Podobne doświadczenia mają krakowscy urzędnicy, którzy w czerwcu rozpoczęli walkę z reklamową samowolką właścicieli lokali na Starym Mieście. – Komu to przeszkadza? – pytała ze łzami w oczach właścicielka niewielkiego kantoru, która właśnie otrzymała mandat za wywieszenie podświetlanego kasetonu na zabytkowej elewacji kamieniczki przy Floriańskiej.

– To przecież nieestetyczne – próbowali jej tłumaczyć funkcjonariusze Straży Miejskiej.
– Mnie się podoba! – krzyczała.

Anna Włodarczyk z krakowskiego magistratu wspomina, że takie odpowiedzi słyszała bez przerwy: – I to, że uniemożliwiamy ludziom prowadzenie biznesu, że zamiast wspierać rzucamy kłody pod nogi. Nie docierało do nich, że jeśli dziś nie uporządkujemy miasta, to jutro żaden turysta nie będzie chciał tu przyjechać.

Wiele więc wskazuje, że eksperyment z bólem oczu będzie można powtarzać jeszcze przez lata. Będziemy wsiadać do samochodu gdzieś w Niemczech i ruszać na wschód. Albo gdzieś w Czechach, by skierować się na północ. Po minięciu niewidzialnej granicy poczujemy lekkie ukłucie, ale pojedziemy dalej. Ból będzie narastał, ale przecież wiemy, że w końcu minie. Jakoś go oswoimy.

Zresztą wcale nie musimy jechać. Możemy polecieć samolotem, wsiąść w Monachium (na wieży lotniska będzie napisane Munich), albo w Pradze (na wieży będzie napisane Praha) i wylądować w Warszawie (na wieży będzie napisane Samsung).

Nieważne
Filip Springer

urodzony 6 czerwca 1982 r. w Poznaniu – polski reportażysta i fotoreporter, reporter i fotograf. Stypendysta programu Młoda Polska Narodowego Centrum Kultury w 2012 roku. Autor książek Miedzianka. Historia znikania...

Produkt dodany do koszyka

Zobacz koszyk Kontynuuj zakupy

Polecane przez W drodze