Zadumany mieszkaniec świata
fot. andrey zvyagintsev / UNSPLASH.COM

Zadumany mieszkaniec świata

Oferta specjalna -25%

Drugi List do Koryntian

0 opinie
Wyczyść

Powinienem pisać o tej książce w podróży, ale trochę tak właśnie się dzieje, skoro zostałem w domu. Nigdzie nie wyjeżdżam, donikąd się nie wybieram, a to oznacza, że właśnie podróżuję. Prawdziwa podróż jest bowiem podróżą wewnętrzną – pisze o tym, choć nie wprost, Cees Nooteboom w Hotelu nomadów. Holenderski pisarz potrzebował całego życia, aby zrozumieć prawidła rządzące podróżą.

Nokturn podróżny  

Hotel nomadów to zbiór esejów, szkiców, notatek z podróży, reportaży – rozpiętość gatunkowa jest naprawdę spora – z kilkunastu lat, z kilkudziesięciu wypraw Nootebooma. Razem z autorem wędrujemy do Europy reprezentowanej w tomie przez Zurych oraz Wenecję, dosłownie na moment ruszymy szlakiem japońskich klasztorów, no i osiądziemy w Hiszpanii. Właściwie, gdy mówimy Cees Nooteboom, powinniśmy myśleć: Hiszpania. Holenderski podróżnik, jak sam mówi: był zagubiony, a dom znalazł w ojczyźnie Don Kichota. Wydane w 2007 Drogi do Santiago są bodaj najsłynniejszą książką Nootebooma i jedynym w swoim rodzaju przewodnikiem błądzenia po Hiszpanii. Hotel nomadów śmiało można traktować jako dopowiedzenie na temat wina, kobiet, corridy i kraju zżeranego przez terroryzm, który po wojnie domowej próbuje odbudować swoją tożsamość. Nikt nie potrafi pisać o Hiszpanii tak, jak Holender (co za paradoks!), dlatego ja zajmę się czymś innym: podróżą.

Nie jest łatwo zrozumieć fenomen podróżowania, bycia w ten wyjątkowy sposób. Dlaczego udajemy się w drogę? Niekoniecznie po to, aby zobaczyć coś, czego do tej pory nie widzieliśmy. Raczej po to, aby siebie zobaczyć w innym świetle – w marnej żarówce pokoju hotelowego, w palącym słońcu pieszej wędrówki, pod srebrzystą poświatą rozrzuconych z rozmachem na niebie gwiazd. Bez dotychczasowych obowiązków, z odmienną rolą w życiu, a nawet – jeśli skazani jesteśmy na podróż w nieciekawym towarzystwie – z zupełnie odmienną historią życia.

W Hotelu… podaje następującą przyczynę ruszenia w drogę: „Kiedyś, kiedy jeszcze nie wiedziałem tego, co teraz, wybrałem ruch, a później, kiedy wiedziałem więcej, zrozumiałem, że w obrębie tego ruchu mogę znaleźć ciszę niezbędną do pisania, że ruch i cisza, tworząc jedność przeciwieństw, wzajemnie utrzymują się w równowadze, że świat z całym swoim dramatyzmem, śmiesznym pięknem i oszałamiającą różnorodnością krajów, ludzi i historii sam jest podróżnym w nieustannie podróżującym uniwersum, podróżnym w drodze do nowych podróży (…)”.

W trakcie pisania o Hotelu nomadów nieodzowne będzie ciągłe potykanie się o paradoks, zgodnie z sugestią tytułu. Cisza, wewnętrzna pustka, skupienie kojarzyć się będą raczej z benedyktyńskim ślubem stałości miejsca. Wejdź do swojej celi, ona nauczy cię wszystkiego – głosi jeden z apoftegmatów Ojców Pustyni. Zapewne tak jest łatwiej, to również głosi sprawdzona od wieków tradycja monastycyzmu. Co jednak zrobić w sytuacji, gdy świat pędzi do przodu tak bardzo, że zawsze nas dogoni? Uciec przed nim w szaleńczej eskapadzie jeszcze bardziej do przodu? Niby jak wyprzedzić świat? Ale podczas lektury Nootebooma rodzą się też inne pytania: jaki sens ma podróż, gdy świat się globalizuje i wszędzie jest tak samo? Podróżować do miejsc coraz bardziej skrajnych, przemieszczać się między Północą a Południem? Obawiam się, że jeśli pójdzie się tym tropem, podróż zamieni się w niekończącą się ucieczkę przed dojrzałością, zakorzenieniem (także wobec drugiego człowieka), stabilnością. Może warto wrócić do stabilis loci, Cees Nooteboom lubi wszak mnichów, jest stałym gościem w ich klasztorach.

Latający Holender 

Hotel nomadów to zapis doświadczeń w starym stylu. Nooteboom nie należy do trawelebrytów: nie jest bohaterem kultury masowej, jego życie zaś jest na tyle indywidualne – samoistne – że podróże Holendra nie mogą nam zrekompensować naszych kompleksów. Nie wsiądziemy z nim na gapę, nie przeżyjemy wirtualnych podróży. Droga Nootebooma jest zawsze jego drogą, szlakiem nie do podrobienia – tak mocno naznaczonym indywidualnością. Zresztą, Nooteboom pisze jak bohater zapomnianych już książek przygodowych pokroju Jacka Londona, Arkadego Fiedlera czy Karola Maya. Skończywszy liceum, zaokrętował się w pierwszą podróż zamorską – tak przecież zaczynają się wszystkie arcypowieści dzieciństwa mojego i moich rodziców (czy także mojego syna, czas pokaże). Nooteboom odbywa swoją podróż zamorską, a więc inaczej mówiąc, odbywa swoje wtajemniczenie w życie, wkracza w obrzęd dorosłości i męskości. Na statku pracuje młodzieniec, na stały ląd schodzi już mężczyzna. Kim jestem? – nie przestaje pytać siebie Holender, a wraz z nim pyta czytelnik. Ale odpowiedź udzielana jest nie wprost, przekornie.

Czytelnik Nootebooma musi stanąć na drodze, tylko wtedy możliwe jest choćby częściowe zrozumienie tego, co w Hotelu nomadów próbuje powiedzieć autor. Zygmunt Bauman zaproponował niegdyś cztery dominujące wzory osobowe człowieka ponowoczesnego: spacerowicz, włóczęga, turysta oraz gracz. Zauważmy jak bardzo metafora bycia w drodze jest wpisana w naszą strategię bycia. Mianem spacerowicza określa Bauman osobę, która przechadza się przez swoje życie. Dostrzega wiele atrakcyjnych rzeczy, jednak nie poświęca im głębszego zainteresowania. Jej uwagę przykuwają reklamy, propozycje świata wirtualnego, którego głosicielami są nowoczesne produkty konsumpcyjne, telewizja, internet. Wszystko, co można zamknąć w słowach: „Możesz patrzeć, ale nie możesz dotknąć”. Pozostaje oglądanie, powierzchowność relacji. Spacer nigdy nie ustaje; w domu jest kontynuowany za pośrednictwem telewizora lub komputera. Świat rzeczywisty jest gdzie indziej; tu zredukowany do przyjemności oglądania, dotykania, snucia nierzeczywistych marzeń. Dla spacerowicza świat realny to ten odbity w lustrze. To nie jest typ Nootebooma. Włóczęga natomiast nieustannie wędruje. Chwile postoju są przypadkowe, nie zawsze zależne od niego. Każde zdarzenie może być warte zatrzymania się. Cel zanika, a zamiast niego ważniejsze jest samo przemieszczanie się. Pozostanie w jednym miejscu staje się niemożliwe, włóczęgę ciągle coś gna, ale dokąd i po co, tego nie wie. Ponownie wymyka się Nooteboom, bo choć przemieszcza się, to nie o sam ruch chodzi. Według Baumana turysta opuszcza swój dom jedynie od czasu do czasu. Kolekcjonuje doznania, wrażenia; uwiecznia je, aby w ten sposób oddzielić wyraźną granicą życie w domu od tego poza nim. Świat służy mu do gromadzenia doznań, jest odskocznią od codzienności. Jego znajomi nie mają łatwego życia – są bombardowani opowieściami o odwiedzonych miejscach, pokazami slajdów, kuchniami świata. Nijak nie pasuje to do Nootebooma, który drogę uczynił prawdziwym życiem. Może zatem Baumanowski gracz? Dla niego najważniejsze jest ryzyko. Raz mogą to być sporty ekstremalne, innym razem uwiedzenie czyjejś żony. Rzeczywistość nie jest wymagająca, można ją naginać, a nawet łamać. Chociaż ryzyko pociąga za sobą niepowodzenie, gracz uważa, że żadna porażka nie jest ostateczna, że istnieje możliwość jej odrobienia. Nooteboom pomieszkuje w Hiszpanii nie z potrzeby adrenaliny, ale z powodu pokrewieństwa z obrazami Salvadora Dalego oraz literaturą Miguela de Cervantesa. Gdzie jesteś, latający Holendrze?

Nooteboom wychodzi poza opis Baumana, dodając jeszcze jedną funkcję: pielgrzyma. To dość kłopotliwe, gdyż Holender ma problem z Bogiem (kwestia nie do końca rozstrzygnięta na kartach książki), ale liczy się sens poszukiwania czegoś dalej, nawet jeśli jest to czynione po omacku, niejasno, w krzywym zwierciadle świata. „To jest nieodwołalne – pisze po wizycie w weneckim muzeum – człowiek (…) ma wrażenie, że płynął pod prąd, potężny prąd złożony z bogów, królów, proroków, męczenników, zakonników, dziewic, potworów, że ciągle był w drodze z Owidiuszem, Hezjodem, Starym i Nowym Testamentem, że prześladują go żywoty świętych, chrześcijańska i pogańska ikonografia, że za cel upatrzyły go sobie koło Katarzyny, strzały Sebastiana…”. Przerywam czytanie zdumiony: dlaczego on pisze moje curriculum vitae? Przecież to mój życiorys, to ja jestem w drodze z Owidiuszem, to moja historia jest zamknięta w Biblii! Nooteboom jest pielgrzymem i dlatego Hotel nomadów nie jest lekturą dla każdego. Bardziej od podniety zmysłów – od tego, co się widziało i słyszało – liczy się tu kontemplacja. Autor nie opisuje odwiedzanych miast, a przynajmniej robi to nader enigmatycznie, raczej rozpościera przed czytelnikiem panoramiczny fresk. Na pierwszym planie są ulice i potrawy, kolory i dźwięki, ale istotniejsze jest rozległe tło: „Znowu przyjechałem do mojego letniska. Kot włóczęga przyszedł na jedzenie, niwelując w ten sposób dziewięć miesięcy nieobecności, palmy urosły o niewidzialny centymetr, odnajduję książki, o których zapomniałem, i siadam naprzeciwko chropowatego białego muru, który od niemal dwudziestu lat intryguje mnie swoją pustką”. Proza Nootebooma jest kamieniem rzuconym w wodę, a on tworzy rozchodzące się leniwie kręgi – tak pisze się bez początku i bez końca. Hotel nomadów czytam, odkładam, powracam do niego.

Medytacja w oku cyklonu 

Niesamowite jest to, jak Nooteboom wchodzi w dialog z przeszłością. Nie skupia się na medytacji własnego pępka, to świadomy uczestnik kultury tego świata. Pobyt w muzeum staje się spacerem pośród zbiorowej pamięci, do której dołącza swoją obecność. Dlatego więcej tu opisu ducha miejsca niż stricte przewodnika. Absolutnie mi to nie przeszkadza! Co mi po szczegółowym opisie pielgrzymiego szlaku trzydziestu trzech świątyń japońskich, skoro nieprędko się tam wybiorę. Nooteboom umożliwia wędrowanie wewnętrzne, w swoistej metanarracji. Mistrzowi kaligrafii starczą dwa, trzy ruchy pędzlem, by stworzyć dzieło sztuki, pisarz z kolei tworzy małe formy zamknięte, rozwlekłe zdania, chcące swoją frazą ogarnąć świat. To miejsce spotkania z czytelnikiem, gdy ten może odłożyć książkę, wziąć oddech, przymknąć oczy i wyruszyć we własną podróż. Tam, gdzie nikt jeszcze nie był.

Nooteboom podróżuje do samego siebie, wszelkie przemieszczanie się mając jedynie za pretekst. I ja ruszam, częściowo za nim, a jeszcze bardziej do własnego ja, gdy czytam: „I tak popołudnie mija mi na niedorzecznym złudzeniu, że jestem sam na świecie, nie pojawia się ani jeden żagiel w oddali. Jem brzoskwinię, kamieniem miażdżę na skale pestkę, po czym wyjadam również gorzki środek, wydarzenia niezwykle istotne. Jawię się sobie jako najdoskonalsze przeciwieństwo siebie samego, jeszcze tego roku byłem w miastach liczących dziesięć i szesnaście milionów ludzi, teraz wszystkie te liczby zostały w mojej osobie sprowadzone do jednej niepodzielnej, jakby się istniało bez innych albo może właśnie na potwierdzenie, że można by istnieć bez innych”. Dla takich zdań, okruchów wrzuconych między dłuższy wywód, warto czytać Hotel nomadów. Jako sposób podróżowania autor opisuje bycie w oku cyklonu. W samym środku cyklonu jest cicho, niezmiennie. Jak w klasztornej celi. Samotność, cisza, medytacja. Wejdź do swojej celi, a ona nauczy cię wszystkiego – Nooteboom napisał przejmujący komentarz do tego zdania.

Zadumany mieszkaniec świata
Marcin Cielecki

urodzony w 1979 r. – polski poeta, eseista, recenzent, pisarz.  Autor m.in. zbioru esejów Miasto wewnętrzne, książek poetyckich Ostatnie Królestwo, Czas przycinania winnic....

Produkt dodany do koszyka

Zobacz koszyk Kontynuuj zakupy

Polecane przez W drodze