Ewangelia według św. Jana
Świętość to bezwarunkowa zgoda na to, co nie jest już moim planem, na rozluźnienie kurczowego uścisku, w którym trzymamy i hołubimy własne Ja. Świętość to skok w ramiona kochającego Ojca.
Nie zrobić ani kroku nawet w kierunku dobra
poza tym jedynie, do czego popycha nas nieodparcie
ręka Boga, i to zarówno w uczynkach, w mowie,
jak i w myśli. Być gotowym pójść,
gdziekolwiek nas ona pchnie, aż do kresu.
Maksymalna gotowość to modlić się o to popchnięcie,
nie wiedząc, w jakim nastąpi kierunku.Simone Weil
Imponderabilia — termin tak niegdyś lubiany przez Jerzego Turowicza, jest mi bardzo bliski. To rzeczy niedające się obliczyć ni zważyć. Rzeczy nieuchwytne, spoza sfery fizycznej, mogące jednak mieć znaczny wpływ na rzeczywistość. Tych kilka poniższych obrazków odległych w przestrzeni i w czasie oraz cała — jak ją nazywam — teologia skoku, należą właśnie do sfery imponderabiliów.
1. Nad jeziorem Genezaret zaczyna świtać. Noc cała spędzona w łodzi, jałowy i daremny trud połowu. Brzask zastaje rybaków ogarniętych wielkim znużeniem, a pewnie i zniechęceniem. Zarzućcie sieci z prawej strony… Parę tylko słów Mężczyzny stojącego na brzegu, by już po chwili sieć była pełna. To jest Pan, słyszy Szymon Piotr, gorączkowo przywdziewa ubranie i rzuca się w wodę. To jest Pan. Tyle wystarczyło, aby skoczyć. Bez namysłu, obrachunków lub rzeczowego: „A po co?”. Niewiele minut później łódź przybiła do brzegu. Po cóż więc? Cel przecież był, bardzo konkretny, choć niemierzalny w interesownych ziemskich kategoriach. Piotr chciał być przy Jezusie teraz, natychmiast. To dla tego jak najszybszego bycia–przy dokonał się Piotrowy skok. Wyobraźmy sobie spotkanie Mistrza i ucznia. Całkiem niedawno po twarzy tego ostatniego płynęły łzy rozpaczy, przez moment był niedaleko od Judasza Iskarioty ze swoim trzykrotnym „Nie znam Go”.
Piotr. Skała. Z Tobą gotów jestem iść nawet do więzienia i na śmierć, obiecywał żarliwie swojemu Panu, by kilkanaście godzin później zaprzeć się Go przed służbą najwyższego kapłana. Stoją teraz naprzeciw siebie — zapalczywy rybak, co w chwili próby wcale nie okazał się niezłomny, i Ten, który uczynił go ową świętą skałą Kościoła. Znowu: dlaczego akurat jego? Odpowiedź jest tajemnicą Króla. Patrzenie na Boga jak na Naczelnego Rachmistrza przyznającego świętość niczym medal za specjalne zasługi byłoby objawem spłyconej optyki. Nie szablonowy, wydumany ideał, lecz skok do Morza Tyberiadzkiego — skok wiary — może symbolizować całe życie Szymona Piotra. Aż do ostatniego oddechu i męczeńskiej śmierci za Chrystusowy Kościół.
2. Kierkegaard: „Wiara jest tym, co Grecy nazywali boskim szaleństwem”.
Abraham upadł na twarz i śmiał się. Bo też cała ta historia zakrawała na szaleństwo. Gwiazdy na niebie, które swego czasu Pan polecił mu zliczyć, bynajmniej nie przypominały swoją liczebnością obiecanego potomstwa. Abraham w ogóle nie miał dzieci. I nagle, jak grom z jasnego nieba, on — dobiegający swych setnych urodzin — ma zostać ojcem dziecka dziewięćdziesięcioletniej Sary! Nic dziwnego, że i ona śmiała się z niedowierzaniem, myślała: „Teraz, gdy przekwitłam, mam doznawać rozkoszy i mój stary mąż?”.
Narodził się Izaak i dorastał otoczony miłością obojga sędziwych rodziców. Czy dałoby się znaleźć jakikolwiek inny dar Jahwe, który byłby chociaż w połowie tak drogi sercu Abrahama jak upragniony syn? Prawdopodobnie zgodziłby się oddać i ziemię, i bogactwa, a jeszcze i życie swoje bez wahania poświęciłby dla Izaaka, gdyby tylko Pan tego zażądał. Jednak On nie chciał bogactw; zażądał ofiary z Izaaka.
Do jakich granic mogła sięgnąć ufność w nieustanne prowadzenie przez Stwórcę? Jeśli zabije Izaaka, innego syna mieć już z pewnością nie będzie. Nikt zresztą nie zastąpi ukochanego dziecka. Rozsądniej byłoby zasłonić rękami uszy, zdławić w sobie to gotowe na wszystko „Oto jestem”, złowieszczo wręcz brzmiące w tej sytuacji. Czy miłujący Bóg mógłby mieć mu za złe, gdyby nie zdołał zmusić się do zabicia własnego syna, zrodzonego w tak cudowny sposób?
Abraham nie zamknął uszu na głos Pana. Osiodłał osiołka i ruszył z Izaakiem na górę Moria.
Boskie szaleństwo. Sekunda, w której sięgnął po nóż, była jego skokiem wiary. Tu kończy się wszelka racjonalna refleksja. Rozum przegrywa.
Przejmujący obraz Abrahama z góry Moria odmalował Kiergkegaard. W jego opisie starzec, by uchronić syna przed zwątpieniem w miłosierdzie Boga, udawał niepoczytalnego szaleńca: „Lepiej jest, by mnie uważał za potwora, by mnie przeklinał, że jestem jego ojcem, i nadal modlił się do Boga, niż miałby się dowiedzieć, że Bóg zesłał na mnie pokusę, ponieważ wówczas straciłby rozum i może przeklinałby Boga”.
Nikt nie wie, jak się rozegrała scena na górze Moria. Nie znamy wszystkich słów tej rozmowy ojca z synem, która mogła być ich ostatnią rozmową. Pozostają jedynie spekulacje, a ponad nimi milczenie wobec tego, czego żadnymi spekulacjami ogarnąć nie można.
3. O świętości rozmyślałam, czytając niewielką książkę Grahama Greene’a Koniec romansu. Sytuacja modelowa i wybitnie nieświęta: Sara nawiązuje intymną znajomość z przyjacielem swojego męża Bendriksem. Ich burzliwy, tragiczny związek nie trwa długo. Bendrix ulega wypadkowi, grozi mu śmierć. Wtedy Sara robi desperacki krok — zawiera pakt, pakt szczególny, bo z samym Bogiem. W zamian za ocalenie życia kochanka przysięga zerwać z nim wszelkie kontakty. Mężczyzna uchodzi z życiem, a ona niemal natychmiast żałuje swojej obietnicy.
Dramatyzm sytuacji pogłębia fakt, iż o ile Sara w ogóle dopuszczała do siebie możliwość istnienia Boga, to w jej przekonaniu był On zimny i odległy. Jego obraz nie miał nic wspólnego z obrazem Ojca. Krótko rzecz ujmując: Sara nienawidziła Boga za postawienie na jej drodze człowieka, którego nie miała prawa kochać, za obietnicę, którą sama złożyła, i wreszcie za to, że — jeśli jej dotrzyma, skaże siebie samą na mękę bez niego.
Nienawidziła bardziej Boga czy siebie? Paradoksalnie, w wielkim rozdarciu, gdy już chwytała za słuchawkę telefoniczną i wykręcała numer Bendriksa, klękała i mówiła: „Spraw, bym uwierzyła. Chcę móc uwierzyć. Spraw to”.
Beznadziejne spory toczone z Bogiem… „chcę jeść z nim kanapki, chcę pić z nim w barze. Chcę zwyczajnej, grzesznej miłości…”. Czy miałoby dla Niego znaczenie dotrzymanie albo niedotrzymanie obietnicy? Czy abstrakcyjne, rzucone w niebo przyrzeczenie może storpedować niedoskonałe, ziemskie szczęście, fragment świata, który dla dwóch osób oznaczał cały wszechświat?
Pewnego deszczowego wieczoru, jej drogę oświetlił nagle jaśniejszy promień, pierwszy znak Uzdrowienia. „Nie boję się już pustyni, ponieważ Ty tam jesteś”, powie zziębnięta, przemoczona do suchej nitki Sara. „Po raz pierwszy mam wrażenie, że nieomal Ciebie kocham”.
Skok wiary. Od pierwszego, gorączkowego „Spraw, abym uwierzyła”, od niezbyt racjonalnej z ludzkiego punktu widzenia obietnicy, przez każdy kolejny dzień trwania w niej, przez kupienie taniego drewnianego krzyża (do sklepu z artykułami religijnymi wchodziła jeszcze z zażenowaniem), Sara odrywała się od grząskiego brzegu, aby skoczyć w głębię mieszczącą się para doxix, poza wiedzą.
4. Na zdjęciu widać wyrazistą i wrażliwą, choć niezbyt ładną twarz dziewczyny o dużych oczach. W ręku niedopałek papierosa. Etty Hillesum, Żydówka z Middelburga, rozpoczęła pisanie swego pamiętnika w 1941 roku. Dwa lata później trafiła z całą rodziną do transportu. Zginęli wszyscy.
Wiele spośród jej zapisków, tych najbardziej intymnych, skoncentrowanych jest na starszym od niej o kilkanaście lat Julianie Spier — jej przyjacielu, ukochanym i przewodniku duchowym. Częściowo dzięki tej przyjaźni kształtowała się inna, jej najważniejsza relacja — z Bogiem. Młoda Żydówka nie należała do Synagogi ani do Kościoła, nie znała dogmatów wiary. Gdyby miała wymienić najbardziej znaczące dla niej książki, powiedziałaby jednym tchem: Biblia, Tołstoj, Dostojewski.
Jej osobliwa więź z Bogiem nie miała w sobie nic z rutyny. Objawiała się ciągłym zdziwieniem, niepewnością, znamiennymi dla obcowania z ukochaną osobą; jednocześnie bliską i niedającą się uchwycić. Etty poświęcała wiele czasu na naukę intymnego gestu, który nazywała gestem miłości. Uczyła się klęczeć. W pamiętniku można znaleźć całe akapity zatytułowane przez Etty po prostu: „O dziewczynie, która uczyła się klękać na kokosowej macie”. Opisy są suche, zwyczajne. O tym geście, intymnością przewyższającym — jak mawiała Etty — wszystkie gesty erotyczne, nie potrafimy mówić, nie będąc poetami.
Posłuszeństwo, pokora, trwanie; na nich opierała się cała droga Etty. Nimi się modliła.
Boże, weź mnie za rękę, a ja pójdę za Tobą, bez oporu. Nie będę się uchylać przed niczym, co mnie w życiu spotka, za to zrobię wszystko, by się z tym oswoić. Daj mi jednak od czasu do czasu chwilę wytchnienia. Nie będę głupio mniemać, że ukojenie, jeśli przyjdzie, będzie wieczne.
Świętość to bezwarunkowa zgoda na to, co nie jest już moim planem, na rozluźnienie kurczowego uścisku, w którym trzymamy i hołubimy własne Ja. Świętość to skok w ramiona kochającego Ojca. Etty:
Nie czuję, że jestem w czyichś pazurach, jedynie w boskich objęciach, wyrażając się kwieciście. Wierzę, że pozostanę w nich na zawsze, niezależnie od tego czy siedzę przy swojskim biurku, czy za miesiąc trafię do nagiego pomieszczenia w żydowskim getcie.
W ostatnich chwilach, zanim wsiadła do wagonu numer 12, który zawiózł ją na śmierć, Etty była spokojna i jak zawsze życzliwa dla wszystkich. Jeszcze z okna, relacjonuje jej przyjaciel, pożegnała się wesołym „Do widzenia!”.
* * *
Definicja świętości. Każda próba definiowania wypływa z chęci uściślenia, dookreślenia. Niestety, w przypadku naszych imponderabiliów nierzadko jest to próżny wysiłek, a czasem wręcz prowadzi do nonsensów. Przykładowo: „świętość — całość życia zapewniająca bilet do wiecznej szczęśliwości”, „wypełnianie ponad normę powinności” i tak dalej.
Greene wkłada w usta swojego bohatera wypowiedziane ze strachem i niemal gniewem słowa: „Jeśli ten Bóg istnieje i jeśli nawet ty, z twoją zmysłowością, z twoją rozpustą możesz zmienić się do tego stopnia — to i my wszyscy możemy zostać świętymi”. Mówi Greene o Bożym żądaniu, które może niespodziewanie spaść na każdego, nakazując skoczyć.
Mamy przed czym drżeć. Jednak tutaj drżenie więcej ma wspólnego z bojaźnią Bożą niż ze strachem doświadczanym na co dzień, bez specjalnego związku z Nadprzyrodzonym. Machnięcie ręką na konsekwencje powtórzenia Abrahamowego „oto jestem” byłoby brakiem wyobraźni, nie dowodem odwagi. Dla każdego — to nie marketingowy chwyt Pana Boga czyniący ze świętości łatwo dostępny towar w cieszącym oko błyszczącym papierku. Po taki dar nie wszyscy i nie od razu zechcą wyciągnąć rękę. Można by powiedzieć, że niewiele łączy wiarołomną żonę z Ojcem wiary czy pierwszym biskupem Rzymu i męczennikiem. A jednak… Dla każdego. Dawca daru bowiem przebija się przez człowieczą porywczość i słabość, i przekonanie o własnej duchowej nędzy. Poprzez pokorne słowa wypowiedziane przez Piotra: „Odejdź ode mnie, Panie, bo jestem człowiek grzeszny”, poprzez najbardziej okaleczoną ludzką miłość. Dla każdego. Nie ma żadnych żądań. Jedynie zaproszenie i oczekiwanie.
Oceń