Ewangelia według św. Jana
Wczoraj dopadła mnie jedna z nieuniknionych życiowych okoliczności – hurtowe biglowanie koszul (na śląskiej prowincji koszule prasują raczej goście z innych części Polski). Czynność ta zwykle prowadzi mnie albo do odmawiania koronki (w celu zagwarantowania dostatecznej dozy cierpliwości), albo do błądzenia myślami gdzie popadnie. Tym razem wypadł wariant drugi. I poleciało à la Proust – skojarzeniami aż do 1991 roku, kiedy to – dumny i blady – wkroczyłem w progi Wyższego Śląskiego Seminarium Duchownego. Magicznej przestrzeni wolnej od biglowania. Pamiętam, że brak dostępu do pralki i żelazka zdziwił jedynie jednego z kolegów – miał już ponad 30 lat i kawałek samodzielnego życia za sobą. Dla nas, „normalnej” reszty świeżo podbudowanej zdanym egzaminem dojrzałości, była to jak najbardziej naturalna kolej rzeczy – oto opuściliśmy przestrzeń profanum, by zajmować się sprawami wyższymi. Biglowanie symbolicznie przynależało do świata, który jakże wspaniałomyślnie raczyliśmy właśnie zostawić.
Uśmiechnąłem się do swoich myśli z odrobiną wyrozumiałego politowania, usiłując jednocześnie obrócić w niebyt fałdę, która złośliwie się zakradła na spodnią stronę rękawa. Wyznacznikiem świeckiego życia na pewno nie jest biglowanie – z żelazkiem się pojednałem na dobre, kiedy po czterech latach, będąc jeszcze alumnem, znalazłem się na pierwszym zagranicznym stypendium. Nadal mocuję się jednak z próbą zrozumienia tego, jaką dynamikę powinno mieć życie świeckiego ucznia Chrystusa.
Pewnie jako teolog zajmujący się eklezjologią powinienem mieć tę kwestię dawno przemyślaną. Ale jakoś ciągle nieswojo się czuję z odpowiedziami, które funkcjonują na teologicznym rynku. Coś uwiera, jak źle zabiglowana fałda grubego materiału. Chyba mogę to „coś” opisać jako podejrzenie, że w kościelnych dokumentach, w potocznym nauczaniu księży, a nawet w praktyce ruchów kościelnych ideał świeckiego ostatecznie skopiowany jest z obrazu pasterza i sformułowany w kategoriach zaangażowania czy posługi wewnątrz kościelnej wspólnoty.
Nie odmawiam takiemu podejściu słuszności w tym sensie, że świeccy powinni dzielić część odpowiedzialności z pasterzami – jeśli odkrywają w sobie takie powołanie i charyzmaty. Jest to wielka przestrzeń związana z posługą głoszenia słowa Bożego (także międzypokoleniowo w rodzinach), troski o ubogich, zarządu majątkiem wspólnot itd. Nie potrafię się jednak uwolnić od pytania, czy tę perspektywę można uznać za wystarczającą lub dominującą w opisie chrześcijańskiej tożsamości świeckiego. Innymi słowy – czy nie ma bardziej pierwotnego wymiaru, który należałoby brać pod uwagę?
W tym kontekście od jakiegoś czasu intryguje mnie reinterpretacja opowiadań o stworzeniu. Otóż nakaz rozmnażania się związany z instytucją małżeństwa został najwyraźniej przez Chrystusa podtrzymany, małżeństwo zaś „podniesione do godności sakramentu”. A co z zadaniem „czynienia ziemi poddaną”? Czy nie zostało ono – de facto przynajmniej – zreinterpretowane jako zadanie przybliżania Królestwa Bożego, a potem – zwłaszcza po porażkach niektórych doczesnych prób realizacji Królestwa – nieszczęśliwie wyekspediowane w sferę prawie wyłącznie duchową?
Przy biglowaniu szóstej koszuli naszło mnie przeczucie, że być może właśnie tu leży problem z opisem świeckiej tożsamości. Przestaliśmy myśleć o nadejściu Królestwa Bożego w kategoriach przemiany materialnego świata, przemiany, która wychodzić będzie, być może, właśnie od tego, co docześnie dostępne – jak w przypadku zmartwychwstałego ciała Chrystusa. Taka optyka pozwala inaczej spojrzeć na „przybliżanie Królestwa”: przemienianie materialnego świata przez ludzką kreatywność jest istotnym, niezbywalnym komponentem tego procesu. I być może to właśnie jest główne zadanie wyznaczające oś świeckiej tożsamości chrześcijańskiej. Chodzi o zaangażowanie w przygotowanie materialnego świata na definitywne nadejście Królestwa. Zatem świecki chrześcijanin nie musi – by porządnie wypełnić swoje najbardziej podstawowe powołanie – brać na siebie jakichkolwiek zadań pasterskich, posług we wspólnocie itd. Nie musi płodzić dzieci i wychowywać ich w wierze. To już kolejne powołania wewnątrz tego pierwszego. Wystarczy, że pozwoli Bożemu Duchowi kształtować swoje decyzje dotyczące zwykłej, codziennej aktywności – niekoniecznie z biglowaniem na czele.
Ktoś powie, że to strasznie minimalistyczne podejście. Odpowiem, jak to zwykliśmy robić na śląskiej prowincji: „Ja, uhmm”. Przekład na polski znajdziecie zapewne bez trudu.
Oceń