Między pragnieniem a spełnieniem
fot. priscilla du preez / UNSPLASH.COM
Oferta specjalna -25%

Ewangelia według św. Jana

0 votes
Wyczyść

Przeżyłem taki rok, gdy bycie księdzem było dla mnie ogromnie trudne. Pojawiła się nawet silna pokusa, aby zrezygnować z tej drogi, która w celibacie i posłuszeństwie wydawała się dalej niemożliwa.

Jestem księdzem. To stwierdzenie wciąż budzi we mnie emocje. Księdzem był też mój wujek, ale nie widywałem go zbyt często. Zapamiętałem jedynie, że był człowiekiem uśmiechniętym. Może dlatego bycie księdzem prawie zawsze kojarzyłem z byciem człowiekiem szczęśliwym. W sposób zdecydowany na moją wizję kapłaństwa wpłynął też mój proboszcz z Czarnkowa ks. Jan Chrzanowski. Oprócz tego, że gorliwie pełnił swoją służbę przy ołtarzu, w konfesjonale, no i w biurze parafialnym, budował więzi w Chrystusie i był blisko ludzi cierpiących, co, moim zdaniem, jest istotą chrześcijańskiego rozumienia służby. Moja mama, zaangażowana wówczas w Caritas parafialny, mówiła, że ks. Jan zna każdą biedną rodzinę w parafii i potrafi opisać ich kondycję psychiczno-duchową. Nigdy nie oddzielał służby ciału od służby duszy. Nie pamiętam, aby zbyt często w ogóle stosował takie rozróżnienie.

Moja parafia i mój proboszcz są istotnym kontekstem tego, co było początkiem mojej drogi odkrywania powołania kapłańskiego i kształtu, który po dziś dzień próbuję mu nadać.

Ksiądz arcybiskup Stanisław Gądecki, mój biskup, nauczył mnie właściwego rozumienia słów św. Pawła: „Wiara rodzi się z tego, co się słyszy”. Tekst oryginalny podkreśla raczej samą czynność niż jej skutek. Dlatego abp Gądecki radzi, żeby tłumaczyć ten fragment w następujący sposób: „Wiara rodzi się z tego, co jest przepowiadane”, a to znaczy, że jest ona owocem służby samego głosiciela Słowa. Prezbiter głoszący Słowo autentycznie angażuje się w zdobywanie duszy słuchacza. W tym sensie przepowiadanie nie jest jedynie przekazywaniem treści doktrynalnej, ale uobecnieniem Chrystusa przez miłość, która przynagla i nie pozwala milczeć. Uświadomiłem sobie, że bycie księdzem głoszącym Ewangelię znaczy w rzeczywistości bycie sakramentem Jego żywej obecności. Nie odnajduję rozdzielenia między oddaniem Chrystusa, co jest zasadniczą treścią słowa Bożego, a samooddaniem się księdza.

Nie szukać siebie

W pierwszych latach mojego kapłaństwa najbardziej przeżywałem przygotowanie do mszy świętej. Czasami odczuwałem lęk i niegodność, innym razem radość z obdarowania. Niestety, z czasem ten i inne sakramenty stawały się także mozolnym obowiązkiem. Szczególnie wtedy, gdy czułem się zmęczony liczbą zajęć. Wtedy też pierwszy raz, a było to zaledwie trzy lata po święceniach, zacząłem walczyć o jednoczenie mojego serca i umysłu z Chrystusem podczas sprawowania Eucharystii i udzielania innych sakramentów. Ta walka duchowa trwa nadal. Jest w niej nieustannie obecne wezwanie, aby nie szukać siebie, ale tylko Tego, który mnie powołał. Odkryłem, że odprawianie mszy świętej oznacza stawanie się podobnym do Chrystusa, który niczego nie zatrzymał dla siebie. Nie chodzi więc tylko o skupienie i pobożne myśli, ale o dorastanie do zgodności słów liturgii z życiem codziennym. Być księdzem znaczy dla mnie całe życie uczynić Eucharystią. Klerykom, którzy stali mi się bliscy w duszpasterstwie, przypominam słowa Karla Rahnera, który zwrócił uwagę na istotny moment połączenia tożsamości księdza i liturgii eucharystycznej. Jest nim wypowiadane przez prezbitera przed samą konsekracją zdanie: „On to, kiedy dobrowolnie wydał się na mękę…”. Wolność w samooddaniu jest źródłem narastającego w moim życiu sensu kapłańskiej służby, która pragnie być pokornym naśladowaniem Chrystusa.

Wielu starszych księży mówiło mi, że bycie posłusznym Bogu i swojemu biskupowi (co w pewnej mierze powinno się łączyć) bywa trudniejsze niż czystość w celibacie. Na początku kapłaństwa odczuwałem brak rodziny, później zrozumiałem, że istota samooddania się prezbitera na wzór Chrystusa najbardziej sprawdza się w posłuszeństwie prozaicznym decyzjom biskupa. Konieczność zrezygnowania z tego, co najcenniejsze (dla mnie była to, na pewnym etapie życia, praca naukowa), okazała się dla mnie bardzo bolesna. Jednocześnie było to także doświadczenie oczyszczające moje intencje służby w Kościele i w pewnym sensie otworzyło moje serce na ufne kroczenie za Chrystusem. To otwarcie na Boga, które zrodziło się w bólu samooddania, przyniosło mi pokój i radość. Tak więc posłuszeństwo to dla mnie jedno i drugie, ból i radość. I dobrze, że tak jest, bo inaczej moje serce byłoby daleko albo od Chrystusa, albo od ukrzyżowanych serc cierpiących ludzi.

Leżenie krzyżem

Celibat to temat najdelikatniejszy, bo dotyczy nie tylko wysublimowanych uczuć, ale także mojego ciała. Jestem wdzięczny papieżowi Benedyktowi XVI za pierwszą encyklikę Deus caritas est. Wyłożył w niej naukę o miłości, która jest nie tylko agape, czyli wydaniem siebie dla drugiego, ale także erosem, tzn. pragnieniem drugiego. Zrozumiałem, że Bóg mnie pragnie, gdy mnie kocha. Bóg się wydaje dla mnie, bo mnie kocha. Uczucie, ciało, umysł, serce – wszystkie te elementy podziału istoty człowieka są jednym w miłości. Moje ciało też pragnie, też kocha, też tęskni. Pragnienie, które w nim zaszczepił Bóg, jest jednak większe niż potrzeby seksualnego zaspokojenia. Celibat bywa walką. Czasem trudną walką… Szczególnie wtedy, gdy seksualność mówi o potrzebie bliskości i czułości drugiej osoby. Ta walka ma jednak sens, ponieważ w niej odkrywam, że moje ciało jest świątynią Ducha Świętego, że prawdziwa i najgłębsza tęsknota ostatecznie dotyczy Boga. Jeśli odnosi się do człowieka, to o tyle, o ile pociąga w niej sam Bóg, który jest miłością. Ciało nie zakłamuje tej prawdy, ale czasem ją zakrywa.

Przeżyłem taki rok, gdy bycie księdzem było dla mnie ogromnie trudne. Pojawiła się nawet silna pokusa, aby zrezygnować z tej drogi, która w celibacie i posłuszeństwie wydawała się ponad moje siły. Mówiąc o pokusie, nie chcę oceniać innych, którzy odeszli – to zupełnie inny temat. Piszę o sobie. Nigdy nie przestałem się modlić, mimo że modlitwa była czasem bardzo skromna. Trzymałem się brewiarza, odmawiałem psalmy drewnianymi, ale wiernymi ustami. Narzekałem. We wszystkich widziałem mój problem, jego przyczynę, skutek, aktualność… Stanąłem w centrum, jak drzewo w ogrodzie Eden, z którego zerwany został owoc – początek zła w ludzkim sercu. Ten ogród w Kościele sam sobie zacząłem urządzać i planować. Oddaliło mnie to od Boga, który chciał moje życie osadzić w swojej miłości. Jeszcze wtedy nie rozumiałem tak dobrze jak teraz, że szczęście oznacza porzucenie centralnego miejsca w ogrodzie Kościoła i razem z Chrystusem zajęcie miejsca ostatniego. Tak, Chrystus w Kościele jest pierwszy, bo potrafi zająć miejsce ostatnie. Ten ewangeliczny paradoks kosztował mnie w praktyce leżenie krzyżem przez miesiąc, każdego dnia po godzinie. Podpatrywałem i naśladowałem ks. Karola Wojtyłę, który do końca swojego życia robił to samo. Czułem głęboko, że on jest naprawdę szczęśliwym księdzem i ja też tak mogę. Czy odszedłem od pułapki, którą Tadeusz Różewicz określił krótko: „Ja, ja, ja”? Chyba jeszcze nie. Chciałbym. Przeczuwam, że poza tą pułapką jest już tylko Chrystus i ci, którzy zostali przemienieni Jego miłością.

Dziękuję Bogu, że mnie ustrzegł od zła. Nie czuję się zasłużonym żołnierzem Chrystusa, ale wdzięcznym Jego sługą. Dziękuję Mu, że mnie kocha i w ten sposób pokazuje coraz wyraźniej, kim jest ksiądz, który dzieli się Jego miłością.

Między pragnieniem a spełnieniem
ks. Mirosław Tykfer

urodzony w 1976 r. – ksiądz archidiecezji poznańskiej, doktor teologii fundamentalnej, członek Wspólnoty Sant’Egidio. Ksiądz Mirosław Tykfer odbył studia licencjackie pomagisterskie z pedagogiki religijnej (na Papieskim Un...

Produkt dodany do koszyka

Zobacz koszyk Kontynuuj zakupy

Polecane przez W drodze