Piękny Bóg, Piękny Człowiek. Zło z perspektywy teologii piękna Tomasza z Akwinu
W średniowieczu lepiej niż dziś rozumiano teologię miłosierdzia – bez warstwy sentymentalnej, emocjonalnej. Miłosierdzie oznaczało przyjęcie na siebie krzywdy czy „braku” drugiej osoby. Chodziło o odpowiedzialność, a nie o sentymentalne współczucie.
Maciej Müller: Pamiętam burzliwą internetową dyskusję pod jedną z ojca wypowiedzi na temat inkwizycji. Ktoś napisał: „OK, może ojciec ma rację i działalność inkwizytorów wyglądała inaczej, niż się to zazwyczaj przedstawia. Ale i tak pozostaje jakiś niesmak”.
Tomasz Gałuszka OP: Często się spotykam z tego typu reakcjami, gdy prezentowane są wyniki nowoczesnych, wielodyscyplinarnych badań na temat inkwizycji. Ale cóż, jeżeli interesuje nas poznanie rozumowe, to badajmy. Jeśli pozostajemy na poziomie emocji – to nie ma o czym dyskutować. Niestety czarna legenda inkwizycji na tyle weszła nam w krwiobieg, że chyba miną całe dziesięciolecia, zanim wyniki badań historycznych przenikną do powszechnej świadomości.
Współczesny człowiek, jeśli chce zajrzeć za zasłonę tej czarnej legendy, musi włożyć w to sporo wysiłku. Inkwizycja to bardzo złożony, wielowarstwowy problem, szczelnie zakryty przez narośle popkulturowe, ideologie oświeceniowe i lewicowe. Żeby dotrzeć do sedna, potrzebne są dogłębne badania, wymagające znajomości historii, prawa, teologii, liturgiki, sakramentologii, mentalności…
Kto wymyślił inkwizycję?
Wbrew pozorom wcale nie Kościół. Proces inkwizycyjny jest rodzajem sądowego procesu karnego stosowanego do dzisiaj. Od VI do XII wieku, jeżeli ktoś zawinił przeciwko drugiemu, proces był wszczynany jedynie wtedy, kiedy do sądu trafiała skarga, którą pokrzywdzony składał na krzywdziciela. Nie istniało coś takiego, jak oskarżenie z urzędu. Działanie ex officio występowało co prawda w procedurze starożytnego Rzymu, ale zanikło po upadku Cesarstwa Zachodniorzymskiego. Pojawiły się natomiast postępowania, charakterystyczne zwłaszcza dla ludów barbarzyńskich – skargowe albo też arbitralne, w którym władca wyznaczał karę, nie stosując żadnych ustalonych procedur.
W XII wieku rozwinęły się szkoły prawnicze (m.in. bolońska) i rozpoczął się renesans prawa rzymskiego. Jednym z jego owoców było odkrycie na nowo starej procedury zwanej inquisitio (rzeczownik od czasownika „poszukiwać”, „badać”). Było to postępowanie wszczynane z urzędu, w którym działał inkwizytor, pełniący funkcję zarówno śledczego zbierającego dowody, jak i sędziego.
Procedura inkwizycyjna ma więc rodowód starożytny, zostaje odnowiona w XII wieku, a od XIII wieku rozwija się zarówno w prawie kościelnym, jak i w prawie karnym świeckim. Od XIX wieku do dzisiaj sądy stosują procedurę mieszaną, inkwizycyjno-skargową: wszczyna się dochodzenie „w sprawie”, zbiera się dowody, a następnie zaczyna się postępowanie skargowe.
Postępowanie inkwizycyjne było doskonalsze niż skargowe?
Tak, bo w tym drugim przypadku oskarżyciel musiał się liczyć z tym, że zostanie razem z oskarżonym zamknięty w areszcie, dopóki sprawa nie zostanie rozstrzygnięta. A jeśli nie udowodni jego winy, będzie musiał pokryć koszty procesu. Tymczasem postępowanie inkwizycyjne nie wiązało się z żadnym ryzykiem dla osoby zgłaszającej podejrzenia. Dociekaniem i weryfikacją materiału dowodowego, zajmował się inkwizytor. Oczywiście Kościół nadał temu postępowaniu nowy rys; kościelna procedura inkwizycyjna formowała się przez cały XIII wiek.
Co wprowadził do tego postępowania Kościół?
Proces inkwizycyjny do ostatniej ćwierci XIV wieku był nie tyle postępowaniem karnym, ile raczej oryginalnym tworem łączącym proces karny i sakrament pokuty. Był rodzajem sformalizowanej publicznej spowiedzi. Inkwizytor zresztą często występował jako spowiednik i dawał sądzonemu absolucję. W XIV wieku rozdzielono funkcje sędziego i spowiednika, żeby uniknąć podejrzeń o zdradę tajemnicy spowiedzi.
Nie zrozumiemy zjawiska inkwizycji, pomijając aspekt pokutny. Nie bez powodu proces inkwizycyjny rozwija się wraz z kształtowaniem się praktyki spowiedzi indywidualnej, usznej. Zresztą Sobór Laterański IV w 1215 roku wydał zarówno kanon omnis urtriusque sexus o spowiedzi, jak i kanon de haereticis, opisujący postępowanie wobec heretyków.
Proces inkwizycyjny miał na celu to samo, co sakrament spowiedzi, czyli doprowadzenie do nawrócenia grzesznika i przywrócenia go Kościołowi.
Dlaczego Kościół nie pozwalał po prostu wierzyć każdemu w to, co chciał?
W średniowieczu nie znano pojęcia indywidualizmu w wierze. Grzech jednego człowieka obciążał na zasadzie systemu naczyń połączonych cały Kościół. Dopiero patrząc z tej perspektywy, zrozumiemy sens kar pokut nakładanych przez inkwizytorów. Ta kara była lekarstwem pozwalającym heretykowi – po nawróceniu i odbyciu pokuty – na powrót do społeczeństwa.
Dla nas to niezrozumiałe. Jesteśmy np. skłonni stwierdzić, że jeśli ktoś chce umrzeć, to niech sobie umiera. Nie walczy się o niego, jeśli on sam tego nie chce. Ludzie średniowiecza, dzięki myśleniu wspólnotowemu, nie zostawiali takiej osoby samej i walczyli o jej zbawienie nawet wbrew jej woli, choćby przyszło potraktować ją najsurowszą terapią.
W jaki sposób heretycy trafiali przed trybunał, wyłapywano ich?
Nie. Najpierw do danej parafii przybywali kaznodzieje głoszący tzw. praedicatio generalis, czyli kazania, których celem było zachęcenie wiernych do przeprowadzenia dogłębnego rachunku sumienia. Nie dziwmy się, że wszystkie znane nam teksty tych wystąpień dotyczą herezji, spraw ostatecznych, potępienia, piekła…
O miłosierdziu ani słowa?
W średniowieczu lepiej niż dziś rozumiano teologię miłosierdzia – bez warstwy sentymentalnej, emocjonalnej. Miłosierdzie oznaczało przyjęcie na siebie krzywdy czy „braku” drugiej osoby. Chodziło o odpowiedzialność, a nie o sentymentalne współczucie. W tym ujęciu miłosierdzie było ściśle powiązane ze sprawiedliwością. A my dzisiaj mamy skłonność do rozdzielania, a nawet przeciwstawiania tych kwestii.
Kazania miały więc charakter stricte pokutny. Po ich wygłoszeniu następował tzw. czas łaski – tempus graciae. Kaznodzieje (albo inkwizytorzy, jeśli to oni głosili kazania) wysłuchiwali wszystkich, którzy odkryli w rachunku sumienia, że popełnili grzech związany ze sprawami wiary. Takie osoby najczęściej automatycznie otrzymywały pokutę.
Z czym się zgłaszano do inkwizytorów?
Ktoś mógł sobie uświadomić, że przyjmował w swoim domu heretyka, że wspierał jakąś ideę heretycką – np. sympatyzował ze spirytuałami, całkowicie odrzucającymi własność jako taką. Niejeden mógł nawet uczestniczyć w podejrzanych liturgiach.
Obciążano tylko siebie czy także innych?
Innych też. W duchu współodpowiedzialności za Kościół można było na kogoś donieść. Inkwizytorzy zbierali tzw. denuncjacje. Zeznania te spisywano. Nie znaczy to, że automatycznie dochodziło do oskarżenia: inkwizytor musiał zbadać zasłyszane informacje. Chyba że dwie osoby o nieposzlakowanej opinii obciążyły tego samego człowieka – wtedy inkwizytor dysponował na wstępie mocnym, pełnym dowodem, pozwalającym na wszczęcie procesu. Oskarżony mógł trafić do aresztu inkwizycyjnego (na ogół były to karcery klasztorne).
Jeżeli posądzony o herezję przyznał się od razu, w trakcie „czasu łaski” wyznaczano mu od razu pokutę, bez dalszego postępowania.
Jakie pokuty nakładali inkwizytorzy?
Jeżeli przewina była poważna, np. doszło do publicznego zgorszenia, to pokuta polegała na kwarantannie: osadzeniu w areszcie. Sędzia inkwizytor ważył, co dla takiej osoby będzie najlepsze: jak długo i w jakim więzieniu (np. w bardziej czy mniej ciasnym karcerze) powinien siedzieć. Były też kary o charakterze dewocyjnym, np. posty, pielgrzymki do St. Giles, Santiago de Compostela albo do lokalnych sanktuariów, oczywiście połączone ze złożeniem hojnej ofiary. Do Ziemi Świętej po 1291 roku (czyli po zdobyciu przez muzułmanów Akki i likwidacji państw krzyżowców) raczej już nikogo nie wysyłano, bo równałoby się to śmierci albo popadnięciu w niewolę.
Jeśli oskarżony zmarnował „czas łaski”, czekał go właściwy proces przed trybunałem inkwizycyjnym. Na czym on polegał?
Działania inkwizytora de facto przypominały te podejmowane na etapie głoszenia kazań. A więc przekonywał, dowodził, tłumaczył – robił wszystko, by przekonać oskarżonego, że popadł w herezję i musi się nawrócić. Inkwizytorzy byli lekarzami duszy, pomagającymi błądzącym uporać się z chorobą.
Podczas procesu inkwizycyjnego sporządzano dokładne protokoły. Dokumentacja procesowa była całkowitą nowością w średniowiecznym systemie prawnym. Dzięki temu oskarżony mógł się potem odwołać od wyroku (albo wnioskować o zmianę sędziego, jeśli zarzucał mu brak bezstronności). Szczegółowa dokumentacja umożliwiała też pracę biegłym, powoływanym podczas procesu.
Wszystko to kojarzy się ze współczesnym, cywilizowanym procesem sądowym. Ale przecież w postępowaniu inkwizycyjnym stosowano tortury…
Rzeczywiście, umożliwiła to bulla Innocentego IV Ad extirpanda z 1252 roku. Stosowanie tortur miało, podobnie jak w procesie świeckim, wymusić i przyspieszyć złożenie zeznań. Jednak, jak pokazują badania najwybitniejszego polskiego znawcy inkwizycji prof. Pawła Krasa, tortury stosowano niezwykle rzadko: tylko w przypadku osób, co do których inkwizytor miał pewność, że popełniły zarzucany czyn, a nie przyznawały się z powodu zatwardziałości woli (pertinax voluntas).
Jakie tortury stosowano?
Tak naprawdę były one stosunkowo łagodne w porównaniu z tymi stosowanymi w prawie karnym świeckim. Nie można było doprowadzić do upływu krwi, stosowano więc głównie podtapianie oraz pozbawianie snu. Mówimy tu już jednak o tzw. torturach właściwych. Zanim do nich dochodziło, najpierw oskarżanego informowano, że odbędą się tortury, potem pokazywano mu narzędzia i szczegółowo objaśniano, jak się ich używa. W większości przypadków to wystarczało.
Trzeba tu powiedzieć, że już w XIV wieku sławny, a tak ośmieszony przez Jaume Cabré w powieści Wyznaję, inkwizytor Mikołaj Eymerich był jednym z tych, którzy podkreślali, że stosowanie tortur nie ma sensu, ponieważ człowiek pod wpływem strachu jest skłonny powiedzieć wszystko i do wszystkiego się przyznać. Nie może więc być mowy o szczerym przyjęciu pokuty.
Jak długo mógł trwać proces inkwizycyjny?
Nawet kilkanaście lat! W procesach uczestniczyło więc wielu ekspertów, kolejni teologowie przekonywali oskarżonego do nawrócenia. Chodziło o ocalenie człowieka, a nie o sprawne doprowadzenie do wydania wyroku.
Zdarzało się jednak, że wysiłek inkwizytora i jego ekspertów szedł na marne. Następowało wówczas przekazanie oskarżonego świeckiemu wymiarowi sprawiedliwości, czego efektem był stos.
Jeśli inkwizytorowi nie udało się oskarżonego skłonić do nawrócenia, jeśli miał pewność, że dalsze zabiegi byłyby bezcelowe, jeśli wszystkie dowody wskazywały na winę – to pozostawało stwierdzenie, że trybunał odstępuje od nałożenia pokuty. Zdarzało się to rzadko, np. wybitny inkwizytor Bernard Gui, który prowadził kilka tysięcy procesów, tylko 20–30 razy musiał uznać swoją bezradność.
De iure trybunał inkwizycyjny nie mógł nikogo skazać na śmierć (nie mówimy tu o inkwizycji hiszpańskiej czy portugalskiej, włączonej w aparat państwowy). Jeśli odstępowano od wydania wyroku, heretyka przekazywano świeckiemu organowi ścigania, który miał go osądzić według swojego prawa. Prawo świeckie od XII wieku zaliczało herezję do crimen laesae maiestatis – zbrodni obrazy majestatu – na równi z fizycznym atakiem na króla, nieprawnym posłużeniem się monarszą pieczęcią itd. Za takie przestępstwa karą był stos. Władza z urzędu ścigała więc herezję. Świeccy śledczy nie mogli jednak równać się z inkwizytorami pod względem wiedzy teologicznej, stąd oskarżenie łatwo mogło się skończyć wydaniem pochopnego wyroku. Na tym tle widoczne się staje, że to działalność inkwizytorów mogła wielu ludziom uratować życie…
Średniowiecze było brutalne, ale nie było okrutne. Na ogół skazańca nie palono żywcem, tylko był on wcześniej duszony przez kata. Zresztą to nie ze względu na widowiskowość egzekucji palenie na stosie było tak przerażającą karą. Najstraszniejsze było to, że po skazańcu nie pozostawał żaden ślad. Nie miał miejsca pochówku – zostawał wykluczony, wymazany ze społeczeństwa nawet po śmierci. Pod tym względem lepszy był los kogoś poćwiartowanego czy utopionego.
Czy w momencie nałożenia pokuty przez trybunał inkwizycyjny heretyk był już zwolniony od wspomnianej karnej odpowiedzialności względem państwa i króla?
Nie spotkałem się z przypadkiem heretyka, który po przyjęciu pokuty nadal byłby ścigany za obrazę majestatu. Król czy cesarz raczej mało interesował się tym, że ktoś popadł w herezję, chyba że chodziło o kogoś znaczącego, wpływowego, potencjalnie zagrażającego tronowi.
Czy rycerz heretyk mógł się czuć bezpieczniej niż chłop albo mieszczanin?
Według prawa bezpiecznie nie mógł czuć się nawet biskup, który ignorowałby herezję w swojej diecezji. W XIV wieku w trybunałach inkwizycji papieskiej toczyły się procesy przeciw wielkim tego świata, także hierarchom. Oczywiście często miały one tło polityczne. Wielki mistrz templariuszy Jakub de Molay, pod względem majątku i wpływów ktoś w rodzaju średniowiecznego Billa Gatesa, był sądzony przed trybunałem inkwizycyjnym. Inkwizycja była wtedy właściwie poza kontrolą słabego papieża Klemensa V, niemniej oskarżenie dotyczyło kwestii wiary.
Dlaczego tylu inkwizytorów było dominikanami?
Trybunał inkwizycyjny to tak naprawdę wielki konfesjonał. A dominikanie byli specjalistami od spowiedzi. W średniowieczu nie prowadziliśmy działań duszpasterskich, nie odprawialiśmy publicznych mszy – zajmowaliśmy się kaznodziejstwem i spowiedzią, nauczaniem i ocalaniem. Święty Dominik dramatycznie pytał: „A co będzie z grzesznikami?”. W średniowieczu nie było obojętności na kwestię zbawienia drugiego człowieka. Dlatego dominikanie włączyli się w prace inkwizycji papieskiej.
Zakonnicy zajmowali się procesami heretyków z jeszcze jednej przyczyny. Przynajmniej od VII wieku i Kolumbana Młodszego bardzo istotnym aspektem życia zakonnego było ciągłe badanie siebie i swojej wspólnoty pod kątem przewin. W klasztorach kilka razy w tygodniu odbywały się tzw. kapituły win. Miały na celu oczyszczenie wspólnoty. Przeor wyznaczał winnym pokuty dokładnie opisane w księdze konstytucji. Te same pokuty dominikanie inkwizytorzy stosowali wobec heretyków. Korzystali z doświadczeń życia zakonnego, by dla każdego sądzonego dobrać właściwe „lekarstwo”.
Czy istniał jakiś wzorzec inkwizytora?
Nigdy nie zostawali nimi bracia charakteryzujący się wyłącznie pobożnością. Żeby zostać inkwizytorem, należało mieć minimum lektorat świętej teologii – co się wiązało z ukończeniem najlepszych szkół w prowincji albo nawet studiów generalnych. Takie kwalifikacje miał najwyżej jeden na stu zakonników.
Misji inkwizytora nie powierzano nawiedzonym, charyzmatycznym aktywistom. To ważne zastrzeżenie, bo dziś, z winy popkultury, inkwizytor kojarzy nam się z dyszącym żądzą krwi sadystą o małym móżdżku z Imienia róży. Tak właśnie, zupełnie niezgodnie z prawdą historyczną, Umberto Eco przedstawił Bernarda Gui. Inkwizytorami mogliby dzisiaj zostać ludzie takiej miary, jak dominikanie Jan A. Kłoczowski i Jacek Salij czy ks. Michał Heller – największe umysły polskiego Kościoła. Myśląc o inkwizycji, pamiętajmy, że mamy do czynienia ze środowiskiem elitarnym.
Inkwizycja ma jednak swoje krwawe karty.
Oczywiście zdarzali się, szczególnie na początku istnienia inkwizycji papieskiej, ludzie nawiedzeni, tacy jak Robert le Bougre, człowiek okrutny, upominany przez władze zakonne i Rzym, a w końcu uwięziony. W średniowieczu także zdarzali się ludzie brukający piękne ideały.
„Inkwizycja jest prawdziwym garbem dla Kościoła, szczególnie zaś dla zakonu dominikańskiego (…). Zakon dominikański długo bronił się przed obciążeniem go tym niewdzięcznym zadaniem”. Można to przeczytać na waszej zakonnej stronie.
To jest nieprawda… Dla naszego zakonu inkwizycja była przez setki lat wielką chlubą. Dopiero w XX wieku, pod wpływem nurtów lewicowych, nie oparliśmy się pokusie przedstawiania św. Dominika (dawniej, wbrew faktom, opisywanego jako inkwizytora), na wzór św. Franciszka – który rozmawia, dialoguje z heretykami. A Dominik nie dialogował, tylko ocalał ludzi. Heretycy nie byli dla niego źródłem „ubogacenia”.
Dominikanie inkwizytorzy to byli najlepsi z najlepszych: w Polsce Peregryn z Opola (którego kazania czytano w całej Europie), lektor Stanisław (autor opowieści o św. Jacku), Albert z Siecienia (doradca Jana Olbrachta), Melchior z Mościsk.
Tak więc inkwizycja nie jest żadnym garbem dla dominikanów ani dla Kościoła, chyba że przyjmiemy popkulturowy obraz inkwizytora, który w fanatycznym uniesieniu pali na stosie niewinnych ludzi. Trybunały inkwizycyjne były formą działalności duszpasterskiej.
Niedawno wydana ważna książka Cristine Caldwell Ames na temat inkwizycji nosi tytuł Słuszne prześladowanie. I nie jest to ironia. Jak rozumieć to sformułowanie?
Prześladowanie rozumiemy dzisiaj jednoznacznie negatywnie. Nie akceptujemy przymuszania kogoś do zmiany poglądów. A ludzie średniowiecza mówiliby nie o przemocy, ale o walce o drugiego człowieka, o walce o jego zbawienie. Środki mogły być różne. Inkwizytorzy się starali, by nie były zbyt uciążliwe, ale dla nas są i tak zbyt brutalne.
W średniowieczu człowiek ochrzczony mógł czerpać z całego bogactwa Kościoła, ale jednocześnie Kościół mógł mieć nad nim kontrolę. Jeżeli ów człowiek działał na swoją niekorzyść, Kościół dawał sobie prawo do czynnego działania. To egzemplifikacja tezy: my jesteśmy Kościołem. Jestem członkiem wspólnoty, więc druga osoba może mieć do mnie prawo. Dzisiaj wolimy mówić „ja”, nie „my”. Kościół często niewiele nas obchodzi, dbamy o to, żeby w życiu „się spełniać”.
Tylko, czy jeśli zaczniemy się staczać w potępienie, ktoś o nas zawalczy?
Oceń