Homeschoolersi
Oferta specjalna -25%

List do Rzymian

0 opinie
Wyczyść

Amerykańskie szkoły publiczne — jak o tym niegdyś pisałem — nie są rewelacyjne. Należy jednak mieć w pamięci dwa zastrzeżenia. Po pierwsze, między okręgami szkolnymi w Ameryce istnieją potężne różnice. Szkoły są utrzymywane z lokalnych podatków od nieruchomości, zależnych od wartości domów w okolicy. Jeżeli domy są drogie (czyli mieszkają w nich ludzie bogaci), to wpływy z podatków są wysokie i szkoły bogate. I na odwrót: w okolicach biedniejszych domy są tańsze, a przez to podatki mniejsze — i szkoły biedniejsze.

Zresztą całkiem możliwe, że jest dokładnie na odwrót: to nie ceny domów powodują, że szkoły są dobre, ale poziom szkół podnosi wartość domów. Za tą hipotezą przemawia fakt, że w dzielnicach biedoty wielkich miast, w których poziom szkół publicznych bywa kompromitujący, mogą funkcjonować i funkcjonują całkiem przyzwoite prywatne szkoły katolickie utrzymujące się za ułamek kosztów potrzebnych szkołom publicznym.

Zastrzeżenie drugie brzmi: gdy ludzie mówią „amerykańskie szkoły są marne”, to w domyśle dodają: „Nie to, co nasze, polskie”. Otóż nieprawda. Szkoły amerykańskie mogą być marne, ale to nie znaczy, że polskie są rewelacyjne. O ile uczniowie elitarnego krakowskiego czy warszawskiego liceum mogą nie mieć w stosunku do Amerykanów kompleksów, o tyle poziom przeciętnej polskiej szkoły jest niewiele lepszy, o ile nie gorszy, od amerykańskiej. Z tą różnicą, że w Ameryce wszyscy sobie zdają sprawę z niedostatków szkolnictwa publicznego, podczas gdy w Polsce ludzie tkwią w samozadowoleniu.

Tyle zamiast wstępu — a teraz „prasówka”.

Przeczytałem, że minister edukacji Krystyna Łybacka wydała dwa zarządzenia. Pierwsze dotyczyło wprowadzenia obowiązku nauczania w szkołach prywatnych według jednolitej siatki godzin, tak samo jak w szkołach publicznych. Teoretycznie chodzić miało to, żeby szkoły prywatne spełniały normy.

Zacznijmy od tego, że Ministerstwo Edukacji Narodowej powinno zajmować się tylko i wyłącznie nadzorem szkół publicznych, od prywatnych trzymając się z daleka. Dlaczego? Dlatego, że jeżeli ktoś zakłada szkołę prywatną, to najprawdopodobniej czyni tak właśnie dlatego, aby w niej nieuczyć według programów obowiązujących w szkołach publicznych — w przeciwnym razie jego szkoła byłaby zwykłą szkołą publiczną, tyle że płatną. Szkoły prywatne powinny stanowić poligon, na którym — na prywatny koszt ludzi, którzy za własne pieniądze posyłają tam swoje dzieci — testuje się nowe podręczniki i programy nauczania. Gdy po pewnym czasie widać będzie, które są wyraźnie lepsze, wtedy należy kopiować ich metody i przenosić je do szkół publicznych. Jednak od zarządzania szkołami prywatnymi MEN powinien się trzymać z daleka!

Niestety, administracja szkolna panicznie boi się konkurencji i stara się ją zniszczyć w zarodku. Jak pisałem („W drodze” 7/2002), w miarę wzrostu liczby szkół niepublicznych MEN rozpocznie bezwzględną akcję ich niszczenia. Próba narzucenia szkołom prywatnym jedynego słusznego programu nauczania przez panią minister to dopiero początek.

Na szczęście komunizm się skończył (przynajmniej oficjalnie) i reakcja prasy była natychmiastowa: minister została zmuszona do wycofania się z projektu.

Tylko, że w zamęcie nikt nie zauważył innej wydanej przez nią ustawy. Zakazuje ona dzieciom, które mają indywidualny tok nauczania, uczestniczenia w zajęciach szkolnych w szkołach publicznych.

O co chodzi?

To też jest próba zniszczenia konkurencji, zanim się ona zdąży narodzić. Rzecz wymaga wprowadzenia.

Ciekawym aspektem amerykańskiego systemu edukacyjnego jest tzw. homeschooling, czyli nauczanie w domu. W Stanach Zjednoczonych można nie posłać dziecka do szkoły. I wielu ludzi tak robi!

Ruch ten zaczął się przed ćwierćwieczem, gdy niektórzy z rodziców zdenerwowani przestępczością panującą w szkołach, handlem narkotykami, a także programami nauczania stanowiącymi zawoalowaną formę lewackiej indoktrynacji zaczęli odmawiać posyłania swoich dzieci do szkół, ucząc je w domu. Administracja szkolna momentalnie zwąchała zagrożenie i pierwszych pionierów bojkotu szkół publicznych zaczęto wtrącać do więzień, a nawet grozić im odebraniem praw rodzicielskich. Doszło do spektakularnych procesów sądowych, wielokrotnych apelacji. W obronie rodziców odmawiających posłania dzieci do szkół stanęły Kościoły, organizacje obywatelskie i niektórzy politycy. W końcu walka zakończyła się pełnym sukcesem. W kolejnych rozprawach we wszystkich 50 stanach rodzice wywalczyli prawo do uczenia dzieci w domu. W niektórych stanach rodzice mogą uczyć dzieci sami, ale dzieci muszą co rok czy dwa zdawać egzaminy w okręgu szkolnym, w innych wystarczy wysłać list do kuratorium: „Moje dziecko nie będzie chodzić do szkoły” i kwita. Stany Zjednoczone stały się pierwszym na świecie nowoczesnym krajem, w którym zlikwidowano powszechny przymus nauczania.

Zgodnie z prawem Parkinsona (por. „W drodze 8/2002) celem istnienia administracji zarządzającej szkołami publicznymi nie jest zarządzanie szkołami i troska o zapewnienie im jak najwyższego poziomu, ale walka o zapewnienie jak największego budżetu administracji zarządzającej szkołami. Z tego powodu administracja traktuje sieć amerykańskich szkół katolickich jak sól w oku, gdyż utrzymując się za wielokrotnie mniejsze pieniądze, stanowią one dowód strasznego marnotrawstwa środków w szkołach publicznych. Pojawienie się ruchu rodziców uczących dzieci w domu stanowiło kolejne zagrożenie, któremu należało dać odpór: argumentowano, że nie można „niekompetentnym” rodzicom powierzyć nauczania dzieci, że dzieci pozbawione kontaktu z rówieśnikami nie będą się prawidłowo rozwijać i tak dalej.

Życie obalało podobne argumenty jeden po drugim. Szybko okazało się, że homeschooling to prawdziwy przemysł obejmujący dzisiaj miliony dzieci. Powstały wydawnictwa i czasopisma oferujące pomoc rodzicom chcącym samodzielnie uczyć dzieci. Rodziny uczące dzieci w domu zaczęły tworzyć grupy wsparcia, najczęściej były to mniej lub bardziej formalne kluby oraz drużyny harcerskie przy parafiach.

Homeschooling obecny jest w amerykańskim pejzażu od ponad 20 lat i po tym, jak pierwsze pokolenia przeszły już przez „domowe szkoły” od podstaw aż do bram college’ów, można pokusić się o podsumowanie: dzieci, które nie chodzą do szkoły, podczas przyjmowania na studia wygrywają w cuglach ze swoimi szkolnymi rówieśnikami. College’e wręcz walczą o homeschoolersów, np. oferując im stypendia i zniżki czesnego, albowiem podnoszą oni wyraźnie poziom. Brak rówieśników też zresztą dzieciom nie szkodzi — mają często swoje środowisko znajomych z innych rodzin homeschoolersów. Tym bardziej, że kontakt z rówieśnikami w szkole może nie być takim znowu błogosławieństwem i oznaczać przemoc, bicie młodszych czy wręcz narkotyki.

Ludzie, jak zauważył Milton Friedman, wierzą w socjalistyczne szkoły, gdyż sami je kończyli. Większości nie mieści się w głowie, że matka przy stole kuchennym może nauczyć dziecko więcej niż szkoła. Tymczasem — gdy się nad tym zastanowić — to powinniśmy się dziwić, jak to możliwe, że szkoła jest w stanie nauczyć kogokolwiek czegokolwiek! Wszak jest oczywiste, że trzylatek siedzący z matką na tapczanie przez kilka godzin dziennie może się nauczyć czytać (jeżeli naukę przerywa się zabawą), a ten sam trzylatek posłany do przedszkola nie ma na to żadnych szans! Dziecko, które uczy się rachunków z matką w domu, nauczy się szybciej i lepiej niż to samo dziecko siedzące w klasie z 25 kolegami, gdzie nauczycielka ma dla niego statystycznie kilka minut dziennie! W dodatku typowa matka będzie miała do swojego dziecka wielokrotnie więcej cierpliwości niż nauczycielka do cudzego.

Rodzice są niewykwalifikowani, aby uczyć? Nie przesadzajmy. W szkole podstawowej — jak sama nazwa wskazuje — uczy się rzeczy podstawowych. Jeżeli rodzic (czyli człowiek dorosły!) nie jest w stanie się nauczyć czegoś na tyle, żeby to potem przekazać dziecku, to znaczy, że jest to temat, którego nie warto uczyć dziecka, bo jakim cudem ma go zrozumieć, jeżeli dorośli nie mogą? Gdy byłem w szkole podstawowej, program nauczania zakładał, że na fizyce mieliśmy poznać podstawy mechaniki kwantowej. Pani nauczycielka zaczęła wykładać, co to jest kwant. Nic z tego nie rozumieliśmy. Dzisiaj wiem, że pani nauczycielka też nie rozumiała, więc po co się bawić w fikcję?

Dzieci w szkołach publicznych przechodzą przez pierwszą i drugą klasę z bardzo marną umiejętnością czytania — i to się potem za nimi wlecze przez długie lata. Dziecko niemające opanowanych podstaw będzie zawsze miało problemy. Zaczęłoby biegle czytać, gdyby posiedziało codziennie w domu z rodzicami minimum pół godziny. Nie rozumiem ludzi, którzy myślą, że wystarczy samo chodzenie do szkoły. Dzieci umieją czytać nie dlatego, że chodzą do szkoły — dzieci umieją czytać pomimo chodzenia do szkoły! Tego muszą nauczyć rodzice, na szkołę nie ma co liczyć!

Uczenie w domu sprawia, że dzieci mają podstawy: czytanie, pisanie i rachowanie opanowane biegle, wielokrotnie lepiej niż ich rówieśnicy. Gdy dziecko nie ma problemu z czytaniem, dalsze nauczanie staje się prawie zbędne. Następuje taki moment, że samo zaczyna czytać, wchłaniając książki jedną po drugiej. Większość uczniów w szkołach publicznych tego poziomu nie osiąga przez wiele lat, gdyż czytają, „dukając”, przez co książki są dla nich udręką.

Praktycznie aż do końca szkoły podstawowej nie ma powodu, aby dziecko chodziło do szkoły. Typowi rodzice w zupełności są w stanie uczyć je wszystkiego.

Problemy mogą się zacząć dopiero w liceum — ostatecznie nie każdy może uczyć podstaw rachunku różniczkowego czy języka obcego. Z tym rodzice homeschoolersów radzą sobie rozmaicie.

Jedni kończą naukę w domu na szkole podstawowej i posyłają dziecko do liceum. Inni stosują rozwiązanie kombinowane: części przedmiotów uczą w domu, a na pozostałe posyłają dziecko na zewnątrz. Ameryka jest naprawdę wspaniałym krajem, jeżeli chodzi o możliwości edukacyjne, które daje wszystkim chętnym do nauki! Ameryka to również kraj fantastycznych bibliotek publicznych — żal mnie ściska, gdy porównuję biblioteki, które widziałem często w kompletnych dziurach, z bibliotekami w stołeczno–królewskim Krakowie, europejskim mieście kultury. Na każdym kroku można spotkać rozmaite community colleges, w których w dowolnym wieku za stosunkowo niewielkie pieniądze można się uczyć wszystkiego. Od sztuki układania kwiatów po latanie szybowcem, naprawianie silników łodzi, podstawy matematyki, języki obce czy kursy informatyczne. Wybór jest niesamowity — tylko brać. I rodzice posyłają pociechy na wybrane kursy, aby tam uzupełniły wiedzę. Inni łączą się w grupy rodzin homeschoolersów na zasadzie: „Będę uczył twoje dzieci francuskiego, a ty moje matematyki”. Jeszcze inni posyłają dzieci na wybrane przedmioty do liceum. Tu często dochodzi do starć prawnych, gdyż okręgi szkolne patrzą na homeschoolersów raczej niechętnie. Jedne szkoły pozwalają na posyłanie dzieci w niepełnym wymiarze godzin, inne nie. Bywa, że rodzice kierują wówczas sprawę do sądu: „Płacimy podatek szkolny i mamy prawo do posłania dziecka do szkoły, a to, że chcemy skorzystać tylko z części wykładanych przedmiotów, to nasza sprawa”.

Istnieje jeszcze jedno podejście do kwestii, jak uczyć przedmiotu, którego rodzice uczyć nie potrafią. Brzmi ono: nie uczyć.

Musimy zrozumieć, że wiedza przekazywana w szkole jest w 90% (lub więcej) nikomu do niczego nie potrzebna. Uczy się jej z rozpędu, gdyż jesteśmy terroryzowani przez intelektualistów: „To jest wiedza podstawowa, którą każdy musi mieć”. Z tego powodu w szkołach uczy się np. podstaw filozofii (która 99% populacji jest zbędna), a nie prowadzi kursów na prawo jazdy (mimo że np. w Ameryce można żyć bez butów, ale bez samochodu — nie). Jeszcze w podstawówce oświadczyłem pani nauczycielce, że moje zasoby pamięciowe są zbyt cenne, abym miał je zaśmiecać głupotami, i dotrzymałem słowa. Dzisiaj mogę z dumą twierdzić, że szkołę skończyłem i się nie dałem ogłupić. Nie tylko nie wiem, czym orzecznik się różni od orzeczenia, ale również nie chcę tego wiedzieć i odmawiam nauczenia się tego! I ta niewiedza w niczym mi w życiu nie przeszkadza — nawet w pisaniu wypracowań do gazet i zarabianiu na nich pieniędzy!

Szkoła amerykańska tym się różni od polskiej, że co prawda oferuje wiedzę na bardzo niskim poziomie, ale zainteresowanym i uzdolnionym daje kolosalne możliwości poszerzania zainteresowań na bardziej zaawansowanych kursach. Typowy amerykański licealista przez całą szkołę nie nauczy się na przedmiotach ścisłych tyle, ile polski licealista w pierwszej klasie liceum (sprzed reformy). Jednak amerykański nastolatek, który jest uzdolniony matematycznie, ma ogromne możliwości zaliczania nadobowiązkowych przedmiotów na całkiem przyzwoitym poziomie. Co jest lepsze: czy warto — jak w Polsce — doprowadzać do sytuacji, w której dzieci sikają w majtki ze strachu przed klasówką, a po skończeniu szkoły i tak wszystko zapomną, czy machnąć ręką na większość i uczyć tylko tych, którzy naprawdę chcą? Ostatecznie, jeżeli ktoś ma całe życie być kierowcą autobusu, sprzedawcą polis ubezpieczeniowych lub mechanikiem samochodowym, to znajomość teorii względności naprawdę nie jest mu do niczego potrzebna. O Freudzie ani Marksie nie mówiąc. Tak samo jak można przeżyć szczęśliwie życie i nie znać odpowiedzi na pytanie, co jest podmiotem lirycznym w wierszu Kochanowskiego Lipa.

Ludzie mają rozmaite zainteresowania i uzdolnienia. Edukacja powinna polegać na tym, aby je rozpoznać, a potem rozwijać, nie tracąc zbyt wiele czasu na rzeczy, do których dziecko nie ma ani predyspozycji, ani chęci, i których i tak się nie nauczy. Jak pisał w swoich wspomnieniach Kornel Makuszyński, nawet na mękach nie był w stanie wypowiedzieć czegoś sensownego o trygonometrii, ale nauczyciel był człowiekiem rozsądnym, wiedział, że czyta pod ławką Horacego, więc przepychał Kornela z klasy do klasy na trójach. I Makuszyński wyszedł na ludzi. Znam i przypadki odmienne: uczniów, którzy pod ławką czytali Wstęp do analizy funkcji zespolonych, a nawiedzona polonistka z poczuciem misji wyrywała ich do tablicy, torturując pytaniem: „Co poeta chciał powiedzieć?”.

Pytanie brzmi: czy warto katować uczniów wiedzą, którą i tak momentalnie zapomną, czy odpuścić im część materiału po to, aby mogli szybciej się specjalizować w tym, w czym naprawdę mogą być dobrzy? To nie jest pytanie retoryczne. Mam przed oczyma przykład grupy uniwersyteckiej, która wygrała milionowy grant (w dolarach) od amerykańskiego Departamentu Energii na budowę dość nowatorskiego systemu obliczeniowego. Wśród zwycięzców jest Jim, lat trzynaście, którego zdolności odkrył jeden z profesorów podczas wystawy sprzętu komputerowego. Uniwersytet bardzo chętnie chciałby mu płacić i mieć go na etacie, ale ustawy o zakazie zatrudniania małoletnich nie pozwalają na to, toteż Jim na razie pracuje za darmo. W pracy przeszkadzała mu szkoła, więc poszedł do nauczycieli i oświadczył, że ma ważniejsze rzeczy na głowie niż szkołę i chce odwalić rok szybko, by móc pracować. Szkoła poszła mu na rękę. Pozwolono mu zaliczyć rok w dwa tygodnie i Jim może się zajmować tym, co go naprawdę interesuje. Dobry programista może zarobić i 10 tysięcy dolarów miesięcznie, więc gdy tylko dojdzie do wieku, w którym będzie mógł legalnie zarabiać, z czystym sumieniem opuści szkołę i zajmie się życiem.

Obawiam się, że w Polsce by to nie przeszło, a nauczyciele zareagowaliby w następujący sposób: „A co mnie obchodzi, że ty chcesz już teraz pracować w projektach naukowych? Teraz masz chodzić do szkoły i uczyć się historii sztuki, bo tego wymaga ogólne wykształcenie”. Czy byłoby lepiej zmuszać go do siedzenia w klasie i katować rzeczami, do których nie ma serca? Historyka literatury pewnie się z niego nie zrobi i tak, ale można zmarnować ten talent, który ma.

Marnotrawstwo młodych talentów to wielki skandal obecnego systemu oświatowego. Proszę pamiętać, że genialni matematycy najważniejsze osiągnięcia mieli często przed 20. rokiem życia!

Homeschoolersi wykazują ogromną giętkość w dostosowywaniu przedmiotów nauczania do możliwości dzieci. Jeżeli dziecko ma uzdolnienia do przedmiotów ścisłych, a rodzic ma stosowne wykształcenie, to nauka zaczyna się szybko kierować w ich stronę. Jeżeli rodzic nie ma odpowiedniego wykształcenia, ale zauważy, że dziecko wykazuje takie zainteresowania, stanie na głowie i znajdzie dla niego możliwości nauki. Co jeżeli dziecko zainteresowań ścisłych nie ma? To też dobrze, nie będziemy go męczyć! Nie każdy musi znać wzór na zmianę podstawy logarytmu!

Jest jeszcze jeden zarzut w stosunku do homeschoolersów — tylko, że tego przeciwnicy ruchu nie zgłaszają otwarcie. Jeżeli chcemy uczyć dzieci w domu, jedno z rodziców nie może pracować zawodowo. Na ogół jest to matka. Doprowadza to do szału środowiska feministyczne, którym nie mieści się w głowie, że mogą istnieć kobiety dobrowolnie rezygnujące z kariery, aby uczyć dzieci. W dodatku homeschoolersi wywodzą się najczęściej z rodzin religijnych. W efekcie jest to środowisko obyczajowo konserwatywne, politycznie skłaniające się raczej ku partii republikańskiej niż demokratycznej, a to już naprawdę czerwona płachta dla działaczy nauczycielskich związków zawodowych silnie związanych z demokratami. Z tego powodu administracja szkolna nie pogodziła się do końca z legalizacją uczenia w domu i prowadzi nieustającą walkę podjazdową o to, aby je zdelegalizować i przywrócić przymus nauczania w szkołach publicznych. Najnowszym terenem walki jest Kalifornia. W stanie tym uczenie dzieci w domu umożliwia kruczek prawny: dzieci wprawdzie muszą chodzić do szkoły, ale każdy może ją założyć i prowadzić dla choćby jednego dziecka. Rodzice rejestrują prywatną szkołę, a potem oświadczają, że ich dziecko będzie się w niej uczyć, i już obowiązek oświatowy jest spełniony. Administracja chce to storpedować, wprowadzając przepis, że dzieci owszem, można uczyć w domu, ale tylko pod warunkiem, że rodzice zatrudnią do tego na etat nauczyciela z uprawnieniami. Finansowo jest to oczywiście nierealne. I o to chodzi! Hydrze homeschoolerstwa ukręci się łeb. Sprawa jest w toku.

Ruch rodziców dzieci programowo nieposyłających pociech do szkół wcale nie jest taki rewolucyjny, jak by się mogło wydawać. W rzeczywistości uczenie w domu stanowiło przez setki lat normę. W XIX wieku większość prezydentów USA była homeschoolersami. W Polsce szlacheckiej w dworkach dzieci uczyła „pani matka”, bogatych, których stać było na guwernera, nie było wielu. Gdy dzieci podrosły, posyłało się je do miasteczka powiatowego do gimnazjum ze stancją. Dopiero w wieku XX przyjęło się, że edukacja musi odbywać się tylko w szkole publicznej i że państwo ma monopol na ustalanie, czego się w nich będzie uczyć, oraz że ma być jeden naród, jedna szkoła, jedno ministerstwo i jeden słuszny program. Sto lat temu idea, że państwo może ustalać, czego można, a czego nie można uczyć w szkole prywatnej, nie mieściłaby się ludziom w głowie!

Przywołując słynne powiedzenie Kisiela: „Normalność jako program!”, możemy powtórzyć: nauka w domu jest czymś normalnym, nauka w szkole, często mylona z indoktrynacją, jest odejściem od normy.

Tu widzimy sens decyzji minister Łybackiej, która zakazała przyjmowania do szkół dzieci uczących się w trybie indywidualnym. W Polsce istnieje możliwość uzyskania zgody na zwolnienie dziecka z obowiązku szkolnego i uczenie w domu. Jest to procedura żmudna, kłopotliwa i niewielu się na nią decyduje. Uczenie w domu to margines marginesu, ale pierwsze jaskółki już są i MEN dmucha na zimne. Zakaz przyjmowania do szkoły na część zajęć uczniów uczących się trybem indywidualnym jest wymierzony w potencjalnych homeschoolersów, bo jeszcze by się to mogło przyjąć i zaczęto by podważać sens istnienia MEN.

Wracając do USA, pozwolę sobie przypomnieć historię, która wydarzyła się między rokiem 1997 a 1999. W Ameryce organizowane są ogólnokrajowe zawody uczniów w ortografii. W tamtym roku wygrał je uczeń będący homeschoolersem. Nic w tym dziwnego — homeschoolersi podobne konkursy wygrywają rutynowo — ale tym razem uczeń pochodził z rodziny imigrantów z Indii, dla jego matki zaś — która go uczyła w domu — język angielski nie był językiem ojczystym. Moja lokalna gazeta wydarzenie to skomentowała rysunkiem, na którym dyrektor okręgu szkolnego mówi do innego szkolnego biurokraty: „Homeschooler z nieangielskojęzycznej rodziny wygrał konkurs ortograficzny. To dla nas ostatni dzwonek. Musimy w przyszłości wymyślić przepis, który zakaże homeschoolersom startowania w takich konkursach”.

Homeschoolersi
Tomasz Włodek

urodzony w 1965 r. – pracownik naukowy, przebywa w USA, publikował w miesięczniku „W drodze” oraz w polskiej prasie wydawanej poza granicami kraju. Autor cyklu felietonów pt....

Produkt dodany do koszyka

Zobacz koszyk Kontynuuj zakupy

Polecane przez W drodze