Ewangelia według św. Marka
Wśród zachwytów nad szybkimi przemianami gospodarczym i cywilizacyjnym, którym podlegają Indie, umyka najważniejsze – zmieniają się także Hindusi, ich duchowość i stosunek do religii.
Indie, podobnie jak cały Orient, są przestrzenią złudzeń. Mitem, powołanym do istnienia przez Europejczyków spragnionych pewności, że gdzieś tam – na Wschodzie, istnieje inny wymiar duchowości, filozofie przenikają codzienność do głębi, a każdy, nawet najzwyklejszy człowiek, może z łatwością stać się uczestnikiem mistycznych przeżyć. Indie od zawsze są częścią opowieści o świecie odległym i idealizowanym jako ten, który stanowi egzotyczny rewers naszych przekonań i wierzeń. Indie docierają do świadomości wielu Europejczyków poprzez mocno ugruntowane stereotypy – jednym z nich jest wyobrażenie, że to kraj głęboko zanurzony w duchowości, pogrążony w modlitwie i medytacji, nieustannie połączony z wielkimi siłami. Indiom towarzyszy wizerunek religijnego dzbana, z którego można czerpać – jeśli nie duchowe przeżycia, to przynajmniej inspiracje. Hasło „Incredible India” (ang. niesamowite Indie), które towarzyszy turystycznej kampanii reklamowej kraju, jest dosłowną obietnicą doznań, które przyjezdnym z Zachodu nie mieszczą się w głowach. To zapowiedź pobytu na nierzeczywistej ziemi, gdzie wszystko jest możliwe, a wszelkie dotychczasowe przekonania – w szczególności zdroworozsądkowe czy logiczne – zostaną zastąpione przez zdarzenia, które każą zakrzyknąć: „To nie do wiary!”. Indie reklamują się jako kraina, która przerasta ludzkie wyobrażenia, bo rządzą nią niesamowite siły. Billboardy i telewizyjne spoty zapraszają do hipnotyzującej baśni o tysiącletnich świątyniach, majestatycznych tygrysach, pięknie ubranych tancerkach, intrygujących mistykach i długobrodych pielgrzymach. Indie obiecują być nieustającą tajemnicą, której siła będzie nas zaskakiwać i odurzać.
Także inne kraje tej części świata kuszą obietnicą odnalezienia w nich „prawdziwej Azji”. Malezja, Tajlandia, Indonezja, Tajwan przyciągają egzotycznymi pejzażami, ale w pakiecie oferują także prastare kultury i wierzenia. Nowoczesnym turystom, którzy – w epoce technologii – szukają realnych i unikatowych doznań i gotowi są za nie sporo zapłacić, proponuje się „dotknięcie” wschodniej duchowości, okazję wygodnego podglądania rytuałów, modlitw, religijnych celebracji. Na tle innych państw Indie prezentują się w tej kategorii najbardziej przebojowo: jako kraj wielu wyznań i kultur okazują się najbardziej uwodzącą spośród orientalnych legend.
Najpierw medytacja, potem piwo
Patrząc na billboard, na którym karawana wielbłądów kroczy przez pustynne jezioro wprost do skrzyżowania pałacu ze świątynią, trudno myśleć o tym, że zawiera się transakcję. Indie nie oszukują, oferując wielkie przeżycia, ale dyktują za nie cenę. Religijność, mistycyzm, mnogość wierzeń – to jeden z najważniejszych magnesów turystyki duchowej, przynoszącej Hindusom ogromne dochody. Nad Ganges podróżuje się po przeżycia niedostępne nigdzie indziej, w poszukiwaniu wewnętrznej odnowy i sensu życia, nauki medytacji, wyciszenia, spokoju umysłu, ascezy, poznania innych systemów religijno-filozoficznych. Europejczycy i Amerykanie opuszczają rzeczywistość konsumpcji, materii i emocji, by na kilka tygodni przenieść się do aśramu, szkoły jogi albo ośrodka buddyjskiego, gdzie skromne posiłki, ścisły rytm dnia, nauka medytacji, kontakt z duchowym przewodnikiem i innymi poszukującymi pozwoli im odzyskać poczucie duchowego – nie tylko fizyczno-psychicznego – istnienia. Dla każdego, kto czuje, że jego życie jest niepełne, Indie mają szeroki wachlarz usług. Strumień zainteresowanych płynie do kraju od kilkudziesięciu lat, wsparty popularnością filozofii New Age i twarzami gwiazd – od The Beatles, przez Davida Lyncha, po Julię Roberts. Dla turystów duchowych powstał dobrze przygotowany i rozwinięty sektor – od leżącej u stóp Himalajów Dharamsali, gdzie oficjalną siedzibę ma Dalajlama i gdzie można wykupić kursy rozwoju duchowego, a wieczorami pić zimne piwo i oglądać zachodnie filmy, przez komunę Auroville założoną w byłym francuskim dystrykcie Pondicherry pozwalającą ludziom z różnych krajów tworzyć pokojowy, harmonijny ład, aż po stare aśramy na południowym krańcu półwyspu – w Tamil Nadu, gdzie można liczyć na wyciszenie i refleksyjny nastrój, a jeśli ktoś jest gotowy na więcej, otrzyma wskazówki od czcigodnego guru.
Od początku lat 90., gdy w Indiach zaczęła obowiązywać gospodarka wolnorynkowa, usługi duchowe przeżywają boom. Tamtejsza branża turystyczna to złożony i niejednorodny sektor – tworzą go ekskluzywne sieci hoteli, wewnętrzne linie lotnicze, ogólnokrajowe biura podróży i ekskluzywne ośrodki spa, ale także setki tysięcy niezależnych agentów, których ciasne, skromne biura nie budzą zaufania, a mimo to co dzień pomagają oni tysiącom turystów docierać do upragnionych świątyń, rezerwatów i plaż, błyskawicznie reagując na ich specyficzne potrzeby. Indyjscy agenci turystyczni nauczyli się dostarczać przyjezdnym wszystko, czego sobie zażyczą, a nawet więcej. Gdy tylko dostrzegli zainteresowanie usługami duchowymi, błyskawicznie je rozwinęli. Sprzedaż „wewnętrznego wzbogacenia” zaczyna się od proponowanych za niewielkie kwoty talizmanów, wróżb, horoskopów, poradników duchowych i broszur medytacyjnych, a dalej: porannych lekcji jogi z mistrzem, tygodniowych wykładów na temat tej czy innej drogi do oświecenia, po wielomiesięczne kursy pod opieką cenionego guru albo możliwość przyłączenia się do grup wyznaniowych. Trudno powiedzieć, na czym oferta się kończy, bo każdy dzień przynosi nowe możliwości. Rosnące zapotrzebowanie przybyszów z laicyzującego się Zachodu nałożyło się na błyskawiczny rozwój indyjskiej przedsiębiorczości. Efekt jest taki, że nawet jeśli turysta nie szuka duchowej odnowy, to będzie się musiał opędzać od proponujących ją organizacji, kół, ośrodków, szkół i centrów.
Boom tej dewizowej duchowości umacnia wyobrażenia o Indiach jako „prawdziwej duszy Azji”, tymczasem turyści lądują w kraju, który przechodzi gwałtowne zmiany. Jeśli po drodze do któregoś z centrów medytacji i odnowy zdarzy im się poznać indyjskie realia, napotkają na zjawiska i zachowania, które dowodzą, że wraz z gospodarczym przyspieszeniem i zwiększeniem wpływów korporacji stosunek Hindusów do religii uległ przeobrażeniu. Wiara jest jednym z aspektów indyjskiej codzienności znajdującej się teraz w fazie silnych turbulencji. Życie religijne ponad miliarda ludzi jest pełne paradoksów, intensywne i fascynujące, ale także dalekie od rozpowszechnionego na świecie stereotypu. Jedną z wyraźnych tendencji, nad którą głowią się już indyjscy badacze życia społecznego, jest komercjalizacja wiary – organizowanie miejsc kultu na podobieństwo potężnych przedsiębiorstw handlowych. W każdym dużym mieście Indii znajduje się co najmniej jedna gigantyczna świątynia, która powstała w ostatnich latach i działa według logiki zbliżonej do hipermarketu. Ośrodki te są pomnikami indyjskiego kapitalizmu. W kraju, w którym wszyscy znaczący władcy stawiali w przeszłości imponujące budowle – pałace, twierdze, świątynie i grobowce – także system korporacyjny odciska architektoniczny znak. Jednak w przeciwieństwie do budowli zabytkowych, których dziedzińce niegdyś wypełniało życie kulturalne, artystyczne i naukowe, nowe konstrukcje symbolizują przede wszystkim potęgę pieniądza.
Podarunek dla boga
Do największej w Mumbaju świątyni Ganeśi, słoniogłowego boga, który przynosi szczęście i pomaga pokonywać trudności, prowadzi długa, wąska aleja, w którą taksówkarze nie chcą wjeżdżać. Trzeba przejść wzdłuż ciasno ustawionych straganów, na których sprzedaje się asortyment świadczący o nieskończonej wyobraźni, ale też zmyśle biznesowym. W drodze do świątyni kupuje się kwiatowe girlandy, zszywane ręcznie z pojedynczych kwiatów – kwiaciarze i kwiaciarki siedzą w kucki na straganach, obsypani białymi, różowymi i pomarańczowymi płatkami. Ich sprawne dłonie podsuwają je pod igłę, ramię wyciąga się w górę, napręża nić. I tak – zwinnie, szybko – powstają grube, imponujące kwiatowe łańcuchy, które ozdobią figury ukochanego boga. W sprzedaży są też koszyki z już przygotowaną ofiarą: kombinacją kwiatów, owoców i kadzideł w łupinie orzecha albo zszytej z grubych liści miseczce. Są religijne obrazki w rozmiarze mini, nie większe niż pudełko zapałek, i wielkie obrazy, podświetlane tak, by przedstawione bóstwo migotało i przypominało o swej żywotności. Tysiące figurek – Ganeśa z białego marmuru, drzewa sandałowego, taniego plastiku, seledynowego szkła, szarego kamienia, wreszcie Ganeśa elektryczny – podłączany do prądu, na specjalnej podstawce, dzięki której można go zamocować na desce rozdzielczej samochodu. Wielu indyjskich kierowców, w szczególności taksówkarzy, nie odważyłoby się na kurs bez opieki jednego z najpopularniejszych indyjskich bogów. Gdy się jedzie przez miasto nocą, z Ganeśą migoczącym w rytm piosenki z charczącego samochodowego radia, nawet najbardziej zapchana ulica wydaje się bardziej przyjazna, wręcz – czarodziejska.
W alei czekają stragany z owocami, ciętymi w kostkę na oczach klientów, by mieli pewność, że jedzenie jest świeże. Całe blaty pokryte broszurkami, tłumaczeniami religijnych maksym. A tuż obok breloczki z Ganeśą, naklejki, pocztówki i plakaty, które można potem oprawić i zawiesić nad sklepową kasą z nadzieją, że to przyniesie większe zyski. Pokonuje się ten straganowy maraton powoli, w szczelnie otulającym tłumie. Wewnątrz – tak samo, według wyznaczonej odgórnie trasy, której zmienić nie sposób. Świątynia w środku bardziej przypomina ruchliwą halę odlotów niż przestrzeń refleksji i modlitwy, ale tak jest w całych Indiach. Wierni kursują od punktu do punktu, zatrzymują się przy posągach, każdy obdarowują, każdego dotykają – przejmują odrobinę jego mocy, otrzymują błogosławieństwo. Przy większych ołtarzach krzątają się zapracowani bramini w szafranowych strojach – oplecionym wokół bioder lungi i z obnażoną piersią, przez którą biegnie skośnie święty sznur – ważny atrybut tych wysoko urodzonych duchownych. Bywa, że górę ciała także zakrywają, ale gdy służą przy ołtarzach, potrzebują swobody ruchów. Pochylają się i przejmują podarunki, które wierni – przesuwający się krok po kroku przed posągiem – podają im w wyciągniętych wysoko dłoniach. Razem z nimi podawane są pieniądze. Posągi stoją na marmurowych podwyższeniach, toną w przyniesionych kwiatach i ozdobnych szatach. Bramini co rusz dokładają nowe, ich gesty są spokojne i staranne – poruszają się, jakby ich zadaniem było ciągłe ulepszanie religijno-estetycznej kompozycji, ożywianie jej i odmładzanie. Delikatne ruchy rąk, ulepszające kondycję i wygląd bogów, są równoznaczne z modlitwą, to przez nie okazuje się uwielbienie. Część darów zostaje przy posągach, inne tylko dotykają figur – bramin odmawia krótką modlitwę, przesuwa nad nimi dłoń lub okrąża je z lampką oliwną i zwraca właścicielom. Z tak poświęconym pokarmem czy kwiatami można iść dalej. Otrzymuje się jeszcze tikkę – namalowany barwną pastą na czole znak, że odbyło się spotkanie z bogiem. A do tego symboliczny pokarm – zwykle kilka kropli wody i odrobinę ryżu, wrzucanego do gardła energicznym ruchem dłoni. Czekają kolejne figury, także dotykane i pielęgnowane, a dalej – stoiska z literaturą o tematyce religijnej, tłumaczoną na kilkanaście języków.
Zawieszone kilka metrów nad ziemią cyfrowe liczniki odliczają wielkość datków, liczbę wiernych, którzy już odwiedzili świątynię. Liczby, rzędy wielkości, potężne rozmiary – siłę religii mierzy się bardzo dosłownie i podaje w rupiach. Ludzi jest tak wielu, tak stłoczonych i przeciskających się naprzód, że trudno odnaleźć obiecaną w folderach turystycznych tajemnicę. Mało kto przystaje, siada lub kładzie się na kamiennej posadzce, by zmówić modlitwę, chwilę porozmyślać. Robią to nieliczni – masa przepływa, mechanicznie spełniając religijne powinności. Odpływają tą samą aleją, którą tutaj przyszli. Teraz już niespiesznie, zajadając przekąski i wypatrując pamiątek na straganach.
Piknik w świątyni
Obecność handlarzy w okolicach i we wnętrzach świętych nie jest w Indiach ani niczym nowym, ani kontrowersyjnym, ale w świątyniach nowej generacji sprzedaż ma wymiar zorganizowany do tego stopnia, że handel staje się bohaterem pierwszego planu i przesłania wymiar duchowy. W świątyni Radhy i Kryszny na przedmieściach Bangaluru kolejka ustawia się na długo przed otwarciem żelaznej bramy. Taksówkarze i rykszarze parkują ciasno i kładą się znużeni na siedzeniach – wiedzą, że będą długo czekać, aż ich klienci na powrót wynurzą się ze świątyni i poproszą o odwiezienie do miasta. Czas pobytu opracowano na półtorej godziny. Najpierw, stopień po stopniu, wchodzi się powoli na szczyt wzgórza, na którym zbudowano świątynię. Z głośników płynie hipnotyzująca modlitwa, którą powtarzają wierni. Przed wejściem do świątyni czeka płatna szatnia i depozyt, a także kontrola z wykrywaczem metalu. Potem podział na dwie grupy, skierowane na dwa różne szlaki przejścia przez rozłożystą budowlę. Można udać się na górne piętra albo uczestniczyć w zbiorowej modlitwie, stąpając po kamiennych stopniach. Trasy prowadzą przez kilkanaście ołtarzy, ukrytych w głębokich korytarzach – nie da się podejść blisko, bramin i bóg pozostają niedostępni. Tylko w głównej sali posągi Radhy i Kryszny – bodaj najbardziej kochającej się pary hinduskiej mitologii – lśnią na widoku, przystrajane tysiącami podarunków. Ścisk powoduje, że nie sposób zatrzymać się przy nich dłużej. Trzeba postępować zgodnie z procedurą. Do wyjścia prowadzi tylko jedna ścieżka – tuż obok sklepików z dewocjonaliami i restauracji. Rodzinna wizyta w świątyni zmienia się w piknik, trudno oddzielić modlitwę od rozrywki.
Świątynia oddalona od centrum jest źródłem utrzymania dla taksówkarzy i właścicieli okolicznych sklepików, ale wkrótce może się to zmienić – niebawem zacznie tu funkcjonować stacja metra, z wygodnym dojazdem do Bangaluru. Nowoczesny transport nie mógł ominąć jednego z najlepiej prosperujących przedsiębiorstw w mieście. Potężne świątynie działają jak centra rozbudowanej działalności duchowo- -edukacyjno-biznesowej. Środki zgromadzone od wiernych i zarobione dzięki dodatkowej działalności pozwalają na zakładanie uczelni, ośrodków badawczych i medycznych, często działających na zasadach komercyjnych, ale wspierających osoby potrzebujące. Przypomina to strategię CSR – korporacyjnej odpowiedzialności społecznej, zgodnie z którą najbogatsze firmy świata, dla polepszenia swego wizerunku i własnego interesu, prowadzą m.in. politykę szkoleniową czy rekrutacyjną dla lokalnych społeczności.
Sobota w KFC
Ośrodki duchowości kwitną, rozbudowują się i pięknieją wraz ze zmieniającymi się ambicjami indyjskiej klasy średniej. To wpływowa, licząca około 300 milionów ludzi grupa, która szuka połączenia między nowoczesnym stylem życia, finansowym sukcesem a wiarą. Wpływ konsumpcjonizmu na zachowania i obyczaje bogacących się Hindusów nie jest jednoznaczny. Część odsuwa się od religii i związanych z nią tradycji, by szukać szczęścia w obyczajowej swobodzie. Ale dominującym modelem jest zachowanie – przynajmniej na poziomie ceremonialnym – silnego związku z religią. Hindusi co prawda fascynują się zachodnim stylem życia, urządzają mieszkania na europejską modłę i odchodzą od kulinarnych przyzwyczajeń na rzecz sobotniego posiłku w KFC, ale nie rezygnują z wiary. Ona ulega przeobrażeniu i nie brakuje okazji do zaobserwowania, że Hindusi, którzy są już dobrze wyszkolonymi konsumentami, do niej także podchodzą jak do usługi. Bywanie w określonych świątyniach, składanie okazałych darów czy wspieranie finansowe ośrodków duchowych to kwestia prestiżu. Po taką możliwość manifestowania swojej pozycji sięga więcej Hindusów, bo i więcej ma ku temu powody. Nowoczesność, jak dotąd, nie marginalizuje indyjskiej religijności, ale daleko ją przetwarza. Wpisuje ją w pejzaż nowych, korporacyjnych Indii, gdzie nie ma takiej potrzeby, której nie dałoby się zaspokoić.
Oceń