Eucharystię traktuję w sposób specjalny. Bardzo chcę się tym wszystkim, co sprawia mi taką radość, podzielić ze swoimi dziećmi. W życiu, które jest przed nimi, będzie to ważniejsze niż szóstki w szkole, udane wakacje czy perspektywa zdobycia dobrego zawodu.
Wszystko się zaczęło od małej karteczki. Żeby ją dostać, musiałem się wykłócić z szefem, żeby mnie wcześniej puścił z pracy. Było nieprzyjemnie, bo w pracy każda próba negocjacji: „Ale w środę za tydzień będę musiał wyjść o 14”, oznaczała pretensje.
No ale wtedy wiedziałem, że muszę, i rzeczywiście, wyszedłem z pracy o godzinie 14. Wsiadłem do samochodu i przez zakorkowane miasto pojechałem do kościoła. Było parę minut przed 15, a przed wejściem już stało kilkadziesiąt osób w kolejce. Wszyscy się do siebie uśmiechali, ale w powietrzu wisiało coś w rodzaju nerwowego pośpiechu. Był środek tygodnia – przypuszczam, że większość kolejkowiczów to byli tacy jak ja korpoludkowie, którzy zwolnili się z pracy, żeby tu przyjechać.
– O! Przyszedł! – radosny szept poinformował w końcu, że kolejka za chwilę ruszy, bo przyszedł ten, na którego wszyscy czekaliśmy.
Kolejne osoby wchodziły pojedynczo do zakrystii, zamykały za sobą drzwi, by po kilku minutach wyjść i prawie truchtem mknąć w stronę parkingu – prawdopodobnie po to, żeby wrócić do swoich zajęć. Przede mną stało kilkadziesiąt osób, więc czekałem długo. Nie pamiętam, jak długo – godzinę? Nie, raczej dwie.
W końcu wszedłem. Siadłem przy stole naprzeciwko proboszcza. Podałem imię i nazwisko syna. Proboszcz nigdzie się nie spieszył. Wziął karteczkę z przygotowanego stosiku, po czym do drugiej ręki wziął długopis. – Niektórzy proboszczowie to mają takie porządne, wieczne pióra, ze złotymi stalówkami… – westchnął, patrząc mi w oczy. – A ja muszę pisać długopisem za dwa złote!
Siedziałem i patrzyłem, jak literka po literce, przez kilka minut pisze na białej kartce, że urodzony tego a tego dnia Adam Maćkowiak, syn (tu imiona i nazwiska rodziców), w dniu X przystąpił do spowiedzi w kościele Y w miejscowości W. Po czym z równym spokojem wziął do ręki pieczątkę i starannie opieczętował swój podpis pod tekstem zaświadczenia.
Z kartką w ręce wyszedłem z zakrystii. Licząc razem z dojazdem i powrotem, cała operacja odbierania kartki z pieczątką zabrała mi jakieś 3–4 godziny. A był to jeden z wielu dni, które musiałem poświęcić na przygotowania swojego najstarszego syna do pierwszej komunii. Przy czym – jeśli dobrze zapamiętałem – większość albo i wszystkie te przygotowania polegały na tym, że musiałem gdzieś być, stać, czekać i patrzeć. Patrzeć, jak dzieci słuchają przemawiającego księdza, słuchać, jak ksiądz przemawia do dzieci i rodziców. Nikt się nie odważył zaprotestować, przerwać, poprosić o sprawniejszą organizację. Poczucie poniżenia musieli mieć wszyscy, ale nie odezwał się nikt.
Pozostało mi z tego wrażenie, że przygotowanie dziecka do pierwszej komunii jest straszliwie absorbujące, a jednocześnie jest to ca
Zostało Ci jeszcze 85% artykułuWykup dostęp do archiwum
- Dostęp do ponad 7000 artykułów
- Dostęp do wszystkich miesięczników starszych niż 6 miesięcy
- Nielimitowane czytanie na stronie www bez pobierania żadnych plików!
Oceń