Wieczny Mityng
Oferta specjalna -25%

List do Rzymian

0 opinie
Wyczyść

7 czerwca 2006

To, co się wczoraj zdarzyło, nie da się pomieścić w jednym dniu. Niedorzeczność. Przecież się pomieściło. Ale jak serce ma objąć te wszystkie sprzeczności i wzruszenia? Rano byłam na pogrzebie przyjaciela, a po południu na ślubie mojej córki. I nie był to ani zwykły pogrzeb, ani zwykłe wesele.

Dotychczas pisałam do pana listy, ale nie miał pan czasu ich czytać. Przyrzekałam sobie już wielokrotnie, że nie będę pana zadręczać e–mailami, dlatego zacznę dziś pisać dziennik, a może raczej pamiętnik. Bo żeby wytłumaczyć, co się wczoraj stało, muszę sięgać wstecz. Wierzę, że kiedyś diabeł, który siedzi na pana ramionach i zasłania oczy, a do ucha szepcze: „musisz, musisz”, zlezie i pozwoli panu zwolnić. Ja już to zrobiłam. Chciałabym panu przekazać trochę mądrości alkoholiczki. Pan w pewnym sensie uratował mi swoją książką życie. Może teraz ja pomogę panu uwierzyć w to, o czym pan pisze…

Zacznę od rzeczy radosnej, chociaż tak naprawdę wszystko jest radosne, mimo że trudne i garbate. Dobra, zacznę w kolejności. Tak jak było. Od pogrzebu Staszka.

Poznałam go pięć lat temu. Z wykształcenia był muzykiem. Niegdyś grał na saksofonie w orkiestrze, ale od wielu lat utrzymywał się z renty, dorabiając malowaniem obrazów. Miał niepospolitą, artystyczną duszę. Nazywałam go bratem bigotem–dewotem, a on mnie siostrą ateistką. Szliśmy do jednego PUNKTU z przeciwnych stron.

Czy doszliśmy? A raczej dopłynęliśmy? Bo to była podróż na tratwie, z której czasem się spychaliśmy, by potem znowu nawzajem się wciągać. Pasowaliśmy do siebie jak pięść do nosa.

Staszek nie rozstawał się z Biblią i butelką. Ja do butelki dobierałam najróżniejsze towarzystwo, ale nie było w nim miejsca dla Pana Boga. Opium dla ludu.

Staszek był dla mnie najlepszym dowodem, że Bóg jest największą chorobą i złudzeniem człowieka. Czytał całymi dniami Pismo Święte, po czym upijał się do nieprzytomności. Twierdził, że jest tam odpowiedź na każde pytanie, a ja mu ciągle dogadywałam: „Skoro wszystko w nim jest, to dlaczego sieci, które w nie zarzucasz, wyciągasz puste, mój rybaku?”.

Jego koniec był mizerny. Chodził na mityngi naszej grupy, lecz jego okresy trzeźwości były coraz krótsze. Na AA obowiązuje jednak zasada, że możesz wrócić do wspólnoty zawsze, bez względu na to, ile razy zapijesz. Najważniejsze, że chcesz wstać.

Staszek przepędził ze swojego życia wszystkie przyjazne dusze. Coraz bardziej ranił, choć kochał wszystkich wokół. Pozostała najwierniejsza — matka. Jej serce nie wytrzymało dwa lata temu. Staszek miał jeszcze siostrę Lilę w Legnicy. Nie mogła mu pomóc, dzieliło ich pięćset kilometrów. Widywali się najwyżej raz na rok.

Miał cukrzycę, która w połączeniu z alkoholem przyniosła mu udar mózgu. Przez ostatnie miesiące leżał na wpół sparaliżowany, gasł na swoim materacu, z którego nie mógł już się ruszyć.

Doglądali go, od czasu do czasu, ludzie ze wspólnoty oraz z pomocy społecznej. Zmarł sam. Pozostawił na łóżku kartkę. „Jezu, ufam Tobie”. Obok leżała Biblia zalana wódką.

Żadnego rozgraniczenia. A przecież to właśnie Staszek ciągle mi powtarzał za Koheletem, że jest czas płakania i czas śmiania. I jak na ironię na koniec zakłócił tę odwieczną prawdę, „urządzając” swój pogrzeb w sobotę, w dzień ślubu Gosi. Był to jedyny dzień, który pasował siostrze Staszka mieszkającej na drugim końcu Polski. Można by powiedzieć, że swoim pogrzebem zepsuł mi radosny dzień. Ale to nieprawda. Nie czułam żadnego smutku. Ludzi było nawet sporo. Trochę dalszej rodziny, a przede wszystkim nasza wspólnota AA. Coś mi podpowiadało, że mam się cieszyć, bo Staszek jest szczęśliwy.

Ślub Gosi i Bartka odbył się w kościele Antoniego Padewskiego. W murach starego kościoła, który przez wiele lat nie pełnił swojej funkcji. To ja wybrałam to miejsce. Nikt nie zna powodu, dla którego to uczyniłam. Sceneria była niezwykła. Kościół, choć już czynny, był w remoncie. Drzwi wystawiono, bo ekipa budowlana jeszcze na pół godziny przed uroczystością usuwała ślady robót i wynosiła rusztowania. Świątynia stała symbolicznie i w rzeczywistości otworem. Chyba po to, żeby bez trudu mogła do niego wejść ta niespotykana menażeria. Niech pan sobie wyobrazi. Przybyli agnostycy, ateiści, rozwodnicy, Żydzi, masoni, alkoholicy, ludzie na wózkach z opiekunami. Cały świat. I cała ja. Bo przecież jest we mnie cząstka każdego z tych świadków ślubu.

Młodzi podpisali się w księgach na oczach wszystkich zebranych i wrócili na swoje miejsca. Poczułam wtedy na prawym policzku i ramieniu leciutki powiew, który zaczął poruszać kartkami ksiąg parafialnych. W sercu widziałam przewracające się stronice podczas pogrzebu Jana Pawła II. Tak samo świece przy głównym ołtarzu — to przygasały, to zapalały się pełnym płomieniem, ale nie zgasły. Przez okna ostro wpadały promienie słoneczne, grały skrzypce, a ksiądz Wacław radosny i uśmiechnięty mówił o pięknie świata i miłości. Niepełnosprawna siostra pana młodego na wózku inwalidzkim przeczytała fragment o potędze miłości. Płakałam wiele razy i pierwszy raz w życiu klęczałam w kościele.

Gdy piszę te słowa, na ścianie na wprost mnie wisi obraz Chrystusa, oprawiony w ponadstuletnie deski ze starej stodoły. Deski są przybrudzone, pełne sęków i chropowatości, zbite nierówno. Namalował go Staszek. Mój tata, gdy zobaczył obraz na ścianie pokoju, który zwykliśmy nazywać salonem, pokiwał zniesmaczony głową:

— Brudne dechy… I to ma być piękne?…

A on chłop przecież. Mama nic nie powiedziała, tylko zacisnęła usta.

Wczoraj był 6.06.2006. Słyszałam, że szóstka to diabelska cyfra. A jednak wczoraj kosmaty przegrał.

Tyle lat wygrywał. Pierwszy raz zawył wściekły, gdy podjęłam najważniejszą decyzję mojego życia. Aby być trzeźwa. Od paru lat z Gosią składamy sobie zawsze te same życzenia. Ja jej życzę zdrowia, a ona mi trzeźwości.

Mama. Biedna mama. Najważniejszą dla niej na świecie sprawą jest, aby mogła postępować zgodnie ze swymi przekonaniami. A to wszystko, co ostatnio dzieje się ze mną i w mojej rodzinie, jest na przekór temu wszystkiemu, o co całe życie walczyła. Jutro napiszę coś panu o moim dzieciństwie. Moje dziecko wyfrunęło z gniazda, więc jest odpowiedni czas na refleksję. Gosia i Bartek w podróż poślubną udali się w góry. Zaczynają od wędrówki.

8 lipca 2006 roku

Urodziłam się jako jedyne dziecko. Mama byłą znaczącą osobą, komunistką z przekonania, działaczką partyjną średniego szczebla. Dostałam na imię Róża na cześć wielkiej rewolucjonistki Róży Luksemburg. Miałam przodować i być przykładem. I byłam samotna. Tylko ja w naszym miasteczku nie chodziłam ani na religię, ani do kościoła. Dzieci mnie szykanowały. Wyzywały mnie od Żydówki, szarpały, okładały teczkami i wyśmiewały. Kiedyś nawet po lekcji złapały mnie, zawiązały oczy i napisały długopisem na ręce: „Żydzi mordercy Jezusa”. Nie pokazałam tego mamie. Długo szorowałam to szczotką. Głęboko to w sobie schowałam. I męczyłam się z tym sama. Gdybym miała trochę rozumu i spojrzała w lustro… Z tymi słowiańskimi rysami i kartoflowatym nosem. Też ci Żydówka!

Tak bardzo zazdrościłam koleżankom, które miały białą sukienkę do komunii. Ja nie miałam nigdy białej sukni. Nawet do ślubu cywilnego poszłam w groszkowej garsonce.

Nigdy jednak nie płakałam. Byłam twarda. Zaczęłam płakać dopiero po kilkudziesięciu latach na terapii. Tak jak płacze się przy obieraniu cebuli, przy każdej ściąganej sukience.

Lubiłam pić, odkąd pamiętam. W rodzinie też się piło. U dziadków pędzenie bimbru było nawet wprzęgnięte w tradycję patriotyczną. Często opowiadano, jak dziadek za bimber wykupił babcię z transportu do Oświęcimia. Za bimber zdobywano żywność. Alkohol żywił, bronił, leczył. Weselił. W domu pito go przy każdej okazji. Śpiewano przy nim różne wojskowe piosenki, które dawały mi pewność, że nie jestem żadną Żydówką, tylko Polką.

Nigdy nie słyszałam awantur ani nie widziałam tego wszystkiego, co się kojarzy z alkoholizmem. Alkohol przyszedł jak podstępny przyjaciel. Kojarzył się z pierwszymi prywatkami. W szkole średniej nikogo już nie interesowało, że nie chodziłam na religię. Zresztą wyjechałam do innego miasta, w którym nikt nie znał mojej rodziny.

Byłam chowana na ateistkę. Najpierw ZMS, a w 21 roku życia zapisałam się do Partii. Wierzyłam w to absolutnie, wierzyłam, że Marks i Lenin odmienili świat. Jako jedyna na roku zdałam na piątkę z plusem egzamin z leninowskiej teorii partii. Studiowałam nauki polityczne w latach 1975– –1980. Owszem, Ursus, Radom do mnie docierał, ale uważałam wówczas, że to byli wichrzyciele. Zawsze w historii się komuś coś nie podoba.

Wierzyłam, że Partia chce dobrze, że Gierek chce dobrze. Moi rodzice pochodzili z biednych rodzin. U ojca w domu chleb zamykano na klucz, żeby dzieci wszystkiego nie zjadły. Ojciec matki był bezrobotnym górnikiem. Moim rodzicom komunizm dał awans społeczny i to nie było puste hasło. Ojciec chodził przed wojną do bogatej ciotki jako parobek. Dla mnie to było jak dwa razy dwa jest cztery, że to wszystko dał nam nowy ustrój. A że były wady… A w Kościele nie było wypaczeń? Polowanie na czarownice, kupczenie stanowiskami, odpustami, fałszywi papieże. Kościół zawsze potępiał. Nigdy nie znałam dobrego Kościoła. Nie poznałam Kościoła przez Pana Jezusa. Ta postać mnie nie pociągała. On nie był przedmiotem moich badań naukowych. Mnie interesowało, jak Kościół, który głosił miłość, doszedł do palenia na stosie. Po studiach zatrudniłam się w miesięczniku lansującym „naukowy pogląd na świat” i oczywiście ukazującym Kościół jako wroga wszelkiego postępu. Czułam się wtedy szczęśliwa, choć pismo nie miało wielkiego zasięgu społecznego. Byłam na tyle dobra, że w okresie transformacji, na początku lat 90., gdy moje pismo padło, zatrudnił mnie w swojej gazecie człowiek, który wszystkie siły poświęcił na walkę z Kościołem. Znaczna część Polaków zwała go „Lucyferem”. Uważano go za synonim bezbożnika, antychrysta. Byłam zafascynowana jego intelektem, a i antykościelne poglądy bardzo mi odpowiadały. Niestety, dość szybko nastąpiło rozczarowanie. U „Lucyfera” popracowałem około dwóch lat. Wydawało mi się, że to, co robię, jest biciem się o swoje ideały. Grzebałam się w archiwach i myślałam, że moje dziennikarstwo jest przedłużeniem pracy naukowej. „Lucyfer” dawał mi niezłe pieniądze, czytano mnie, dostawałam listy. Ale szybko moje akcje u szefa zaczęły spadać. Nie byłam bowiem wulgarna i destrukcyjna. Wyciągałam ciemne sprawy, wierząc, że mogę coś naprawiać. A on, jak wkrótce spostrzegłam, karmił się jedynie wściekłością do Boga i ludzi. Coraz więcej moich tekstów nie szło. Przy moim reportażu o proboszczu kościoła św. Antoniego Padewskiego dopisali mi absurdalny tytuł: „Dlaczego ch…j jest zielony”. A takie słowo by mi nawet przez usta nie przeszło. Teraz już pan rozumie, dlaczego ślub córki zaplanowałam w tym kościele. Myślałam, że się powieszę, gdy zrozumiałam, że wykorzystałam łatwowierność księdza… Udzielał mi wszelkich informacji, gdyż przedstawiłam mu się jako dziennikarka katolicka. Jednak ani się nie powiesiłam, ani nawet nie opuściłam tego towarzystwa. Gdybym miała odrobinę godności, musiałabym to zrobić. Złamali mnie. Za darmo. Niczym nawet nie musieli mnie kusić. Ból znieczuliłam wódką i wmawiałam sobie, że jest tu jeszcze coś do wygrania. Mój kolejny tekst był o molestowaniu dzieci i młodzieży. Wykorzystałam w nim cytaty pewnej znanej dziennikarki. Skrócono go w ostatniej chwili bez mojej wiedzy i zostawiono w nim tylko owe cytaty. A wtedy dziennikarka mnie oskarżyła o plagiat. „Lucyfer” wyzwał mnie od złodziejki i dał wilczy bilet. Był wpływowy w tamtym czasie. Z dnia na dzień stałam się nikim.

Wszystko mi się załamało, socjalizm, moja racjonalna droga.

Dokładnie w chwili, kiedy wyrzucił mnie „Lucyfer”, spotkałam emisariuszkę wielkiej Loży Francuskiej. Złapałam się tego jak tonący brzytwy. Zawsze potrzebowałam wielkich idei. Gdy się okazało, że zostałam z nich ogołocona, chwyciłam się pierwszej z brzegu, tej, którą w tak oczywisty sposób przyniósł mi los.

Nie miałam pracy, ale znalazłam dwie rzeczy — więcej alkoholu i masonerię.

Piłam tylko w domu. W salonie, z wielką kulturą. I z mężem. Nie miał on jednak pojęcia ani o moim problemie alkoholowym, ani że jego żona jest w masonerii. Córka zamykała się w swoim pokoju, od którego dzieliło nas czworo drzwi. Gadaliśmy przy alkoholu i z alkoholem. Piliśmy swoje, a ja potem szłam do siebie i dopijałam pół litra. I mąż się dziwił: „Co ty masz taką słabą głowę?”.

Nie było awantur. Jedynie coraz więcej spałam.

Córka tylko raz mnie nieśmiało poprosiła, żebym nie piła, gdy jechaliśmy do znajomych. „Oczywiście, córeczko”. Przyrzekałam, ale alkoholizm to jest obsesja, że nie da się żyć bez picia.

Prowadziłam po alkoholu. Nigdy mnie nie złapali. Tak samo bezkarnie udawało mi się pić w pracy. Ani wcześniej u „Lucyfera”, ani w nowej pracy, którą załatwił mi przyjaciel, nikt się nie domyślił, że mam problem. Nikt nie zorientował się, że w torebce mam przy sobie nieodłączną buteleczkę. Miałam cholerne szczęście, że nie straciłam pracy. Przeciwnie, odnosiłam w niej same sukcesy. Porzuciłam dziennikarstwo. Przebranżowiłam się. Rozpoczęłam nową karierę, nieideologiczną. Pracowałam jako sekretarka i księgowa w piśmie motoryzacyjnym. Byłam świetną organizatorką. Szef beze mnie nie mógł nic zdziałać, mimo że kiedy zaczynałam, nie wiedziałam, jak wypełnić najprostszą fakturę.

Co pewien czas jeździłam do sanatorium. Odnawiałam ciało i zachwycałam się swoją sprawnością i wydolnością. Że mogę komuś zaimponować. To było tylko łapanie się pozorów. Maszyna samozakłamywania działała bez zarzutu. Tylko gdzieś w środku rosła we mnie rozpacz…

Czy nie było sprzeczności między alkoholem i masonerią? Nie. Dla alkoholika nic się nie kłóci. Zresztą masoni zawsze pili w trakcie agapy. Czerwone wino, oliwki. Masoneria w Londynie powstała w oberży „Pod gęsią i rusztem”. To było w tradycji. Pieśni biesiadne, toasty libacyjne. Ale co innego pić przy stole czerwone wino, a co innego wyciągać spod szafy schowaną połówkę.

U nas na masonerii nie robi się kariery. Wręcz odwrotnie. Inaczej niż na Zachodzie, gdzie masoneria jest bogatsza. Masoneria nie dawała mi poczucia, że zmieniam świat, ale zmieniam siebie. Na tym etapie otwierała mnie na duchowość, na coś zupełnie nowego w moim życiu. Ta legenda o czarnych mszach to bzdura. Z niczym takim się nie spotkałam, pisałam natomiast prace o symbolach, o pięknie, co kiedyś w ogóle mnie nie interesowało. Masoneria dawała mi złudzenie, że się rozwijam, podczas gdy spadałam na samo dno. Prawdę o sobie topiłam w alkoholu.

Pamiętam, jak przyjmowałam nowe siostry do naszej Loży. Mówiłam im o trudnej drodze masonki. „Inicjacja, którą przeszłyście; próby, którym zostałyście poddane, w sposób symboliczny ukazują tę marszrutę. Jest ona na początku wyboista, stopy mogą być poranione, uszy ogłuszone od jazgotu świata, który mówiąc do nas tak głośno i tak wiele, nie mówi często o rzeczach dla Człowieka najistotniejszych: o Prawdzie, o Pięknie, o Dobru, Przyjaźni i Miłości. O tych wartościach mówimy w naszej Loży; mówimy, jak żyć godnie w zgodzie ze sobą i drugim Człowiekiem, budując symboliczną Świątynię Ludzkości. Różnymi mówimy o tym słowy; bo każda z nas jest inna, każda jest wartością samą w sobie. Nasze różnice nas wzbogacają, nie rozdzielają”.

Mówiłam to w chwili skrajnego zakłamania. Bo alkoholizm jest zakłamaniem, które wydaje się cnotą. Konieczność napicia usprawiedliwia wszystko. Jakie to jednak dziwne, że pośród tego zakłamania pojawiały się okruchy prawdy.

Aby zostać mistrzynią, musiałam napisać pracę o symbolice liczby trzy. Patrzę dziś na nią z uśmiechem:

„Liczba trzy to najważniejsza dla masona liczba. Określa całe nasze bractwo poprzez triadę Wolność — Równość — Braterstwo. To »trójkowe« patrzenie na rzeczywistość duchową nie wzięło się znikąd. W historii ludzkości, w wielu religiach świata, od starożytnego Egiptu i Grecji poczynając, istniało trzech najważniejszych bogów. Tak samo jest w chrześcijaństwie, w którym występuje Święta Trójca: Bóg — Syn — Duch Święty”.

Wtedy niewiele jeszcze rozmyślałam o Trójcy Świętej. Miała ona jedynie libacyjne odniesienie. Lubiłam pijacki toast: Boh Trojcu ljubit.

11 lipca 2006 roku

Kiedyś mnie pan zapytał, jak to możliwe, że uchowałam się z tymi swoimi poglądami w czasach Jana Pawła II. Uważał pan, że w jakiś sposób wszyscy zostali skąpani w jego blasku. Może mi pan wierzyć lub nie, ale nic do mnie nie dotarło z jego pontyfikatu.

Te wielkie tłumy, które gromadził, potwierdzały tylko opinię, że religia to opium dla mas. Zamknęłam się. Nie oglądałam żadnych transmisji. Nie byłam na żadnej pielgrzymce. Z towarzystwa, w którym o nim mówiono, zmywałam się. Chyba że podśmiechiwano się z niego. Jeśli już pisałam o Watykanie, to raczej o aferach Banku Ambrosiano, o tym, że Papież dał olbrzymie pieniądze na Solidarność.

Ocknęłam się dopiero, gdy Papież umierał. Ten wiatr, prosta trumna i kartki Ewangelii. Zrobiłam dla niego ognisty wazon. Ptasi, skrzydlaty ogień obejmujący świat. Dlaczego? Tylko poprzez sztukę potrafiłam wyrażać emocje. Ja tego nie umiem wytłumaczyć. Chciałam razem z tymi płomieniami gonić za Papieżem do nieba. Po co mu robiłam wazon, skoro nic mu nie zawdzięczałam?

Widzi pan, ja cały czas byłam zamrożona, dopiero na terapii zaczęłam płakać. I czuć.

Ja urodziłam się właściwie dwa lata temu.

Pierwszy sygnał na temat mojego picia dostałam od mamy. Po niezapowiedzianej wizycie, kiedy zobaczyła mnie na potwornym kacu, napisała mi dramatyczny list. „Ty jesteś alkoholiczką, powinnaś się leczyć”. Nie przeczytałam tego listu do końca, podarłam go. W środku wiedziałam, że piję nienormalnie.

Po liście od mamy zaszyłam sobie esperal. Będąc u niej na imieninach, odstawiłam kieliszek. Zorientowała się, że próbuję nie pić. Ale nigdy nie powróciła już do tego tematu. Temat tabu. Tak funkcjonowała moja matka. Dała sygnał. To wszystko. Sprawą dalej pokierowała córka, która wyszukała mi w Internecie terapeutę i zawiozła mnie na terapię. Podjęłam wtedy najważniejszą decyzję mojego życia — „Chcę być trzeźwa”.

Nie wiem, czy udałoby mi się to bez wsparcia Gosi. Swojego przyszłego męża poznała ze mną w ten sposób, że przywiozła go pewnego dnia na prowadzony przeze mnie mityng AA. Nie wiem, ilu ludzi w ten sposób poznaje swoją teściową. Jedno jest pewne. Nikt w tej sytuacji nie musiał już udawać, mogliśmy iść tylko do przodu.

Wyzwolenie zaczęło się od przyrody. Gosia mi powiedziała: „Mamo, jak w Złotolesiu będą kwiaty, to ja będę wiedzieć, że jesteś zdrowa”. Zaczęłam się odnajdywać na ogródku, w którym kiedyś piłam. Zaopiekowałam się kwiatami. Alkoholik dba tylko o to, żeby miał alkohol i żeby nikt go na tym nie przyłapał. To jest bóstwo. Pracuje tylko po to, żeby skończyć pracę i móc się napić.

Po ojcu mam skłonność do kart i chłopską naturę. Przypomniałam sobie pierwsze wyprawy po lasach z ojcem, liczenie dziupli, zbieranie grzybów, uprawianie grządek.

Terapeuta kazał namalować swój świat. Pamiętam, że kupiłam bratki, dobrałam kolorystycznie, a potem sięgnęłam po pędzel. Mojej pracy towarzyszyły zniecierpliwione motylki cytrynki i jeden trzmiel. Na dębach i brzozach śpiewały ptaki zupełnie jak w wierszu Tuwima Ptasie radio. Jedynym „brzydkim” elementem były dwa czarne pająki rezydujące w werandzie. Ale one też są stałym elementem Złotolesia. Były tu i straszyły od zawsze. Może nie te, a ich dziadkowie i pajęczy ojcowie. Nikt ich nigdy nie zabijał, choć Gosia się bała. Odważyłam się moje obrazy pokazać na Grupie. Spodobały się im, powiedzieli, że ten świat jest kolorowy. Malowanie to jest moja druga duchowość. Dziurę po alkoholu trzeba wypełnić czymś wzniosłym, pięknym. Można wytrzeźwieć i być smutnym, i nic z tego nie wyjdzie. Wrócisz do picia. Musisz zaszczepić dobro, odblaski Boga.

Ogród to ta cała ćwierkająca, lekko pachnąca rzeczywistość. Czuję się tam szczęśliwa. Miłość dla mnie teraz to taka głęboka świadomość siebie i otaczającego mnie świata, wrażliwość na ten świat i radość, że motyl może usiąść na zasadzonym przeze mnie bratku, bąk pobrzęczeć wokół, ptak zaśpiewać, a czarny pająk po prostu żyć.

13 lipca 2006 roku

Najpierw więc była natura. Bóg przyszedł razem z pana książką. Usłyszałam jej fragmenty w radiu i zaczęła mnie wciągać. Nie mogłam zapamiętać pana nazwiska, tylko postać głównego bohatera. „Taki fajny ksiądz, chciałabym go poznać”, pomyślałam. To był absurd, całe życie walczyłam z księżmi. Dlaczego mnie to zaintrygowało? Jedynym wyjaśnieniem — Duch Święty. Wcześniej wszystko, co miało jakikolwiek związek z religią, przepływało obok.

Po wysłuchaniu któregoś z fragmentów przyśniła mi się Trójca Święta. Jezus był uśmiechnięty po szelmowsku inaczej niż na obrazach. Zwykle ma taki uśmiech à la Gioconda. A ten mój miał iskry w oczach. Pan Bóg był jak z fresku Michała Anioła. Kiedy opowiedziałam o tym mężowi, popatrzył na mnie jak na idiotkę.

— A Duch Święty? — spytał. — W postaci gołąbka?
— Nie, to była taka pulsująca energia. Nie potrafię ci jej opisać.

Sny towarzyszą mi od dzieciństwa. Często kolorowe. Zdarzało się, że czułam w nich smak, na przykład słonej morskiej wody, i zapach. Dobrze, gdy był to zapach kwiatów, gorzej, gdy gnijących trupów przykrytych zbutwiałymi deskami — bo i takie sny miałam w najgorszym okresie swego życia. Sny oddawały emocje i nastroje, które były we mnie na jawie: radość i smutek. Miewałam sny grozy i sny nadziei. Ale nigdy nie były związane z Bogiem.

Wkrótce po tym pierwszym śnie miałam drugi, równie ważny. Stałam na szczycie bardzo wysokiej góry, na tarasie widokowym otoczonym solidną, kamienną balustradą. Patrzyłam w dół na strome, ostre skały, na wysoki las, którym była porośnięta góra. Hen, daleko u podnóża widziałam równinę, zielone łąki i wijącą się, skrzącą w promieniach słońca błękitną rzekę. Spokojną kontemplację przerwał nagle straszny huk i trzask — to waliła się balustrada. Poczułam, że spadam, że lecę w dół, w przepaść. Czułam obłędny strach. Jednak nie rozbiłam się. Cud?

Następna klatka z mego snu pokazywała mnie wiszącą na długich linach, pasach ratunkowych. Wisiałam na nich nad przepaścią. Te liny trzymali jacyś ludzie stojący na tarasie. Wiedziałam, że nie ma żadnych szans, abym dostała się z powrotem na górę. Spoglądam w dół i co widzę? Tuż pode mną jest twarda ziemia, niebezpieczeństwo minęło. Uwalniam się z trzymających mnie lin, zeskakuję bezpiecznie na ziemię. Jestem sama, na stoku wysokiej góry, w lesie, nie widzę żadnej ścieżki przed sobą. Pamiętam tylko, że gdzieś na dole są te zielone łąki i błękitna rzeka. Ruszam w drogę, sama, bez kompasu, trochę na ślepo, ale idę. Żyję.

Gdy obudziłam się, symbolika tego snu była dla mnie jasna: uniknęłam straszliwego niebezpieczeństwa zagrażającego memu życiu, cudem się uratowałam. I teraz ode mnie zależy, czy zginę gdzieś na stokach góry, czy dojdę bezpiecznie do jej podnóża. Byłam po 8 miesiącach terapii. Może to byli ludzie z AA, których jeszcze nie znałam. Masoneria to jest miłe spędzanie czasu, wspólnota AA to jest walka o życie.

W mojej starej racjonalnej naturze to tak jakby głupoty mi się śniły. Mnie się coś takiego nie powinno przydarzyć. Stary rozum mi mówi, że to zwidy. Ale to trwa dwa lata, więc nie mogę tego ignorować.

15 lipca 2006 roku

Matka mnie ostrzegła, że tonę. Potem jednak mnie zostawiła samą. W mojej wędrówce do Boga nie widzi żadnego wyzwolenia. To jest zaprzeczenie jej ideałów. Pewnego dnia pokazałam jej nasze aowskie rozważania, Dwadzieścia cztery godziny na dobę.

— Mamuś, przejrzyj.

Oddała mi po chwili.

— A ten Bóg wszędzie cię nie razi? — spytała.

Kiedyś zobaczyła na grobie swego przyjaciela ateisty krzyż. „Jak on mógł?” —skwitowała sytuację. I zdaje się, patrząc na mnie wtedy, w sercu powtarzała: „Jak możesz? Nie godzi się ratować siebie za cenę utraty przekonań”. Wierność swoim przekonaniom jest jej religią.

Całe życie byłam bezwolna wobec niej. Teraz cały czas odrzucam jej system wartości. Ochrzciła mnie dla babki, którą bardzo kochała, i dla niej jedyny raz ugięła się w swych przekonaniach. Ojcze nasz nauczyła mnie babcia.

Babcia nie była wykształcona, ale za to mądra i cierpliwa. Miała te wszystkie cechy, których nie miała mama: była zdrowa, na miejscu, wyrozumiała, troskliwa, szykowała mi kolacje i śniadania, myła nogi, gdy byłam bardzo zmęczona po całodziennym bieganiu z dziećmi za chrabąszczami, i akceptowała mnie taką, jaka byłam.

W domu byłam non stop szkolona i miałam wrażenie, że nigdy nie sięgałam ideału córki. Mama płakała, gdy fryzjer nie tak przyciął mi kiedyś włosy albo gdy okazało się, że będę musiała nosić okulary. Wyraźnie cierpiała i okazywała mi to cierpienie. Mówiła, że cierpi z miłości do mnie, że kocha naprawdę tylko mnie i swoją mamę, czyli moją babcię. I pytała z bólem, dlaczego ja jej nie kocham tak jak ona swoją.

Czułam się niewdzięcznicą, wtedy i zawsze, bo rzeczywiście wydawało mi się, że nie mam w sobie żadnych uczuć i nie umiałam nic na to poradzić ani nic z tym zrobić. Zazdrościłam koleżance z jednego korytarza, Wiolecie. Nie była taka mądra ani zdolna i miała mamę zwykłą sprzątaczkę, która jednak po swej pracy przychodziła prosto do domu i piekła jakieś ciasteczka, a moja zawsze była na jednym z zebrań albo uczyła się sama, zdobywając kolejne szczeble wykształcenia. Albo chorowała i przebywała w szpitalu.

Z tym strachem o mamę żyłam od najmłodszych lat, bo ona zawsze była chora. Teraz więc tak sobie myślę, że ja, może nie mogąc znieść tego strachu i bólu, otuliłam się szczelnym płaszczem, a raczej pancerzem, aby nic nie czuć, aby nic nie mogło mnie zranić ani dotknąć, i rosłam jak taka zamrożona królewna.

Czasem to ponad siły. Nie zawrócić z drogi trzeźwości i być jednocześnie wyrozumiałą dla mamy. Akceptować jej wybór. Ona się już nie zmieni. Chyba że wydarzyłby się cud.

20 lipca 2006 roku

Miałam niesamowity sen. Byłam w labiryncie. Straszne ściany, śliskie, brudne, zrobione z gliny. Zatrzasnęła się za mną krata. Słyszę głos: „Jesteś w piekle”. Nie było stamtąd wyjścia. Bałam się. Ten sam głos mówi: „Otwórz serce!”. I nagle piekło — labirynty znikają. Jestem wolna. Z lekkim sercem. Wyszłam na miasto, jakbym chciała uciec od tej przestrzeni, jakby jej atak mógł się jeszcze powtórzyć na jawie.

Weszłam do księgarni. Wzrok mój przykuła uśmiechnięta twarz Benedykta XVI. Kupiłam jego osobistą biografię. Siadłam w prawie pustym parku i zaczęłam wertować.

W tamtych czasach zacząłem sobie uświadamiać, że istotą religii jest relacja człowieka, która go przekracza i zmierza do nieznanej rzeczywistości, nazywanej w języku wiary Bogiem. Człowiek zdolny jest do wychodzenia poza namacalną, mierzalną rzeczywistość i wejścia w tę pierwotną relację. Bóg przemawia cicho, jednak daje nam różne znaki. Zwłaszcza z perspektywy czasu możemy dostrzec, że lekko nas popchnął i skierował w konkretnym kierunku z pomocą przyjaciela, książki albo przez coś, co postrzegamy jako niepowodzenie; nawet przez wypadki. Życie jest pełne takich cichych wskazówek. Jeśli będę na nie wrażliwy, to powoli zacznę odczuwać, jak prowadzi mnie Bóg.

Fragment jak ulał pasował do mnie. I pewnie co do drugiego człowieka, ale ja w tym widziałam znak dla siebie. Przecież gdyby nie mój upadek u „Lucyfera”, nie trafiłabym do masonerii, a gdyby nie masoneria, może nie zaczęłabym poszukiwać Boga. I pana książka, po której przyśniła mi się Trójca. Córka znalazła ją przez wyszukiwarkę w Internecie i sprezentowała mi na Gwiazdkę.

Jakie to wszystko dziwne. Przespałam czy raczej nie odmroziłam się przez cały pontyfikat Jana Pawła II. A teraz zachwycam się papieżem Niemcem.

24 lipca 2006 roku

Obudziłam się z pytaniem na ustach. „Czy to ja jestem tą święta za kratami?”. Śniła mi się jakaś postać, miałam pewność, że jest ona święta. Czy to więzienie, czy kraty jakiegoś zakonu mniszek? Wysłałam SMS–a do przyjaciela z pytaniem, co to może znaczyć.

— Nie stawiaj bezustannie pytań — odpisał.
— Dlaczego? Przecież po to żyjemy.
— Czy chciałabyś czytać powieść, w której co drugie zdanie byłoby zdaniem pytającym?

Chyba nie, ale życie to nie powieść. Może to rzeczywiście moja choroba. Kiedyś za dużo udzielałam odpowiedzi, choć nic nie wiedziałam. Bo byłam za głupia, żeby pytać.

Wyciągnęłam farbki i zaczęłam malować mój sen. Brnę wciąż w te niemożliwości i próbuję namalować piękno, które mnie przerasta.

Po południu wróciłam do książki Anthony’ego de Mello Przebudzenie. I uderzyły mnie w niej następujące słowa:

W świecie liczą się naprawdę tylko dwie rzeczy: miłość i strach; gdy jest miłość, nie ma strachu, gdy pojawia się strach, znika miłość.

 Myślę, że cała moja dwuletnia terapia to pozbywanie się towarzyszącego mi od dzieciństwa strachu, a tym samym otwieranie na miłość. Tej wolnej przestrzeni jest we mnie coraz więcej. I to jest piękne i wzruszające, i najważniejsze w moim życiu. Przeszłam z epoki strachu do epoki miłości. Choć przecież nadal we mnie te dwie rzeczy się przeplatają.

1 sierpnia 2006 roku

Dziś znajomy przesłał mi e–mailem cudowną modlitwę.

Jak się czujesz? Musiałem do Ciebie napisać ten list, aby Ci powiedzieć, jak bardzo troszczę się o Ciebie. Widziałem Cię wczoraj, jak rozmawiałeś ze swoimi przyjaciółmi. Czekałem na Ciebie cały dzień, mając nadzieję, że porozmawiasz ze mną. Dałem Ci zachód Słońca, aby zakończył Twój dzień, i chłodny powiew wiatru, abyś mógł odpocząć, i czekałem… Nie przyszedłeś. To mnie zraniło, ale nadal Cię kocham, ponieważ jestem Twoim przyjacielem. Widziałem Cię śpiącego zeszłej nocy i chcąc dotknąć Twoich oczu, rozlałem światło księżyca na Twoją twarz, czekając na to, byś po przebudzeniu porozmawiał ze mną. Przygotowałem dla Ciebie tak wiele prezentów. Ty jednak, obudziwszy się, nie przemówiłeś do mnie ani słowem i ufny jedynie w swoje siły, rozpocząłeś swój dzień. A ja w błękicie nieba, w zieleni traw, w koronach kwiatów, strumieniach górskich, kroplach deszczu, słałem do Ciebie wyznanie: „KOCHAM CIĘ”. Ubrałem Cię w ciepłe promienie słońca i nasyciłem powietrzem z zapachami natury. Moja miłość do Ciebie jest głębsza niż ocean i większa od najgłębszej potrzeby Twego serca. Proszę, porozmawiaj ze mną. Proszę Cię, nie zapominaj o Mnie. Chciałbym podzielić się z Tobą tyloma sprawami. Nie będę Ci więcej przeszkadzał. To jest Twoja decyzja. Wybrałem Cię i ciągle czekam, ponieważ jestem Twoim przyjacielem. Kocham Cię. Jezus

Całe moje życie. Nie zauważyłam. Ale jak miałam zauważyć?

4 sierpnia 2006 roku

Zadzwoniła dziś do mnie Lila z pytaniem, czy nie poszłabym z nią zlikwidować mieszkania Staszka. Zgodziłam się.

Obok materaca na podłodze leżała pokreślona Biblia, z którą umarł. Zapach alkoholu jeszcze się nie ulotnił. Lila chciała ją spalić.

 — Nie można jej wyrzucić na śmieci — wyjaśniła. Znała mnie trochę i wiedziała, że jestem jak najdalej od Kościoła. Tłumaczyła mi więc jak analfabetce, co trzeba zrobić z rzeczą świętą, która już nie może pełnić swojego zadania. Jakby ta Biblia musiała umrzeć wraz ze Staszkiem. Wszystkie niepotrzebne graty wystawiłyśmy na śmieci. Książki spakowałyśmy w karton i wsadziłyśmy do samochodu Lili. Na koniec pod materacem znalazłyśmy nienaruszoną butelkę czystej. Przeżyła go. Wylałyśmy ją do zlewu.

Dom Staszka przestał istnieć. Stałyśmy przy stoliku, na którym leżały Biblia i parę szkiców Staszka. Wśród nich Pan Jezus z szelmowskim uśmiechem. Dowód, że nie puścił mej opowieści mimo uszu.

Rysunki zabrała siostra na pamiątkę.

— Słuchaj — powiedziałam nieśmiało — jeśli nie masz nic przeciwko, wzięłabym tę Biblię. Mi ten zapach nie będzie przeszkadzał. Jak dla mnie…
— Oczywiście. — Była bardzo delikatna. Uśmiechnęła się ze zrozumieniem.

Przerzuciłam parę kartek, jakby na przywitanie. Moja pierwsza Biblia. Podkreślenia na poplamionych stronach wyglądały jak deszczułki z rozbitego statku. Staszek próbował na nich dopłynąć do brzegu.

Przeczytałam zaznaczony fragment o Sodomie:

Na to rzekł Abraham: „O, racz się, Panie, nie gniewać, jeśli raz jeszcze zapytam: gdyby znalazło się tam dziesięciu?”. Odpowiedział Pan: „Nie zniszczę przez wzgląd na tych dziesięciu”. Wtedy Pan, skończywszy rozmowę z Abrahamem, odszedł, a Abraham wrócił do siebie.

9 sierpnia 2006 roku

Zostałam dzisiaj zaproszona jako spikerka na mityng do Dziesiątego Pawilonu w Tworkach, gdzie w systemie zamkniętym leczy się ludzi z najróżniejszymi uzależnieniami. Postanowiłam zabrać z sobą mój obraz Jezusa, którego zobaczyłam w czasie snu z Trójcą Świętą. Nie opuszcza mnie myśl, że po to właśnie trzeźwieję, by namalować ten obraz. Może będę musiała ich namalować kilkadziesiąt, żeby oddać to, co wtedy zobaczyłam we śnie.

Może Jego szelmowski uśmiech niektórych zszokuje. Czy to w ogóle nie jest szokujące, że ja, masonka, „żydówka”, komunistka, idę im opowiadać o Jezusie, choć nawet nie byłam w życiu u komunii? Ale przecież mogę im opowiedzieć o tym, jak „daje mi zachody Słońca i rozlewa światło Księżyca na mojej twarzy”. Jak przychodzi do mnie we śnie.

Nie wiem do końca, kim jestem. Dokąd dojdę i czy w ogóle dojdę. Może nie wytrzymam tak jak Staszek. Choć jestem całkowicie pewna, że on nie przegrał, że się nie poddał. Wiem, że teraz siedzi na spotkaniu AA w niebie. W dzieciństwie czytałam pasjami książki o Indianach, którzy wierzyli, że po śmierci idą do krainy wiecznych łowów. Pomyślałam, że Staszek będzie prowadził Wieczny Mityng dla tych wszystkich, którym nie udało się na ziemi… Bo gdzie jak gdzie, ale w niebie na pewno nie wyleją nikogo z Grupy, dlatego że upadł.

Wieczny Mityng
Jan Grzegorczyk

urodzony 12 marca 1959 r. w Poznaniu – pisarz, publicysta, tłumacz, autor scenariuszy filmowych i słuchowisk radiowych, w latach 1982-2011 roku redaktor miesięcznika „W drodze”. Studiował polonistykę na Uniwersytecie im. A...

Produkt dodany do koszyka

Zobacz koszyk Kontynuuj zakupy

Polecane przez W drodze