Słuchanie na modlitwie
Broad Peak. Niebo i piekło, Bartek Dobroch, Przemysław Wilczyński, Wydawnictwo Poznańskie, 2014, s. 429; Długi film o miłości. Powrót na Broad Peak, Jacek Hugo-Bader, Znak, 2014, s. 332
Wracać po ciała – obowiązek Antygony? Przyznaję, że nie rozumiałem potrzeby poszukiwania ciał zaginionych himalaistów. Wydawało mi się, że skoro zmarli w górach, to należą do gór, do ich przepaści, tajemniczych korytarzy, niezdobytych szczytów. Myliłem się. Czytam dwie książki poświęcone zimowej tragedii na ośmiotysięczniku – Bartka Dobrocha i Przemysława Wilczyńskiego Broad Peak. Niebo i piekło oraz Jacka Hugo-Badera Długi film o miłości. Powrót na Broad Peak – i jestem odarty ze złudzeń.
Niewiele jest romantyczności w himalaizmie. Martwe ciała nie należą do gór. Należą do oczu, ciekawości, barwnej opowieści w knajpie. Zamarznięte, wystawione na widok leżą bezwładnie, stając się atrakcją turystyczną. Ekstremalną atrakcją w ekstremalnym sporcie, dodajmy. Fotka z trupem? Proszę bardzo. Zamieść ją na blogu jako dowód, że byłeś na szczycie. Albo zabierz mu guzik, sprzączkę, pętlę, karabinek, ot taki himalajski souvenir, do którego można dorobić później legendę, że przynosi szczęście. Góry są pełne martwych ciał, a niektóre z nich, zamarznięte na szlaku, stanowią swoiste punkty orientacyjne.
Jacek Hugo-Bader pisze: „Na Dhaulagiri jedno ciało leży prawie na samym szczycie (…). Wspinacze nazywają je drogowskazem. Ma plecak, czekan, zegarek na ręku. Nikt już nie wie, kim był ten człowiek, jakiej był narodowości, ale wszyscy cieszą się, kiedy go widzą, bo to znaczy, że są na właściwej drodze. Dobry kuluar wybrali do podchodzenia. Zamarznięty, wysuszony, przytulony do skały. Tak zasnął. Ci, co idą na szczyt, nie traktują go nawet jako kogoś. Raczej coś. Strasznowate! Przy Berbece skręć w prawo…”. Wyprawa Jacka Berbeki zorganizowana została po to, by odnaleźć ciała zaginionych himalaistów. Jeśli to możliwe – sprowadzić ciała do podnóży samej góry, gdzie jest cmentarz, na skalnej ścianie przybić tabliczkę. Jeśli ciała nie da się znieść – pochować je w górach, ukryć przed ludzkim wzrokiem, tak aby nikt nie ingerował, nie gmerał, nie dotykał… Tak, teraz rozumiem tę wyprawę powrotną.
Moralność punktu zero i punktu 8 tysięcy
Siedzę za biurkiem, w fotelu, z herbatą, dlatego interesuje mnie dylemat moralności – tej z punktu startu i tej z punktu szczytu. Podkreślam: interesuje mnie, bo nie jestem himalaistą i zagadnienie jest dla mnie czysto teoretyczne, trochę jak szkolne zadanie do rozwiązania. Inaczej będzie o tym mówił ten, kto zdobywał szczyty, inaczej koneser dolin. Ci, którzy byli, weszli i zeszli, wiedzą, a ja próbuję zrozumieć. Różnica kolosalna. Odczuł to Jacek Hugo-Bader, który postanowił się wspiąć z ekipą Jacka Berbeki, wiedzą to Dobroch i Wilczyński, obaj z tzw. środowiska górskiego: jeden jest międzynarodowym przewodnikiem górskim, drugi jest synem znanego himalaisty Ludwika Wilczyńskiego.
Wydaje się, że etyka wspinania się jest jedna, bez względu na punkt wysokości, bo człowiek jest jeden. Okazuje się, że człowiek jest jeden, ale nie taki sam. Zmienia się jego stan umysłu – z wycieńczenia, braku tlenu, choroby górskiej, zwanej w slangu detorką. W najwyższych górach, choćbyś się wspinał z tuzinem ludzi, zawsze jesteś samotny. Niewiele można zrobić, aby pomóc drugiej osobie. Znalazłeś się tam, bo chciałeś, i musisz sobie teraz poradzić. W warunkach, w których, jak pięknie napisał Jacek Hugo-Bader, „przy ponad 30 stopniach poniżej zera i na ośmiu tysiącach metrów, MRÓZ to nie jest coś, co można napisać małymi literami”. To jest coś, co chce cię zabić – w zwierzęcy sposób. Stąd wprowadzono obowiązek braterstwa liny. Związanie się na życie i śmierć, na wiele godzin, jest bardziej symboliczne niż realne. W sytuacji, kiedy ktoś słabnie, na wysokości ośmiu tysięcy lina asekuracyjna staje się liną zagrożeniową. Himalaiści ją rozwiązują. Każdy z nich jest wtedy przywiązany do liny własnego życia – deadline’u, czasu, który pozostał na wejście i na zejście ze szczytu.
Lub na rezygnację ze zdobycia szczytu, gdy trzeba zejść ze słabym partnerem, gdy jest załamanie pogody, a od wpisania się do historii dzieli zaledwie kilkanaście metrów. Nie każdy potrafi wtedy zrezygnować. „Niezwykle cienka linia dzieli w górach najwyższych radość od dramatu, nadludzką siłę i wytrzymałość od nieludzkiej słabości i niemocy, a także dumę z tych, którzy osiągnęli szczyt, od pogardy dla tych, którzy zdołali wrócić, gdy inni zostali w górze. Linia cienka jak widziana z oddali szczelina na lodowej ścianie Broad Peak” – pisze Bartek Dobroch.
Emocje, kolejna lina, do której jest się przywiązanym. Tę też odciąć? Przecież gdy się ma na swoim koncie Dhaulagiri, Nangę, Everest, to się przechodzi do historii. Nazwisko się staje nieśmiertelne, a himalaista ma poczucie bycia Bogiem. Aż do momentu, gdy opadną emocje, gdy dopadnie szarość dnia. I znów ten wyścig, po więcej, po wszystko. Żeby być jak Kukuczka. A potem, żeby być lepszy niż Kukuczka. A potem…
Słit focia z rąsi
Wyzwanie za wyzwaniem, aż do przekroczenia granic. Obydwie książki zwracają uwagę na nowy model wspinania się – zachłanny, agresywny i lekkomyślny. Już nie mierzenie się z górami, ale z rekordami, z nazwiskami, z czymś nieuchwytnym. Wspinanie się coraz bardziej celebryckie, z ciągłym informowaniem w internecie o postępach. Blog, fanpage, SMS-y, a przede wszystkim „słit focia z rąsi”. Na Broad Peak Tomasz Kowalski wchodzi z kamerą i pierścionkiem zaręczynowym – na szczycie chce się oświadczyć.
Wanda Rutkiewicz mawiała, że „nie czujesz pełni smaku życia, dopóki nie zaryzykujesz jego utraty”. Te słowa brzmią inaczej w moim fotelu, za biurkiem, a inaczej tam, na grani. Bo tu, na dole, czytam opowieść o wielkiej ludzkiej zachłanności życia, która się domaga, by doświadczać niemal nieśmiertelności. A tego, bez wielkiego egoizmu, bez obsesji wielkości i sławy nie da się zrobić. O kosztach pokiereszowanych emocjonalnie rodzin hasła encyklopedyczne milczą.
Broad Peak, tak bardzo Polska
Obydwie książki to szczegółowa relacja z zakończonej tragicznie wyprawy oraz drobiazgowy opis stanu emocjonalnego wszystkich związanych z Broad Peak. Wielką zaletą Hugo-Badera, Dobrocha i Wilczyńskiego jest to, że nie udzielają łatwych odpowiedzi. W zasadzie nie udzielają żadnych. Pozwalają za to mówić wszystkim dookoła. Ta umiejętność wycofania się, powstrzymania własnych emocji i wyroków, jest najwyższą rekomendacją dziennikarskich piór. Można Niebo i piekło oraz Długi film o miłości czytać oddzielnie, i choć każda z tych książek stanowi samodzielne dzieło, razem tworzą jedną mocną opowieść. Bardzo bolesną opowieść. Broad Peak stał się polską górą, w tym najbardziej zjadliwym sensie. Nam, nizinnym wędrowcom, zapatrzonym w zimowych wojowników, środowisko alpinistyczno-himalajsko-wspinaczkowe wydawało się czyste, nieskazitelne. Jakby to, w co bardzo chcemy wierzyć – że góry uczą pokory – przekładało się na ich życie. Jakim rozczarowaniem jest zbiorowy portret tego środowiska potrzebującego ekstremalnych wyzwań, żyjącego na ekstremalnie skrajnych emocjach. Ten wspina się tylko z tym, a tamten nigdy z tym, ten jest zdrajcą, a jeszcze innemu nie można zaufać… Padają nazwiska, padają daty, przykłady, ale jeszcze więcej jest niedomówień. Przemilczeń. Hugo-Bader kwituje to mocno: „Kochają się jak niewykastrowane, głodne psy zamknięte na mrozie w ciasnej klatce w schronisku”. Jak to się czyta? Do pewnego momentu – fascynująco, później – z rosnącym niedowierzaniem, irytacją, aż wreszcie pojawia się uczucie niesmaku. To też daje do myślenia, gdy autorzy niedwuznacznie dają między wierszami do zrozumienia, że współczesny himalaista musi mieć wizerunek, aby w ten sposób pozyskać sponsorów. Zatem nie ma ucieczki od celebryckiego wspinania?
Obsesja szczegółów
Wszelkie emocje po tragicznej zimowej wyprawie miał wyciszyć raport komisji Polskiego Związku Alpinizmu. Miał, ale wydaje się, że jedynie podgrzał atmosferę. „Osoby, które pod względem etycznym zdecydowanie zawiodły, nie powinny być brane pod uwagę, nawet jeśli reprezentują odpowiedni poziom sportowy” – konkluzja jak wyrok dla tych, którzy przeżyli powrót z Broad Peak. Raport, jak pokazują autorzy książek, przekonał przekonanych, czytelnik zaś spogląda na to oniemiały. Wyroki w środowisku już dawno zostały wydane, i to wcale nie jednoznaczne. Dlaczego, pytają niektórzy, całą odpowiedzialność zrzuca się na tych, co przeżyli, uniewinniając w ten sposób zmarłych? Obydwie książki zwracają też uwagę na szczegóły, które nie znalazły się w raporcie. Kombinowane, hybrydowe raki Tomka, dzięki którym był lżejszy, czyli szybszy. Jeden z nich się odpiął podczas schodzenia, a on nie miał już sił go zapiąć. A gdyby miał inne? I jeszcze ten pierścionek, który chciał zanieść na szczyt. A strach Maćka przed odmrożeniami i stąd to całe odwlekanie wyjścia? A świadomość, gdy zrozumieli, już schodząc, że zostali sami?
Tragedia na Broad Peak to kolejne wydarzenie w zbiorowej świadomości Polaków, które więcej mówi nam o nas samych niż o tym wydarzeniu. Jesteśmy krajem specjalistów – od pilotowania samolotów, wydawania pieniędzy unijnych, aż po zimowe zdobywanie ośmiotysięczników. W Długim filmie… autor poświęcił trzy rozdziały pod wspólnym tytułem „Jazgot”, które są cytatami z forów internetowych. Przeczytałem jeden – i miałem dość, byłem chory. W tych świetnych książkach przegląda się współczesna Polska, poruszająca się w swym chocholim tańcu w takt nowych, celebryckich melodii. W nim zaś pląsamy my wszyscy, przywiązani do siebie głęboko ukrytą liną – asekuracyjną czy zagrożeniową?
Oceń