Przebudzenie
Oferta specjalna -25%

Ewangelia według św. Jana

0 opinie
Najniższa cena w ostatnich 30 dniach: 54,90 PLN
Wyczyść

W pierwszym życiu był przedsiębiorcą, ministrem, lobbystą odpowiedzialnym za restrukturyzację polskiej armii. Negocjował kontrakty warte miliardy dolarów. Na prywatnym koncie miał 50 mln zł. Dziesięć lat temu dostał wylewu. Zapadł w śpiączkę. Gdy się obudził, zdecydował, że zajmie się niepełnosprawnymi dziećmi. Zaczął drugie życie.

Katarzyna Kolska: Czy można urodzić się dwa razy?

Michał Wojtczak: Fizycznie nie. Ale uzyskanie nowych parametrów, nie metrykalnych, ale filozoficznych, bytowych, celu życia jest możliwe.

Pan ma takie poczucie, że zaczął drugie życie?

Chciałbym tak myśleć. W pewnym momencie postanowiłem zrobić grubą kreskę, wyzbyć się wszystkiego, dojść do korzeni i znaleźć odpowiedź na pytanie, co jest celem mojego życia, co jest moim powołaniem? To było najtrudniejsze.

W zrobieniu tej grubej kreski pomógł panu trochę los, przypadek, Pan Bóg. Można powiedzieć, że niczym Szaweł został pan zwalony z konia.

Rzeczywiście spadłem – nie tyle z konia, co z fotela. Gdy po wielu miesiącach już się podniosłem, chciałem to potraktować jako otwarcie nowej księgi, nowego etapu mojego życia.

W tym pierwszym życiu miał pan wszystko, o czym tak po ludzku można marzyć: kariera, stanowiska, wielki świat, ogromne pieniądze. Wielu pewnie panu zazdrościło?

Uważano mnie za człowieka sukcesu. Wszystko, czego się chwyciłem, zamieniałem z szarego na złote.

To kwestia wychowania, zdolności?

Nie potrafię tego ocenić. Choć moi rodzice byli bardzo majętnymi ludźmi, zostałem wychowany w ogromnym minimalizmie. Dostawałem 10 zł kieszonkowego na miesiąc, gdy moim kolegom rodzice dawali po 20 czy 30 zł. Gdy miałem kilkanaście lat, jeździłem do domów dziecka pomagać jako wolontariusz. Spędzałem z niepełnosprawnymi dziećmi wakacje, w czasie studiów uczyłem wychowanków domu dziecka matematyki czy fizyki.

Taką formułę narzucił mi mój ojciec. Wtedy tego nie rozumiałem, buntowałem się, płakałem po nocach. Dziś jestem mu za to wdzięczny.

To skąd te wielkie pieniądze?

Zostałem obdarzony kilkoma talentami, na które sobie nie zasłużyłem. Miałem 22 lata, gdy opatentowałem wynalazek, który został wyprodukowany w Danii i Stanach Zjednoczonych. Przez 10 lat dostawałem za to 100 dolarów miesięcznie, podczas gdy średnia pensja w Polsce wynosiła w przeliczeniu ok. siedmiu dolarów.
Studiowałem energetykę jądrową, miałem więc okazję wyjechać na zagraniczne stypendium. W wieku 24 lat napisałem pierwszą książkę po angielsku.
Zarobione pieniądze zacząłem inwestować. Kupiłem sobie też starego garbusa, którego przez rok wraz z ojcem remontowaliśmy w ogrodzie. Potem dobrze go sprzedałem i starczyło mi na nowego malucha. Kupiłem działkę. Wybudowałem dom. Kilka lat później założyłem biuro projektowe, które w krótkim czasie stało się największe w Polsce – zatrudniałem ponad 1000 osób.

Miał pan żyłkę do interesów.

Można tak powiedzieć. Ale to mi nie wystarczało. Energia mnie rozpierała. W 1987 roku założyłem Wielkopolskie Towarzystwo Gospodarcze. Na spotkanie założycielskie do Wysogotowa, gdzie znajdowała się siedziba mojej firmy, przyjechało 129 przedsiębiorców spośród 155, którzy prowadzili w Wielkopolsce prywatną działalność gospodarczą. Zatrzymano mnie nawet z tego powodu i zamknięto na kilka dni w areszcie na Rakowieckiej w Warszawie, bo uznano to za działalność wywrotową.

A jednak to panu nie wystarczyło i zdecydował się pan na romans z polityką.

To był przypadek. Na początku marca 1989 roku zadzwonił do mnie ówczesny prezes Klubu Inteligencji Katolickiej i poprosił, żebym przyszedł na spotkanie do sali duszpasterstwa akademickiego przy kościele oo. Dominikanów w Poznaniu na rozmowę o naprawianiu Polski. Jechałem tam z mieszanymi uczuciami, bardziej z ciekawości niż z jakąś misją. Nie miałem żadnego doświadczenia politycznego, nie należałem nawet do „Solidarności”, gdyż wydawało mi się, że jako pracodawca nie mogę być związkowcem. Oprócz dominikanów i kilku osób z KIK-u nie znałem tam prawie nikogo. Znalazłem się obok Hanny Suchockiej i Janusza Pałubickiego.

Ale młyny mieliły tak szybko, że kilka miesięcy później wystartował pan w wyborach i znalazł się w parlamencie.

Mówiono mi: masz doświadczenie, potrzebujemy praktyków, a nie tylko teoretyków. Złapałem wiatr w żagle i pomyślałem: trzeba ratować Polskę. Traktowałem to jako wielką przygodę.

Nie podejrzewał pan, że z salki DA w Poznaniu wyskoczy pan jak z katapulty do ministerialnych gabinetów w Warszawie?

Ani przez sekundę nie przeszło mi coś takiego przez myśl. A tu nagle Tadeusz Mazowiecki robi wstępne przymiarki do rządu i proponuje mi stanowisko ministra przemysłu.

Nie znał się pan na tym?

Nie miałem zielonego pojęcia. Na szczęście zachowałem zdrowy rozsądek i odmówiłem.

Potem próbowano mnie wpasować do Ministerstwa Rynku Wewnętrznego. Ale i tym razem się nie zdecydowałem. W końcu Tadeusz Mazowiecki odbył ze mną rozmowę w cztery oczy i poprosił mnie, bym został wiceministrem rolnictwa, gospodarki żywnościowej i leśnictwa.

A na rolnictwie się pan znał?

Kiepsko. Poza tym miałem rodzinę w Poznaniu – żonę, dzieci. Nie bardzo chciałem wyjeżdżać do stolicy.

Ale Mazowiecki przekonywał: Nie musisz być przez cały tydzień w Warszawie. Wystarczy, że przyjedziesz tu na dwa, trzy dni. Możesz przecież zarządzać na odległość. Miałem odpowiadać za przemysł rolno-spożywczy, przetwórstwo, zaplecze rolnictwa, biznes rolny. No i się zgodziłem.

Z dwóch dni szybko zrobiło się siedem. Rzadko bywałem w domu. Stałem w rozkroku między Poznaniem a Warszawą. Czułem, że polityka mnie wciąga, wchodziłem w nią krok po kroku, coraz głębiej.

Musiałem sprzedać swoje firmy, bo Tadeusz Mazowiecki nie wyobrażał sobie, byśmy mogli łączyć biznes z urzędem.

Miał pan poczucie władzy?

Jakby na to nie spojrzeć, to jedna trzecia polskiej produkcji podlegała mojej jednoosobowej decyzji. Wydawałem koncesje na alkohol, na papierosy. Podlegały mi polmosy, zakłady przemysłu rolno-spożywczego, producenci mięsa. Dziennie podpisywałem 200–300 ważnych decyzji.

Proponowano panu łapówki?

Było to na porządku dziennym. Takie komunistyczne zaszłości, poczucie, że wszystko da się załatwić. Przychodzili biznesmeni z czarnymi walizkami pełnymi pieniędzmi i oferowali różne rzeczy…

Negocjował pan z moralnością?

Może to głupio zabrzmi, ale ja tych pieniędzy nie potrzebowałem. Mnie to nawet obrażało. Pieniądze mogłem robić poza Warszawą, więc te walizki od biznesmenów nie były mi do niczego potrzebne. Dziś pewnie zawiadomiłbym prokuraturę, wtedy wyrzucałem ich tylko za drzwi.

Ma pan kaca, że coś pan zawalił jako minister?

Nie udało mi się stworzyć socjalnego parasola ochronnego nad najuboższymi ludźmi w gospodarce rolnej.

Myśli pan o PGR-ach?

o PGR-ach, o ludziach bezrobotnych w rolnictwie. To była ogromna grupa do zagospodarowania. Ja tego nie zrobiłem. Nie miałem na to pomysłu. Inni też go nie mieli. Ale to mnie nie usprawiedliwia. Mam wyrzuty sumienia i do dziś budzę się ze świadomością, że w jakimś sensie przez moje decyzje, czy raczej przez ich brak, parę milionów rodzin w Polsce nie miało pracy.

Dało się robić biznes i politykę, będąc uczciwym człowiekiem?

Żeby przeżyć tamte lata w polityce, trzeba było być przede wszystkim człowiekiem gruboskórnym. Ludzie tracili pracę, nie mieli co do garnka włożyć, strajkowali. Nie można było sobie pozwolić na sentymenty, wrażliwość, uległość – w imię budowania Polski bezpiecznej i stabilnej ekonomicznie.

To dlatego w 1992 roku odszedł pan z polityki i wrócił do biznesu?

Wydawało mi się to czystsze i bardziej zero-jedynkowe. Zająłem się lobbingiem. Zacząłem od małych projektów na rzecz obcych koncernów – głównie prywatyzacje. Potem wszedłem w lobbing państwowy na zlecenie polskiego rządu, w zakresie tzw. zakupów specjalnych. Polska jeszcze nie była w NATO, a już nie była w Układzie Warszawskim. Naszą armię trzeba było budować od podstaw, nie mając zaufania do braci ze Wschodu i nie mając jeszcze relacji z Zachodem. I ja te relacje budowałem. Musiałem to robić samodzielnie. Poczułem, co to znaczy samotność, nie tylko w polityce, ale także w działalności parabiznesowej. To były bardzo trudne lata, które pewnie spowodowały moje problemy osobiste, rodzinne i zdrowotne. Byłem pracoholikiem, pracowałem po 18–20 godzin na dobę.

Nie przyszło panu do głowy, że człowiek długo nie jest w stanie wytrzymać takiego tempa?

Przyszło, ale nie bardzo miałem wtedy wybór, by żyć inaczej. Byłem jedyną osobą dopuszczoną do tajemnicy ściśle tajne/specjalnego znaczenia w Polsce. Podejmowałem decyzje nie o milionach czy setkach milionów, ale o miliardach dolarów. Od 1998 roku koordynowałem pracę tajnego zespołu ds. modernizacji armii. Mieliśmy przygotować i przeprowadzić przetargi na sprzęt wojskowy.

Byłem samotny psychicznie i fizycznie – nawet żonie i dzieciom nie mogłem powiedzieć, dokąd wyjeżdżam i z kim się spotykam. Oprócz tego prowadziłem kilka firm konsultingowych i fabryk – zatrudniałem ponad 2,5 tys. osób. Ale nie bardzo miałem czas się tym zajmować. Musiałem polegać na innych.

Robił pan to dla pieniędzy?

Pieniędzy miałem tyle, że nie byłem w stanie ich skonsumować. W grę wchodziła raczej męska ambicja. Strasznie mnie to rajcowało. Traktowałem to jako kolejny etap budowy nowej Polski.

Czy na takim szczeblu myśli się w ogóle o Bogu, o swojej wierze?

Nie ma co ukrywać, że przy takim tempie pracy i liczbie problemów, które każdego dnia rozwiązywałem, Pan Bóg był na trzecim planie. Nawet gdy próbowałem się do Niego zwrócić, nie czułem wsparcia. Ale też muszę uczciwie powiedzieć: nie miałem dla Niego czasu.

I przyszedł ten pamiętny, letni dzień, gdy został pan jak Szaweł zwalony ze swojego konia, a konkretnie z fotela.

Stało się to 3 sierpnia 2001 roku. Siedziałem u siebie w domu, w moim gabinecie, przeglądałem korespondencję. I nagle osunąłem się z fotela pod biurko. Ostatni obraz, który zapamiętałem, to moje córki wbiegające do pokoju. Straciłem przytomność. Odzyskałem ją dopiero po kilku miesiącach.

Czy wcześniej organizm wysyłał jakieś sygnały, że z pana zdrowiem coś jest nie tak?

Nie. Czułem się świetnie, a ponieważ pracowałem na rzecz polskiego rządu w tzw. „erce”, miałem obowiązek przeprowadzania co pół roku szczegółowych badań lekarskich w klinice rządowej. Nigdy nie zwrócono uwagi na nic niepokojącego. Gdy już wróciłem do zdrowia, przypomniałem sobie, że dzień przed tym feralnym zdarzeniem byłem z moimi córkami w Danii nad morzem. Zazwyczaj lubiłem się kąpać, ale tego dnia, mimo okropnego upału, było mi strasznie zimno. Siedziałem w kurtce na plaży i do wody nie wszedłem ani na chwilę. Następnego dnia po południu wróciliśmy do Polski. Godzinę później świat się dla mnie skończył.

Zapadł pan w długi sen. Kto był przy panu przez te kilka miesięcy?

Z opowiadań innych wiem, że na początku była moja żona i dzieci, byli też koledzy, przyjaciele, którzy wozili mnie ze szpitala do szpitala, ale wszyscy bezradnie rozkładali ręce. Miałem rozległy wylew. Krwiak miał 13 na 9 cm. Jedna półkula mózgowa była całkowicie zalana. Lekarze nie dawali mi szans. Mówili, że musiałby się zdarzyć cud. A jeśli się zdarzy, to i tak będę roślinką.

Cud się zdarzył i można powiedzieć, że podczas tego długiego snu narodził się pan do nowego życia.

Dosłownie i w przenośni. Gdy się przebudziłem, nie umiałem mówić, chodzić, pisać, rozumieć. Niewiele pamiętałem z mojego życia. Miałem 45 lat i rozpoczynałem od zera. Przez trzy lata byłem w szpitalu. Korzystałem z pomocy logopedów, psychologów, rehabilitantów. Był taki moment, kiedy miałem już wszystkiego dosyć i myślałem, żeby ze sobą skończyć. Mówiłem: Panie Boże, po co mam być ciężarem dla całego otoczenia?

Co sprawiło, że zachciało się panu żyć?

Była taka jedna rozmowa telefoniczna…

Z kim?

Z kimś, na kogo dzisiaj wiele osób się powołuje. Z osobą dla mnie niezwykle ważną, zwłaszcza w moim młodzieńczym życiu. Chodziliśmy razem po górach. Ja miałem 15 lat, on był kardynałem z Krakowa. Nigdy nie straciliśmy ze sobą kontaktu, nawet wtedy gdy został papieżem.

Na kilka miesięcy przed jego śmiercią rozmawialiśmy przez telefon. Był już bardzo słaby, mówił niewyraźnie. Ale doskonale pamiętam, jak powiedział do mnie: „Michał, weź się w garść, masz jeszcze wiele rzeczy do zrobienia, o wiele ważniejszych niż dotychczas, nie możesz się rozklejać”. Mówił to takim stanowczym, nieznoszącym sprzeciwu tonem. To była nasza ostatnia rozmowa.

Na początku zlekceważyłem te słowa. Ale któregoś dnia byłem na rehabilitacji. Nic mi się nie chciało, nie miałem siły ćwiczyć. Rehabilitantka, pani Ula, powiedziała: Zmobilizuj się, robisz ogromne postępy, Bóg ci dał drugą szansę, nie zmarnuj tego!

I wtedy przypomniały mi się słowa, które usłyszałem przez telefon, że mam wiele rzeczy do zrobienia. Zacząłem ćwiczyć jak oszalały, pot lał mi się z czoła. Powiedziałem: OK, Panie Boże. Koniec narzekania, użalania się nad sobą. Skoro tak, to biorę się w garść.

I wtedy postanowiłem, że wszystko, co mam, cały mój majątek, który mi jeszcze został, ok. 10 mln zł przeznaczę na dzieci niepełnosprawne, które nigdy nie zaznały normalnego, szczęśliwego życia. Leżąc w łóżku, założyłem Fundację Patria.

I wtedy też zaczęło się pana drugie życie?

Zaczynało się. Nie byłem jeszcze w pełni sprawny. Cały czas się rehabilitowałem. Ale jakieś pięć lat temu wszystko nabrało tempa. Na 36-hektarowej działce, w Imiołkach nad Jeziorem Lednickim, którą wiele lat temu kupiłem z myślą o tym, by zbudować tam podmiejską rezydencję dla mojej rodziny, rozpocząłem budowę centrum rehabilitacji z basenem, salą do kinezyterapii, masaży wodnych, rehabilitacji. 1500 metrów kwadratowych. Obok stanie osiem domów, w których na stałe zamieszkają osoby niepełnosprawne z opiekunami – w każdym domu osiem osób. Trzy pierwsze chcemy oddać do użytku już w tym roku.

Jest też stajnia, sześć koni, kryta ujeżdżalnia – 50 dzieci po wypadkach, z porażeniem mózgowym i wodogłowiem korzysta z hipoterapii.

W pobliskim Skrzetuszewie, gdzie mieści się siedziba fundacji i mój dom, stworzyliśmy warsztaty terapii zajęciowej z nauką starych zawodów: zielarstwo, wikliniarstwo, tkactwo, garncarstwo, snycerstwo. Dziś niewielu ludzi potrafi to robić, dlatego pomyślałem, że te wymierające zawody są szansą dla naszych podopiecznych. Jest to też forma terapii.

Latem planujemy turnusy dla osób niepełnosprawnych – chciałbym, aby każdego roku przyjechało tu ok. 1000 osób.

To zadanie na wiele lat, by nie powiedzieć do końca świata…

Lubię symbole, dlatego postawiłem sobie taki cel, żeby – w miarę naszych możliwości – do 2016 roku, czyli na 1050-lecie chrztu Polski wszystko było gotowe. Marzy mi się też zorganizowanie wówczas zjazdu prezydentów i premierów krajów europejskich.
Sny o potędze.

Raczej potrzeba zrobienia czegoś dobrego dla tych, którzy mieli w życiu mniej szczęścia niż ja.

Ma pan jeszcze na to pieniądze?

Swoich już nie mam, bo wszystko, co mi zostało – 10 mln oddałem na cele fundacji. Ale proszę o pomoc tych, którzy je mają. W ubiegłym roku, gdy nie miałem na koncie niemal ani grosza na wypłaty dla pracowników fundacji, dostałem przelew – 20 tys. zł od jakiegoś pana z Krakowa, którego wtedy jeszcze nie znałem. Teraz jesteśmy znajomymi, a on cały czas nam pomaga, dokonując kolejnych przelewów. I tacy ludzie na szczęście pojawiają się wokół mnie coraz częściej.

Czy to drugie życie, które pan teraz prowadzi, byłoby możliwe bez tego pierwszego?

Pewnie nie, bo jednak pieniądze, które przekazałem na rzecz fundacji, zarobiłem w tym pierwszym życiu. Znajomości i kontakty, z których korzystam teraz, nawiązałem wtedy, gdy zajmowałem się biznesem i polityką.

Ale mam też świadomość, że w tym pierwszym życiu popełniłem wiele błędów, wielu ludzi skrzywdziłem albo nie zauważyłem ich na swojej drodze. Szedłem trochę po trupach do celu. I to jest moja wina, którą w jakiś sposób próbuję odpokutować.

Żałuje pan tego pierwszego życia?

nie żałuję życia, ale żałuję wielu swoich posunięć. Nie da się już tego odkręcić, ale też nie mogę się usprawiedliwiać, że to było kiedyś i już się przedawniło. Muszę brać odpowiedzialność za to, co zrobiłem. Żałuję natomiast tego, że nie założyłem fundacji wcześniej, nim zachorowałem. Miałem wtedy o wiele więcej pieniędzy, które można było sensownie wykorzystać.

Ma pan poczucie, że przegrał też swoje życie prywatne?

To jest mój wielki kac. Dlatego staram się nawiązać jak najlepsze kontakty z moją rodziną. Wiem, że bardzo przeze mnie cierpiała. Córki dorastały, a mnie nie było. Mogę się tylko uderzyć w piersi i prosić o przebaczenie.

Często bywa tak, że ojcowie, którzy nie umieli czy nie mieli czasu być ojcami dla swoich dzieci, są świetnymi dziadkami…

Staram się tak myśleć i to mi daje nadzieję.

Zwolnił pan tempo życia?

Pewnie trochę tak, ale zdarzają się dni, gdy mam po kilkanaście spotkań. Różnica polega jednak na tym, że jestem skoncentrowany na jednej sprawie, która w tej chwili jest dla mnie najważniejsza, jest całym moim życiem. I choć ciężko pracuję, to mogę uczciwie powiedzieć, że tego na pewno nie robię dla pieniędzy. Z tymi dzieciakami przeżyłem kilka lat, wiem, jak cierpią, wiem, czego potrzebują. Chcę stworzyć im miejsce, w którym będą czuły się bezpiecznie, w którym będą współgospodarzami. Taki kawałek świata, o którym będą mogły powiedzieć, że są u siebie.

Jest pan dziś człowiekiem szczęśliwym, spełnionym?

Moje pierwsze życie, patrząc tak po ludzku, było pasmem sukcesów. Ale było to życie dużo gorsze niż obecnie. Było efektowne i efektywne w sensie ekonomicznym. Ale czy było szczęśliwe? Chciałbym tak to widzieć. Moje drugie życie jest zupełnie inne. Doceniam jego smaki i smaczki. Mieszkam na wsi, pod lasem, w drewnianym domu z bali, razem z moją mamą. Nie bywam na przyjęciach, bankietach. Cieszą mnie zwykłe rzeczy, uśmiech dzieci, które do nas przyjeżdżają na rehabilitację. I dziękuję Bogu, że dał mi jeszcze jedną szansę.

Przebudzenie
Michał Wojtczak

urodzony w 1956 r. – w latach 80. prowadził własną działalność gospodarczą, w 1989 roku z upoważnienia Komitetu Obywatelskiego został posłem sejmu kontraktowego, w rządzie Tadeusza Mazowieckiego był wiceministrem rolnictwa i sekretarzem stanu w ministerstwie przemysłu....

Przebudzenie
Katarzyna Kolska

dziennikarka, redaktorka, od trzydziestu lat związana z mediami. Do Wydawnictwa W drodze trafiła w 2008 roku, jest zastępcą redaktora naczelnego miesięcznika „W drodze”. Katarzyna Kolska napisała dziesiątki reportaży i te...

Produkt dodany do koszyka

Zobacz koszyk Kontynuuj zakupy

Polecane przez W drodze