Ewangelia według św. Marka
Patrząc na miniony rok okiem duchownego, muszę powiedzieć, że daliśmy się wykorzystać. Mało, sami się napraszaliśmy i nadal napraszamy, by nas wykorzystywano.
Pierwsza rocznica katastrofy lotniczej pod Smoleńskiem. W programie uroczystości zapewne znajdą się msze i nabożeństwa i nic w tym dziwnego. Może to będzie niezbyt stosowne nawiązanie, ale nie mam w tej chwili innego. A poza tym, wobec śmierci wszyscy jesteśmy równi, i choć nie zawsze i nie dla każdego jest to oczywiste, to jednak warte pamiętania. Otóż na pogrzebie księżnej Diany przez cały czas wyczuwało się wśród ludzi jakieś zagubienie. Przynajmniej tak to można było odczuć, oglądając transmisję telewizyjną. Zgromadzeni wokół katedry nie bardzo wiedzieli, co ze sobą zrobić. Jedni siedzieli, inni stali lub nawet leżeli na trawie. Zarówno młodzi, jak i starsi przytulali się do siebie, inni znowu ziewali. Większość z nich, choć mieli w ręku broszury z tekstem odprawianego nabożeństwa, nie korzystała z nich. Dopiero gdy nadszedł czas odmówienia Ojcze nasz, w jednej chwili, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, niektórzy z pamięci, inni gorączkowo szukając tekstu w broszurze, zaczęli robić to samo – odmawiać modlitwę. Trudno wnikać w czyjeś przeżycia, ale patrząc z boku, można było dostrzec już nie zatomizowany tłum, ale coś więcej, coś na kształt wspólnoty. Ta słowna formułka, wyniesiona zapewne bardziej z domu niż z kościoła, pozwoliła ludziom na bycie nie tylko obok siebie, ale razem. Przynajmniej przez te kilkadziesiąt sekund. A może i na coś więcej, na mniej lub bardziej jasne uświadomienie sobie, że nikt z nas nie musi zmagać się ze śmiercią samotnie. Jak też to, że od dawien dawna istnieje sposób umożliwiający zobaczenie, czy też odkrycie, że śmierć ma wiele twarzy i nie wszystkie z nich są przerażające.
Współczuć znaczy współuczestniczyć
Wracajmy jednak do siebie. Rok temu niejeden z nas znalazł się w podobnym położeniu. Po przewiezieniu trumien ze zwłokami Lecha i Marii Kaczyńskich do pałacu prezydenckiego ci, którzy chcieli oddać im cześć i pomodlić się za nich, stanęli w długiej kolejce. Tłum nieprzeliczony. Podobnie działo się na trasie z lotniska Okęcie na Krakowskie Przedmieście czy w innych miejscach, do których przewożono trumny z ciałami ofiar katastrofy. Trudno przyjąć, że wszyscy ludzie, który wylegli na ulice i stali w kolejkach, by na chwilę wejść do pałacu, by pokłonić się przed trumnami prezydenckiej pary, czy też do innych pomieszczeń, w których wystawiono trumny z ciałami innych ofiar, to wyłącznie zwolennicy i sympatycy polityczni zmarłego prezydenta, ministra czy działacza politycznego lub społecznego. Nie, stali w kolejkach, szli na nabożeństwa, na cmentarze wszyscy, bez względu na polityczne barwy i przynależność religijną czy jej brak. Skoro tak, to trzeba powiedzieć, że nie poglądy polityczne czy religijne odgrywały w tych dniach najważniejszą rolę. Choć ważne, schodziły na dalszy plan. Na pierwsze miejsce wysuwała się ludzka niedola, na którą nie można było nie zareagować współczuciem. A że współczuć znaczy współuczestniczyć, stąd te tłumy. Jednym słowem, byliśmy dla siebie przede wszystkim ludźmi, a dopiero potem urzędnikami, funkcjonariuszami, prezesami.
W czasie, gdy do wystawionych w pałacu trumien prezydenta i jego małżonki ustawiały się w kolejce tysiące ludzi, na zaproszenie jednej ze stacji telewizyjnych miałem „na żywo”, sprzed pałacu, komentować to wydarzenie. Umalowano mnie, ale do prowizorycznego studia nie wszedłem, tylko wyprowadzono mnie na ulicę i tam redaktor przeprowadził umówioną rozmowę. Po powrocie do domu jeden z naszych scholastyków zagadnął: Nie wiedziałem, że jesteś aż tak upartyjniony i że odczuwasz aż tak wielkie parcie na szkło. Zbaraniałem. Dlaczego tak sądzisz? – zapytałem. A dlatego, że się wepchnąłeś przed kamerę. Przecież prowadzący rozmowę wyraźnie powiedział: Podszedł do nas ojciec Oszajca. Podszedł? Zdziwiłem się. Dodałem więc: A w międzyczasie w jakiejś bramie jeszcze się pewnie sam, własnoręcznie, umalowałem, ucharakteryzowałem. To „podszedł” dało mi wiele do myślenia. Coś się tutaj niedobrego dzieje, skoro ktoś zaczyna dorabiać fakty.
Chcącemu nie dzieje się krzywda
Dzisiaj, patrząc na miniony rok okiem duchownego, muszę powiedzieć, że daliśmy się wykorzystać. Mało, sami się napraszaliśmy i nadal napraszamy, by nas wykorzystywano. Odprawiając pogrzebowe i żałobne msze i nabożeństwa, głosząc kazania, ale też w mediach, wzięliśmy i nadal bierzemy, choć już mniej intensywnie, udział w krzywdzeniu tych, którzy zginęli w katastrofie pod Smoleńskiem. Bo przyczyniliśmy się do upolitycznienia, a raczej upartyjnienia ich śmierci. To prawda, zginęli w tej katastrofie wysocy urzędnicy państwowi. Nasz kraj poniósł wielką stratę, ale okazało się też, że potrafiliśmy zapanować nad tą tragedią. Przecież nadal istniejemy. Zginęli urzędnicy, ale przede wszystkim zginęli ludzie, których nikt nigdy nie zastąpi. Ten fakt umknął naszej uwadze, gdy tymczasem w obliczu śmierci dla Kościoła, dla chrześcijanina najważniejszy jest człowiek. Ten, który zmarł, a jeszcze bardziej ten, który stoi bezradny nad trumną rodzica, dziecka, przyjaciela, kolegi i rozpacza, bo nie wie, jak nadal ma kochać tego, kogo kocha, skoro – jeśli nawet ten zmarły żyje, to przecież żyje w sposób nam obcy. Jak kochać niewidzialnego?
Byliśmy bardziej liturgami od publicznego, nieomal państwowego kultu i nieomal państwowej religii niż od ewangelicznych wdów i sierot czy biblijnych, ale współczesnych, Hiobów. Dowód? Jedną z pierwszych interpretacji katastrofy, a w ówczesnej atmosferze bardzo wyrazistą i szybko rozpowszechnioną, była wypowiedź pewnego kaznodziei, który powiedział, że ta katastrofa jest karą bożą, że ma ona znaczenie dydaktyczne.
Inni kaznodzieje i publicyści katoliccy wspólnie z tymi, którzy za wszelką cenę chcieli tę tragedię wykorzystać przeciwko przeciwnikom politycznym, natychmiast zaczęli wyszukiwać winnych i piętnować. Jednym słowem, przez ogrom tej tragedii Bóg chce wstrząsnąć sumieniami tych, którzy nie podzielając poglądów politycznych prezydenta, przyczyniają się do upadku kraju. Mówiąc wprost, dopuszczają się zdrady. Polsko, obudź się! Polsko, nawróć się!
Nic dziwnego, że natychmiast zaczęły dochodzić do głosu grupy katolików o pobożności dolorystyczno-ekspijacyjnej. Naraz pojawiły się purpurowe płaszcze czy peleryny do samej ziemi, a na nich wyobrażenie Jezusa Chrystusa w królewskiej koronie. Zsyłając na nas to nieszczęście, przez ogrom cierpienia tych niewinnych ofiar, przez ich niewinną śmierć, którą przyjmuje jako zadośćuczynienie, Chrystus Król Polski daje mocny znak, wzywa do nawrócenia, pojmowanego oczywiście jako przejście na stronę polityczną prezydenta, który stawał się nie tylko coraz wyraźniejszym symbolem tych wszystkich, którzy razem z nim zginęli, ale wręcz ich zastępował. Odczytywano zatem ten wypadek jako znak z nieba, mający na celu uwiarygodnienie działalności jednej ze stron życia politycznego, a właściwie partyjnego, i pognębienie politycznych adwersarzy czy przeciwników tej opcji. Podobnemu celowi miało służyć opisywanie katastrofy za pomocą języka militarnego: polegli za sprawę, polegli jak bohaterowie na froncie. Nawiązując do celu podróży, Katynia, nieomal zaczęto zrównywać śmierć pasażerów prezydenckiego samolotu ze śmiercią oficerów. Niestety, jako kaznodzieje i publicyści, a więc zarówno duchowni, jak i świeccy, mamy w tej manipulacji swój znaczny udział. Nie dziwmy się więc i nie narzekajmy, gdy się nam wytyka udział w upartyjnieniu i upolitycznieniu tej tragedii – chcącemu nie dzieje się krzywda.
Niezbawiona śmierć
Choć nazywamy siebie chrześcijanami, w chwili śmierci szukamy zmarłych nie tam, gdzie powinniśmy i gdzie – zgodnie z chrześcijańską nadzieją – można ich znaleźć. Miejsce katastrofy, pałac prezydencki, rzeczywiste i symboliczne miejsca pochówku, wreszcie pomniki, do tego gwałtowne popędzanie, przynaglanie komisji badających przyczyny wypadku i prokuratorów, by jak najszybciej powiedzieli nam, kto jest winien, sprawia wrażenie, że nie wiemy, co ze śmiercią tylu osób zrobić. Tak jakby osądzenie i skazanie winnych automatycznie pozwoliło nam, choć się do tego przed sobą nie przyznajemy, na zamknięcie tej bolesnej sprawy. Jednocześnie, podejmując powyższe działania, chcemy jakoś zatrzymać zmarłych przy sobie, na jakiś czas przedłużyć ich pobyt z nami. Więcej, tym sposobem chcemy zmarłych zaprząc do roboty, mówiąc, że obecna nasza działalność, na przykład polityczna, jest bezsprzeczną kontynuacją ich niespełnionych pragnień, planów, marzeń, poczynań. W rzeczywistości zamykamy zmarłych w grobowcach, więzimy w pomnikach, redukujemy do nazwy ulicy czy placu. Dlaczego tak się dzieje? Być może dlatego, że w naszej religijności, co prawda Jezus zbawił od złego wszystkich i wszystko, ale z wyjątkiem śmierci. Ona wciąż żyje własnym przedchrześcijańskim życiem i działa niezależnie od Boga.
Razem, ale osobno
Wbrew pozorom w kościołach, choć nam ciasno, nie modlimy się razem, bo też i nie jesteśmy razem, mimo że znajdujemy się jednocześnie w tym samym miejscu. Nawet na mszach pogrzebowych. Nie stanowimy wspólnoty, nie łączą nas więzy osobistej znajomości, przyjaźni, ale jakiś interes. Tak potraktowana msza staje się monetą przetargową między człowiekiem i Bogiem. Odprawiamy ją po to, by coś w zamian otrzymać. Bo jak inaczej wytłumaczyć zachowania celebransów i kaznodziejów – biskupów i prezbiterów, którzy pozwalają na to, by msza, która ma być przejawem wspólnotowości kościelnej, stawała się wiecem partyjnym, oczywiście pod płaszczykiem modlitw za naród i ojczyznę? Czym wytłumaczyć zachowanie tych, którzy w kościele jednym politykom klaszczą, a drugich wyklaskują? Jednym śpiewają sto lat, a drugim urządzają kocią muzykę? Jak zrozumieć zachowanie tych katolików, którzy w parę chwil po przekazaniu znaku pokoju dźgają parasolkami innych katolików tylko dlatego, że nie podzielają oni ich poglądów politycznych czy religijnych, albo dlatego, że pracują w takiej telewizji lub radiu, które uważamy za liberalne, to znaczy z definicji diabelskie?
Podobnie rzecz ma się z dziennikarzami, jeszcze bardziej z publicystami i redaktorami niektórych mediów kościelnych, którzy z zapałem godnym lepszej sprawy, zamiast problematyzować rzeczywistość, starają się ją spłaszczyć i namalować tylko dwoma kolorami, a gdyby to było możliwe, to jednym.
Postępując w ten sposób, wykazaliśmy ogromny brak odpowiedzialności za Kościół. Jakbyśmy zapomnieli o obcowaniu świętych, a więc o tym, że zarówno my, którzy jeszcze nie przeżyliśmy śmierci, jak i ci, którzy już ją mają za sobą, żyjemy wciąż razem na tej samej ziemi i pod tym samym niebem. Jeśli wierzymy w to, że Syn Boży stał się człowiekiem i na zawsze zamieszkał pośród nas, to nie sposób nie wierzyć, że nadal robi On to, co robił zawsze. Pracuje nad rozwojem ziemi, doskonali ją, by z każdym dniem stawała się nową ziemią, czyli taką, o której marzy Bóg. Tę swoją pracę Chrystus może wykonywać dzięki nam, którzy chcemy z Nim współdziałać. Stąd nie bez powodu i nie na darmo chrześcijanie wierzą, że są ciałem, krwią i słowem Jezusa. Czy tak jest naprawdę, mogliśmy sprawdzić w tamte pamiętne dni i przez następne miesiące. Jak ten sprawdzian wypadł, łatwo się przekonać, odpowiadając na pytanie: Czy przypadkiem nie stało się tak, że chcąc jak najlepiej służyć ojczyźnie i Bogu, w rezultacie zapisałem Boga do mojej partii? Obojętne czy jest to partia prawicowa czy lewicowa, chadecka czy socjalistyczna, liberalna czy centrowa.
Co dalej?
Już teraz, na początku marca, kiedy piszę ten tekst, widać, że nie będzie łatwo, zwłaszcza jeśli chodzi o polityków. Skoro na uroczystości beatyfikacyjne Jana Pawła II nie można zorganizować jednej państwowej delegacji, składającej się z przedstawicieli koalicji i opozycji, to co tu mówić o obchodach rocznicy kwietniowej.
Za jakiś czas skończą pracę komisje badające przyczyny smoleńskiej katastrofy i sądy, które orzekną o winie lub niewinności odpowiedzialnych za ten lot. Przyjdzie nam stanąć twarzą w twarz z najgłębszą prawdą o katastrofie, a więc z tymi, którzy w sposób zawiniony czy niezawiniony do niej doprowadzili. Prokuratorzy i sędziowie zrobią swoje, ale dla chrześcijanina to sprawy jeszcze nie zamyka. Dla chrześcijanina polityka, tym bardziej. Przyjdzie nam zmierzyć się z najtrudniejszym wyzwaniem, jakim jest przebaczenie. Czy będziemy umieli o nie poprosić zarówno żywych, jak i zmarłych? Ale też, jako pokrzywdzeni, czy będziemy umieli przemóc ból i ręki wyciągniętej po prośbie nie odtrącimy? Mówiąc inaczej, przed nami czas wielkiego wysiłku nie politycznego, ale duchowego, moralnego. Trzeba pomyśleć, w jaki sposób mamy się teraz uwolnić z zapętleń pomówień, oskarżeń, jak się otrząsnąć ze słów pełnych nienawiści i potępienia, jak się z tego wykaraskać i jak zaistniałe zło naprawić? To znaczy, jak mamy teraz działać, by ze zła wyprowadzić dobro?
Ponieważ jesteśmy chrześcijanami, pierwszy krok, jak już wspomniano, należy do pokrzywdzonych, bo de facto pokrzywdzeni znajdują się w położeniu uprzywilejowanym. Tylko pokrzywdzony może udzielić łaski przebaczenia. Dlatego jako chrześcijanie winniśmy stać przy pokrzywdzonym, by go wspierać, ale i przy sprawcach krzywdy. Przebaczenie może boleć tak samo jak krzywda. Uznanie winy i prośba o przebaczenie też nie przychodzą łatwo. Nie możemy więc borykających się z winą i krzywdą zostawić samym sobie i Bogu. A ponieważ zadaliśmy sobie najrozmaitsze rany, to i przebaczenie będzie musiało przybrać różne kształty. Inaczej będzie przebiegało w rodzinach, w kręgach koleżeńskich, przyjacielskich i zawodowych, inaczej między partiami politycznymi i jeszcze inaczej między rządzącą koalicją i opozycją. A ponieważ przebaczenie i pojednanie nie jest kwestią jedynie emocji, ale przede wszystkim sposobu myślenia, a więc mentalności, cała sprawa staje się niełatwa. Nie ma przecież niczego trudniejszego ponad przekonywanie siebie samego. Łatwo nie będzie i sukces nie szybko nastąpi, ale tym bardziej trzeba zaczynać już – jak najwcześniej.
Oceń