Na czubkach palców
Oferta specjalna -25%

Hewel. Wszystko jest ulotne oprócz Boga

3 opinie
Wyczyść

Dobre, budujące kazanie jest jak smaczny i pożywny posiłek, który dobrze strawiony, daje nam energię na jakiś czas, po czym, spełniwszy swe zadanie, rozpływa się w naszym ciele i umyśle.

Prawie każdy z kaznodziejów ma swoje złote recepty na zbudowanie i wygłoszenie idealnego kazania. Treść i jej przekaz są jak dwa skrzydła ptaka. Trzeba nimi równomiernie pracować, aby wzlecieć. Choć bywają wyjątki: i tak jak Paganini zagrał podobno koncert na jednej strunie, tak mistrz słowa Bożego na jednym skrzydle potrafi wznieść siebie i słuchaczy do nieba i odsłonić oblicze Boga, co stanowi główny sens homilii.

Jedni koncentrują się na treści, inni na formie. Ojciec January na przykład utrzymywał, że „dobrze postawiony głos, nieraz i treść potrafi zastąpić”. Inni sprawiają wrażenie, jakby z trudem wydobywali słowa, a jednak… Święty proboszcz z Ars mówił nieporadnie, ale jednym kazaniem potrafił przeobrazić życie człowieka. Słynny kaznodzieja Lacordaire, który był kiedyś świadkiem jego homilii, westchnął: „Daj, Boże, tak się jąkać”.

Aby jednak wzlecieć do nieba na jednym skrzydle, trzeba mieć dar, a raczej lata praktyki, które księdza przeobrażają w prawdziwego kaznodzieję. Młodzi księża mówią z reguły językiem seminarium, używając pojęć i słów wyniesionych z mądrych podręczników i wykładów. Powstają wówczas kazania o świętej Abstrakcji. A już najgorzej, gdy kaznodzieja brak treści i formy próbuje wynagrodzić długością. Co prawda, parafianie nie wypadają przez okna, jak Eutych, który usnął na przydługim kazaniu św. Pawła, ale sen morzy ich równo. Nie tędy droga. Lepiej już wyznawać zasadę ojca Januarego i kazanie sprowadzić do odpowiednio postawionego głosu, niż rozpuszczać odrobinę sensu w cysternach wody.

Szczyty lakonizmu

Im kazanie krótsze, tym lepsze. Czytałem, że mistrzem krótkich kazań w Polsce jest ksiądz Mieczysław Maliński. Zdarzało mu się wygłaszać takie: „Pan Jezus zmartwychwstał. My zmartwychwstaniemy. Ale wy i tak w to nie wierzycie”. Mówił i krócej. „Teściowa też człowiek. Amen”.

Kazanie ma być krótkie. To pewnik. Ale jak krótkie, to już zależy od wielu czynników. Od osobowości kaznodziei, od adresatów, od dnia itd. Nieraz nic nie pomoże. Pamiętam, jak przed dwoma laty w czasie transmisji pasterki z Watykanu kamera najechała na znanego polskiego kapłana, który w czasie homilii Ojca Świętego spał snem sprawiedliwego. I dzień, i mówca, i słuchacz go kochający… a Pan Bóg widocznie przemówił do niego poprzez sen.

Przedziwne są związki między kazaniem a snem słuchaczy. Ale to już inna sprawa. Pewne jest jedno — jak mawiał ksiądz Staniek — dobre kazanie to takie, którego sens można wypowiedzieć, stojąc na czubkach palców. Pomijam fakt, że niektórzy z powodu swej „duchowej otyłości” nigdy na palcach nie staną, a inni mogą stać godzinami. Dla mnie „stanąć na czubkach palców” znaczy tyle, co parę sekund. Tyle potrzebowałem, aby streścić kazania mojego proboszcza Feliksa.

Mój proboszcz

Już prawie dwadzieścia lat mija, jak Pan wezwał go do siebie, ale jego łagodna, pociągła, alabastrowa twarz, okolona wianuszkiem siwych włosów wyłania się co jakiś czas i przypomina przesłanie, które niekiedy wprawiało parafian w osłupienie. Recepta księdza Feliksa była wypróbowana od stuleci. „Przestraszyć, wzruszyć, nawrócić”.

Ludzie są jednak glebą różną, toteż i słowa proboszcza różnie zapadały w ich serca i niejednakowe wydawały plony. Jedni się tylko przestraszyli, inni wzruszyli i nawrócili, inni jeszcze sarkali oburzeni. Każdego tygodnia proboszcz Feliks staczał bój z szatanem o dusze swych parafian. W kazaniach pojawiały się rzesze grzeszników, ludzi, którzy życie zmarnowali dla próżnej chwały i jałowych zabiegów o dobra doczesne.

Pamiętam jedno z kazań, w którym mój proboszcz najpierw opowiadał o biznesmenie umierającym na raka, o sławnym generale, śmiertelnie ranionym w bitwie, o wybitnym muzyku gasnącym z powodu suchot. Wszyscy oni w obliczu śmierci zgodnie wyznawali, że choć ich życie było opromienione ziemskim sukcesem i chwałą, zmarnowali je i oto idą do Boga z pustymi rękami. I gdy parafianie oczekiwali historii kolejnych straceńców, ksiądz Feliks rzekł: „Teraz podam przykład pozytywny: umiera dwunastoletnia dziewczynka. Matka rozpacza i nie wie, jak przemówić do dziecka. I wtedy ono zaczyna ją pocieszać: «Nie płacz, mamo, żyłam krótko, ale moje życie jest radosne, bo idę do Boga po wieczną nagrodę…»”.

I tak wyglądał świat i życie człowieka wedle kazań księdza Feliksa. Ich sens był nieodmienny: „Jest tylko jedna radość dla człowieka — życie wieczne, i jeden tylko lęk — przed potępieniem wiecznym”.

Pewnej niedzieli, która zbiegła się z jakimiś rolniczymi świętami, proboszcz podkreślił, że ma historię specjalną na ten dzień. „Był ubogi rolnik, który, aby zdobyć pieniądze na zasiew, zapożyczył się u bogatego gospodarza i przyrzekł, że dług spłaci pieniędzmi za pierwsze zbiory. I tak też by się stało. Wróciwszy z targu, człowiek przeliczył pieniądze w pokoju, odłożył należny dług i poszedł zadowolony posilić się do kuchni. W pokoju przy kominku bawiło się dziecko. Po wyjściu ojca zainteresowało się pieniędzmi, a że nie wiedziało, jaką mają one wartość i do czego służą, wrzuciło je do ognia, myśląc, że takie ich przeznaczenie. Kiedy po paru minutach wrócił ojciec i zobaczył, co się stało, chwycił w rozpaczy stojącą przy piecu siekierę i odrąbał dziecku rączki. Widzicie, moi kochani — komentował ksiądz Feliks — ten człowiek wiedział doskonale, co utracił. Toteż zareagował gwałtownie, tak jak potrafił. Zareagował tak, straciwszy rzecz, którą można przecież odzyskać. A teraz moi kochani, co w tej historii jest ważne dla nas? Odpowiedzmy w swoim sumieniu, czy my potrafimy przeciwstawiać się szatanowi, który każdego dnia pozbawia nas rzeczy niewypowiedzianie większej? Okrada nas z królestwa niebieskiego poprzez liczne nasze grzechy, które zamiast w nas lęk i skruchę wzbudzić, słodyczą nas taką napawają, że jeszcze gotowi jesteśmy mu płacić za nie i dziękować”.

Czara się przelała. Jedna z oświeconych parafianek napisała biskupowi, że albo proboszcz zmieni swoje kazania, albo ona parafię. Biskup cenił księdza Feliksa i doskonale wiedział, że o nic innego mu nie chodzi, jak o doprowadzenie swych owieczek do szczęścia wiecznego. Zawezwał go jednak i zaczął mu tłumaczyć, że nie może mówić ludziom tylko o potępieniu wiecznym, bo przecież jest powołany do tego, żeby głosić dobrą nowinę.

— Ewangelia to dobra nowina. Czasy są trudne i ludzie chcą znaleźć w Kościele otuchę, drogi księże.

— A czy też ja co innego robię? — odparł ów zdziwiony.

Przyrzekł jednak, że zmieni ton swych kazań. I słowa dotrzymał. Wyszedłszy następnym razem na ambonę — znam to już tylko z przekazów, więc ma to poniekąd wymiar legendy — odezwał się tymi słowami: „Opowiem wam dziś dobrą nowinę o potępieniu wiecznym…”.

Zapalić lampkę

Oczywiście, miewał też ksiądz Feliks kazania słoneczne i budujące swym ciepłem, cóż z tego, kiedy próbując je po latach odtworzyć, jestem kompletnie bezradny. Wiem tylko, że coś takiego było, ale nie pamiętam szczegółów. Cóż, dobre, budujące kazanie jest jak smaczny i pożywny posiłek, który dobrze strawiony, daje nam energię na jakiś czas, po czym, spełniwszy swe zadanie, rozpływa się w naszym ciele i umyśle. Co innego z kazaniami, które wstrząsnęły nas swoim — nie wiem, jak to nazwać — kalectwem, myślą, której nijak nie możemy powtórzyć, bo jej nie rozumiemy. Takie kazania, choć nie trafiają do naszych serc, latami potrafią zalegać na żołądku.

Sięgnę zatem do świeżych doświadczeń i przytoczę sens kazania usłyszanego w czasie ostatnich rekolekcji adwentowych z ust młodego księdza. Zaletą jego homilii jest to, że zawsze znajduje się w niej komentarz do Ewangelii, świadectwo jego lektur oraz, co szczególnie pociąga, dyskretne dzielenie się własnym doświadczeniem. Kazania wygłasza tak, jakby był nie tylko nauczycielem, ale i uczniem, który musi wysłuchać swoich słów i wcale nie bez wysiłku wcielić w życie.

„Naród kroczący w ciemnościach ujrzał światło wielkie, nad mieszkańcami krainy mroków zabłysło światło”. Ksiądz mówił o narodzinach i zmartwychwstaniu Pana Jezusa. O Zmartwychwstaniu Światła. W celu zilustrowania słów Pisma przytoczył zdarzenie z życia Matki Teresy. Tak już się dzieje, że z reguły, gdy kaznodzieja opowiada o niej — wygrywa, ponieważ ludzie poprzez jej życie widzą równocześnie kruchego człowieka i odsłonięte oblicze Boga.

Otóż Matka Teresa odwiedziła kiedyś w Melbourne żyjącego w nędzy staruszka. W jego domu wszystko pokrywała warstwa kurzu, z sufitu zwisały pajęczyny. Okna były zamazane. W pokoju w ogóle nie było światła. Żył w ciemnościach. Gorszy był jednak jeszcze stan jego umysłu. Był w depresji, ze świadomością, że nie ma na świecie nikogo bliskiego.

Matka Teresa, zamieniwszy z nim kilka słów, przystąpiła do sprzątania pokoju. Staruszek przestraszył się, jakby zamierzała zniszczyć jego jedyny świat. Ona jednak nie ustawała w pracy. Spod sterty szmat i papierów wyciągnęła oliwną lampkę. Było w niej trochę oliwy, knot też był dobry. Zapytała staruszka, dlaczego jej nie używa.

— Po cóż miałbym to robić? Nikt mnie nie odwiedza, a ja mogę żyć w ciemnościach.

 — A gdybym przyrzekła, że codziennie będę przysyłać tu siostrę, czy pan mi obieca, że będzie zapalać tę lampkę?

 — Tak. Gdy usłyszę jej kroki przed domem, zapalę lampkę.

Nowe światło, które zabłysło w świecie staruszka, nie było światłem lampki. To było światło dane mu przez drugiego człowieka. Jeśli przemienia nas światło Nowo Narodzonego, nie zatrzymujmy go dla siebie. Idźmy szukać tych, którzy są uwięzieni w grobach żalu i rozpaczy. Sprawmy, by mieli po co i dla kogo zapalać lampkę. Często wydaje się nam, że wygodniej żyć w świecie rozpaczy. Dopóki nie spotkamy kogoś, kto da nam nadzieję, która zapala świece, zamiast przeklinać ciemności.

Nadzieja zapala świece, zamiast przeklinać ciemności.

Na czubkach palców
Grzegorz Jasiński

urodzony w 1949 r. – nauczyciel w podpoznańskim gimnazjum, kawaler....

Produkt dodany do koszyka

Zobacz koszyk Kontynuuj zakupy

Polecane przez W drodze