Pierwszy i Drugi List do Tesaloniczan
Moja nadzieja na otwartą dyskusję z ludźmi wiary uzyskała spełnienie. W odpowiedzi na moją argumentację czytelnicy złożyli po prostu swoje wyznania wiary.
Pyta mnie redakcja „W drodze”, czym są dla mnie polemiczne reakcje na mój artykuł Wybieram ateizm. Nie mogę się oprzeć, by napisać nieco więcej — czym było dla mnie doświadczenie opublikowania tego rodzaju tekstu w piśmie religijnym, jak odebrałem dyskusję, którą wywołałem, i jakie wnioski z niej wyciągam.
Publikacja deklaracji niewiary w piśmie religijnym mogła wielu jego czytelnikom wydać się niezrozumiała, bo misją takiego pisma nie jest przecież promocja ateizmu. Zaproszenie do opublikowania mego tekstu wynikło, jak sądzę, z niektórych treści prezentowanej w miesięczniku wymiany listów między mną — niewierzącym a moim przyjacielem (i dalekim kuzynem), imiennikiem z Poznania — ks. Adamem Kalbarczykiem. Zaproszenie to zrozumiałem tak jak wielu czytelników — jako wstęp do dyskusji. Było to zarazem zaproszenie w świat ludzi, którzy myślą o kwestiach wiary religijnej w sposób zasadniczo inny niż ja. Z punktu bowiem widzenia tego świata muszę być dla nich kimś zgoła obcym, przybyszem z odległego, a może nawet nieprzyjaznego kraju (w końcu spory między ateistami a teistami nie zawsze przybierały postać tylko wymiany myśli).
Jednym z najlepszych sposobów pokonywania obcości jest zbliżenie się do obcego, po to, by go zrozumieć. Zwraca na to także uwagę w tytule pierwszej części swej odpowiedzi na mój tekst Krzysztof Błażyca. Wyjątkowo cenne dla tego zrozumienia są dialog i dyskusja. To szczególne zaproszenie redakcji „W drodze” do dialogu wierzących i niewierzących, za które jestem także osobiście wdzięczny, powinno zostać docenione również przez tych wszystkich, którym zależy na zrozumieniu ludzi myślących inaczej. Apologia ateizmu wydaje mi się sensowna przede wszystkim w pismach religijnych, ponieważ służy rozumieniu przez ludzi wierzących racji stojących po stronie tych, którzy nie wierzą. I wcale nie musi być tak, że deklaracje po każdej ze stron muszą być wyrazem lęku czy niepowodzeń, jak diagnozuje pan Błażyca. W dyskusji, którą wywołałem, takich emocji nie dostrzegam, widzę zaś dużo dobrej woli w prezentacji własnych punktów widzenia.
Moja nadzieja na otwartą dyskusję z ludźmi wiary uzyskała spełnienie, co przyjmuję z radością i satysfakcją. Tym większą, że wszystkie znane mi głosy w tej dyskusji, chociaż z naturalnych racji to głosy polemiczne wobec mojego tekstu, płynące z głębi religijnego zaangażowania jej uczestników, dowodzą, że mój tekst został dobrze zrozumiany i zaakceptowany. W odpowiedzi na moją argumentację czytelnicy złożyli po prostu swoje wyznania wiary. Wyznania te są wyrazem religijnego paradygmatu myślenia i jest to w pełni zrozumiałe. Może trochę martwić, jeśli ten paradygmat przybiera postać myślowego schematu, ale to z pewnością bywa nieuniknione. Wyraźnie przy tym dostrzegam, jak żywych kwestii dotknąłem, jak głęboko wdarłem się niekiedy ze swoim tekstem, bez intencji urażenia kogokolwiek, w najintymniejszą tkankę przekonań i przeżyć czytelników pisma.
Z tymi głosami nie chcę i nie chciałem dyskutować, bo tu dyskusja nie jest uzasadniona. Nie można dyskutować z czyjąś wiarą. Dyskutować można o wierze, o jej uzasadnieniu, założeniach, przesłankach. To zawsze jest już jednak rozmowa, która musi wyjść poza teren rozważań konfesyjnych. O wierze z pewnością łatwiej się wypowiadać z perspektywy ateizmu, ten bowiem daje niezbędny dystans do przedmiotu takiej rozmowy. Tym większe moje uznanie dla tych spośród moich polemistów, którzy niezależnie od wyznawanej przez siebie wiary wznieśli się na poziom refleksji metareligijnej. Myślę tu przede wszystkim o Grzegorzu Chrzanowskim OP i Krzysztofie Błażycy.
Emocje i argumenty
Jeden argument — w istocie emocjonalny — wydaje mi się wart osobnego komentarza, bo mimo że jego absurdalność i nieuczciwość jest widoczna gołym okiem, może on wywoływać w sposób nieuzasadniony wzajemną wrogość między ateistami a ludźmi wierzącymi. Tym argumentem jest wskazanie na Hitlera i Stalina jako „reprezentantów” ateizmu, co ma nie tylko dyskredytować wszystkich niewierzących, ale też dowodzić skutków ateizmu tout court. Równie absurdalne i nieuczciwe byłoby argumentowanie przeciw religii i dyskredytowanie ludzi wierzących tylko na tej podstawie, że stalinizm i hitleryzm miały rysy religijne — były w istocie parareligiami, w czym zresztą tkwił powód prześladowań w tych systemach wyznawców innych konfesji. Ten przykład potwierdza niestety moją tezę, że „z przekonania, że stoi za mną racja wyższa, może niestety wynikać wiele nieszczęść dla tych zwłaszcza, którzy tej racji nie podzielają”.
W odpowiedzi na polemiki wobec mego artykułu nie chcę powtarzać swych twierdzeń ani pogłębiać lub rozszerzać stojącej za nimi argumentacji czy też szczegółowo ustosunkowywać się do każdej tezy, z którą się nie zgadzam. Byłoby to nużące i chyba nikomu niepotrzebne. Część zasadniczych twierdzeń polemicznych wobec mego tekstu jest w sposób jawny błędna (jak te, wygłoszone przez pana Musielaka, że rzeczywistość empiryczna jest zmienna lub że do obszaru poznania racjonalnego należy doświadczenie mistyczne). Część jest powtarzaniem twierdzeń, których nieprawdziwości w moim tekście dowodzę, np. tego, że ateizm nie jest rodzajem wiary w sensie religijnym. Widać to wyraźnie np. w pierwszej i drugiej części tekstu pana Błażycy. „Opór woli przeciwko ukrytej przedwiedzy (którą jest wiara faith)” po prostu nie jest wiarą w znaczeniu religijnym ani doświadczeniem parareligijnym. Nie ma mocy dowodu w tym zakresie ani powoływanie się na św. Augustyna czy na T. Mertona, ani sprzeczny w sobie wywód, który wychodząc od zasadnego odróżnienia terminów faith i belief, prowadzi do tego, że… belief (a właściwie not– –belief) to rodzaj faith. Dodać by można jedynie, że opór przed czymś, co ma postać „przedwiedzy”, i to na domiar złego „ukrytej”, wydaje się bardziej racjonalny niż takiej „przedwiedzy” uznawanie. Także „wiara w człowieka” — co mi zarzuca pani Nankiewicz — nie wydaje mi się niczym zdrożnym, choć oczywiste i dla mnie, i myślę, że dla autorki tej polemiki, jest to, że nie jest to wiara o charakterze religijnym.
Przynajmniej w kilku zdaniach warto też dać odpór emocjonalnemu głosowi Krzysztofa Błażycy przeciw „bzdurnym teoriom chemikalnym” wyjaśniającym rzeczywistość ludzkich uczuć i postaw. Wprawdzie nie do końca wiem, o co autorowi idzie ani co rozumie pod pojęciem „świat ducha”, ale przekonanie, że np. wierność i przywiązanie czy ludzką wrażliwość na sztukę można rozpatrywać jako zjawiska — w szerokim sensie tego słowa — przyrodnicze, np. na gruncie psychologii ewolucyjnej, nie jest wcale bzdurne. Także takie uczucie jak miłość ma swoją materialną podstawę w procesach fizycznych w ludzkim mózgu i niemądre jest raczej wyobrażenie, że istnieją jakieś elementy ludzkiej psychiki lub ludzkiego działania, których nie można wyjaśniać, korzystając z aparatu nauk przyrodniczych. Osobną sprawą jest to, że nauki te nie dostarczają odpowiedzi we wszystkich aspektach, które człowieka interesują, no ale po to właśnie istnieją jeszcze nauki humanistyczne oraz — w jakiejś mierze — sztuka i filozofia.
Jest wśród polemik także głos nie tyle kontrargumentacji, ile postawienia moich tez ŕ rebours bez uzasadnienia, a za to w odwołaniu do poglądów obiegowych wśród mniej wykształconej części społeczeństwa, jak czyni to pan Jabczyński. Są to argumenty przeczące faktom, których nie trzeba szukać dalej niż w moim tekście. Taki jest np. zarzut subiektywistycznych przesłanek ateizmu czy poglądu, że ateizm wynika z indoktrynacji.
Polemiki z moim tekstem przekroczyły łamy „W drodze”, co z pewnością świadczy o nośności tematu, choć — odniosę się tylko do jednego, bo charakterystycznego głosu — z pewnym rozczarowaniem odnotowałem głos Jana Turnaua na religijnych podstronach internetowego wydania „Gazety Wyborczej”. Redaktor bowiem Arki Noego poszedł tropem stereotypu i znalazł w moim tekście rozpacz i brak nadziei. Twierdzę, że tam ani jednego, ani drugiego nie ma. Gdybym miał coś osobiście wyznać — moje rozstanie z religią odczułem jako korzystne dla swego życia psychicznego. Uczucia smutku i rozpaczy zaś towarzyszą często dyskursowi religijnemu, by przywołać z największych — choćby Pascala czy Kierkegaarda.
Opatrzność i Jan Paweł II
Interesujące, że część polemistów dyskutuje zaś w ogóle nie ze mną, odpierając rzekomo mój zarzut historycznych nieszczęść doświadczonych przez ludzkość a zawinionych przez Boga. Żaden konsekwentny ateista tak przecież nie myśli, bo nie wierzy w żadnego Boga (na co zresztą zwracam uwagę w swym tekście). Z historycznymi nieszczęściami uporać się muszą intelektualnie ludzie wierzący w Opatrzność Bożą. Taką próbą rozstrzygnięcia tej kwestii jest m.in. cytowana przeze mnie książka Jana Pawła II Pamięć i tożsamość. Pojawiają się przy tej okazji dwie sprawy, warte w moim przekonaniu wprowadzenia do tej dyskusji dodatkowych wyjaśnień.
Pierwsza to sprawa dwu zasadniczych typów wiary, które określiłbym w skrócie jako obiektywistyczny i subiektywistyczny. W myśl tego pierwszego Bóg jest bytem realnie i obiektywnie istniejącym w odrębnej, ale powiązanej ze znaną nam rzeczywistością, sferze istnienia transcendentnego — w „niebie”, czy jakkolwiek inaczej jest ona określana w symbolice religijnej. W myśl drugiego — Bóg jest po prostu w nas, jest czymś najgłębszym, najlepszym i najdoskonalszym, co jesteśmy w stanie przeżyć. Ludzie wierzący obiektywistycznie, jeśli chcą konsekwentnie wierzyć, że Bóg jest wszechmogącym „panem wszechświata”, muszą wierzyć w to, iż to Bóg na ludzi historyczne nieszczęścia zsyła (albo je przynajmniej „dopuszcza”).
Bardzo sobie cenię, choć go oczywiście nie podzielam, ten szczery wyraz obiektywistycznej wiary religijnej, któremu daje wyraz pani Zofia Adamczyk w swoim liście. Mówi tam wprost, że jej życie, także w różnych drobnych sprawach, jest przedmiotem ingerencji Opatrzności. Ale już pan Krzysztof Błażyca godzi swoją wiarę religijną z negacją takiego sposobu myślenia, co w moim przekonaniu umieszcza go w subiektywistycznym typie wiary. Oczywiście, jak w każdej typologii, indywidualny przypadek nie jest niczym ogólnym, a doświadczenie wiary ma z pewnością osobowo zmienną postać.
Druga sprawa to kwestia mocy autorytetów w światopoglądzie i myśleniu religijnym. Jak słusznie twierdzi Grzegorz Chrzanowski OP, odwołując się zresztą nie wprost do encykliki Fides et ratio Jana Pawła II, każda wiara opiera się na zaufaniu innemu człowiekowi. Także wiara w wyjaśnienia naukowe odwołuje się do zaufania badaczowi. Ostatecznie różnica między religią a nauką polega jednak w tym zakresie na sprawdzalności twierdzeń. Tezy naukowe odwołują się do świata empirycznego i nie są „własnością” nawet swych odkrywców, są powtarzalne i mierzalne. Twierdzenia religijne są zawsze wynikiem niepowtarzalnego, osobistego doświadczenia i przeżycia, któremu zaufać muszą inni — bez możliwości ich potwierdzenia w rzeczywistości empirycznej.
W katolicyzmie, zwłaszcza jego polskiej odmianie, bezdyskusyjnym autorytetem jest Jan Paweł II. I w tym dostrzegam powód, że w reakcji na mój cytat z niedawno zmarłego papieża Krzysztof Błażyca dokonuje niezwykłej jak na jego precyzję myślenia ekwilibrystyki myślowej. Nie godząc się w istocie z sensem cytowanych słów Jana Pawła II, stara się ich bronić, ponieważ zostały wypowiedziane przez autorytet. Obrona ta jest godna lepszej sprawy, a stojąca za nią argumentacja — wyjątkowo jak na tekst pana Błażycy — krucha.
Wypowiedź, którą cytowałem, nie ma charakteru symbolicznego, nie jest wypowiedzią poetycką ani wyrazem doświadczenia mistycznego, więc nie ma powodu, by nie można jej traktować literalnie. Nie jest ona także wypowiedzią sformułowaną w języku religijnym, choć pojawiają się w niej dwa fundamentalne pojęcia religijne tj. „Pan Bóg” i „Opatrzność Boża”. Nazwy te jednak w żadnej mierze nie występują w słowach papieża jako symbole. Mają one znaczenie desygnatów bytów realnych, bez względu na to, czy pan Błażyca wyznaje mniej czy bardziej subiektywistyczną odmianę religijności, i bez względu na to, czy desygnaty te są w mniejszym czy większym stopniu tajemnicze dla człowieka.
Nieracjonalność obrony słów papieża (które zresztą takiej obrony nie wymagają, bo w nich niczego nie atakowałem) płynie być może z przekonania, że cytat ten miał być podstawą do krytyki papieża, gdy przywołanie to miało sens jedynie egzemplifikacyjny. Nie mogę się jednak oprzeć uwadze, że rezygnacja z samodzielności refleksji i uznanie autorytetu, także w kwestiach podlegających rozumnemu namysłowi, należy do mniej atrakcyjnych według mnie stron myślenia religijnego. Nie są chyba całkiem pozbawione sensu pojawiające się tu i ówdzie głosy, że postać Jana Pawła II w polskim Kościele przysłania trochę ostatnio nawet to, co przecież on całym swym życiem głosił, czyli Ewangelię. I że być może częściej w tym Kościele słychać (a na pewno widać) cytaty z Jana Pawła II niż z Jezusa. Czy nie jest np. przejawem zupełnie nieewangelicznego traktowania człowieka, który ośmielił się na niewinną krytykę papieża, los ks. prof. Obirka, którego podobno po kościelnym zakazie nauczania, przyjęcia do pracy w charakterze osoby świeckiej odmówiły już trzy polskie uniwersytety? Czy to nie jest realnie przykra i groźna twarz religii i jej wpływów?
Myślenie zbliża
Chciałbym jednak wyeksponować raczej to, co mnie z moimi polemistami łączy, a nie to, co nas dzieli, bo to zdało mi się najbardziej fascynujące. Trzeba mi w tym miejscu wrócić do niezwykle ciekawego głosu o. Chrzanowskiego. Oto pisze on (mówiąc w skrócie), że racjonalnie jest być wierzącym, racjonalnie jest zaufać swym wewnętrznym, subiektywnym doświadczeniom religijnym, jak i racjonalnie jest — jeśli samemu się tego nie doświadcza — zaufać tym, którzy takie doświadczenia mają i dają im świadectwo swym życiem. Najważniejsze wydaje mi się w tym, że za podstawę religijnej wiary uznaje o. Chrzanowski to, co jest nią i dla mnie — subiektywne przeżycia, które nie są odzwierciedleniem rzeczywistości empirycznej. Tę nieuniknioną zgodę na subiektywność doświadczenia religijnego znajdujemy w cytowanych przeze mnie słowach Benedykta XVI, a także w tekście Krzysztofa Błażycy, który zresztą pierwszą część swego artykułu poświęcił — bardzo udanemu w mojej opinii — rozwinięciu jednej z moich tez na temat tego, że religia jest pewnego typu zaangażowaniem w rzeczywistość. W tym zakresie naszej dyskusji dochodzimy — moi wierzący polemiści z jednej strony i ja, ateista, z drugiej — do tego samego punktu, do uznania subiektywności wiary, od którego nie ma przejścia do obiektywnej rzeczywistości empirycznej.
I w tym punkcie wszyscy wyżej wymienieni jesteśmy niewierzący. Albo inaczej — wszyscy jesteśmy wierzący. Niewierzący — w Boga, który ma istnieć obiektywnie i niezależnie od przeżywających Go podmiotów. Albo — wierzący w Boga, który jest tym, co najlepsze w nas, co jest naszym najgłębszym wnętrzem, wyrazem ważnego obszaru ludzkiej wrażliwości. Słuszne zdaje mi się w tym kontekście przywołanie przez Krzysztofa Błażycę Jana od Krzyża i innych mistyków. Jeśli zaś Bóg ma być wewnętrznym doświadczeniem mojego indywidualnego życia, doznanego w najbardziej nawet poetycki sposób, to ja się na istnienie takiego Boga zgadzam. Tak zresztą rozumiem także myśl Karla Rahnera o Bogu, „który jest tym, co najbardziej ludzkie w człowieku”. Myślę tylko, że nie ma potrzeby nazywać tego Bogiem.
Myślenie potrafi łączyć. Mnie połączyło z o. Chrzanowskim, z Krzysztofem Błażycą, z Karlem Rahnerem, z ks. prof. Tomaszem Węcławskim, który ostatnio zmuszony był myśli Rahnera mocno bronić, i wieloma innymi wierzącymi osobami. Oczywiście oddziela mnie nadal od tych, którzy, jak pani Zosia Adamczyk, dostrzegają Boga w tym, że udało im się spłacić długi, ale rozumiem, że ta naiwna, dziecięca wiara wielu ludziom bardzo w życiu pomaga. Oddziela mnie też od tych, którzy jak Paweł Lisicki („prosty i nieuczony katolik”, jak sam się przedstawia w swoim tekście w „Tygodniku Powszechnym” nr 33 z br., co czytam bez zamierzonej ironii) krytykują Rahnera, bo wierzą we wszechmocnego i wszechwiedzącego Pana Boga na transcendentnych niebiesiech, z surową miną rozsądzającego ludzkie sprawy, władcę wszechrzeczy i stwórcę wszystkiego, nieskończonego i niezrozumiałego, choć jakoś do ludzi podobnego (osobowego w końcu).
Przy tej okazji nie oprę się, by nie wspomnieć o tekście abpa Życińskiego w „Tygodniku Powszechnym” nr 31 z br.: Tabletki Bogu nie szkodzą. Oto w tekście tym biskup atakuje naiwną wiarę tych, którzy poradzili pacjentce szpitala psychiatrycznego przerwać leczenie farmakologiczne i zalecili ufne oczekiwanie na wyleczenie przez Jezusa. Oto najlepszy dowód, że ten rodzaj niewiary łączy mnie także z dostojnikiem Kościoła katolickiego. Ksiądz biskup doskonale rozumie, że wiara w to, iż Bóg jest częścią realnie, pozapsychicznie istniejącej rzeczywistości empirycznej i że w nią ingeruje (a nadto wiara, że ta ingerencja będzie tym pewniejsza, im gorętsza modlitwa ją będzie poprzedzać), jest daleko posuniętą naiwnością i może ludziom szkodzić. Bóg objawia się w naturze („działa przez prawa przyrody”) — twierdzi dalej w tym tekście ks. prof. Życiński i chętnie się z tym zgadzam, o ile dopowiemy, co to znaczy, bo przecież nie co innego niż to, że Bóg to po prostu przyroda. I znowu moje jedyne zastrzeżenie do tego jest takie, że osobiście nie widzę powodu, by przyrodę nazywać Bogiem, bo wywołuje to niepotrzebne zamieszanie pojęciowe. Inną niekonsekwencją tych poglądów jest apologia czynności kultowych, np. modlitwy o zdrowie chorego, która ma „dopełniać” stosowanie leków. Czy nie lepiej po prostu w stosunku do rzeczywistości empirycznej, która nas otacza, tak jak w stosunku do laboratorium, które przecież jest częścią tej rzeczywistości, zastosować zasadę: „Pana Boga zostawia się za drzwiami po wejściu do laboratorium” („Tygodnik Powszechny” nr 42 z br.)? Pisze o tym, dziękując za tę radę ks. profesorowi Życińskiemu w liście do redakcji, nauczycielka fizyki z Wrocławia.
Wdzięczny jestem redakcji „W drodze” i wszystkim moim polemistom za odkrycie bliskości łączącej tych, którzy chcą zjawisko religii i wiary religijnej trochę głębiej przemyśleć. Bliskość ta upewnia mnie w słuszności twierdzeń ateizmu filozoficznego, których podstawy wyłożyłem w moim tekście. Wydaje mi się pocieszające, że także wśród ludzi wierzących są tacy, którzy nie uznają obiektywnie istniejącego sacrum, którzy bardziej chcą wierzyć w człowieka niż transcendentnego Boga i bardziej lokować emocje w sprawy ludzkie niż boskie. Tym bardziej — w kraju, w którym narodowa encyklopedia (Nowa encyklopedia powszechna PWN, Warszawa 1997, t. 5) pod hasłem religia umieszcza definicję: „relacja człowieka do sacrum”, jakby nie zauważając, że pojęcie sacrum jest wypełnione treścią tylko dla tych, którzy wierzą w jego istnienie. Notabene — czy takie właśnie stawianie sprawy nie jest pychą, którą mnie zarzuca jedna z polemistek? Moją przewiną jest być może jedynie to, że nie uznaję człowieka za słabą, grzeszną i pozbawioną prawa do samodzielnego myślenia istotę.
Jeszcze o eutanazji
Na koniec — sprawa, która wywołała osobne emocje — przykład eutanazji. Moje osobiste doświadczenie nauczyło mnie tego, że nie chcę, by w chwilach ważnych życiowych wyborów religia mówiła mi, co mam robić, bym nie musiał podejmować swych decyzji na podstawie jej nakazów. Co nie znaczy też wcale, że muszę postąpić wbrew nim. Dziś czuję się jednak uwolniony od norm, z którymi nie zawsze się zgadzałem, a co do których nadto można mieć wątpliwości (istotne dla ludzi religijnych, już nie dla mnie), czy płyną one na pewno z objawienia, czy też są tylko nietrafną jego interpretacją. Odrzucenie religii uwolniło mnie także od tego problemu.
Co zaś się tyczy samej eutanazji, to niech mi będzie wolno przypomnieć, że określenie to oznacza „dobrą śmierć”, słowo „zabójstwo” zaś w jej przypadku jest grubym nadużyciem, już tylko dlatego, że w jednym ze swych znaczeń eutanazja oznacza po prostu zaniechanie podtrzymywania życia (jak to się stało w osławionym przypadku Terri Schiavo). Tak emocjonalnie można mówić tylko, jeśli wyraża się pewną doktrynę, tylko w świecie niepogłębionej myśli, tylko w świecie czarno–białych schematów myślowych.
Widziałem cierpienie osoby, która już nie chciała dłużej żyć, kochanej tak bardzo przez rodzinę, że ta jej życie podtrzymywała. Jej cierpienie — i jego przedłużanie — nie miało jednak żadnego realnego sensu. Trudno mi zarazem winić bliskich za to, że chcieli mieć tę osobę jak najdłużej wśród żyjących (i jak najdłużej dla siebie), i trudno winić lekarzy, którzy pod presją rodziny to cierpienie podtrzymywali. Osobiście dziś uważam, że uczciwszy był nie ten lekarz, który przedłużył o dwa tygodnie cierpienia umierającej, ale ten, oskarżony przez rodzinę o nieludzkie postępowanie, który stwierdził, że ta osoba bardzo boleśnie umiera i że może lepiej nie przedłużać jej mąk. Tym bardziej, że ona nie wyraziła zgody na zabieg podtrzymujący jej życie. Kierowana swoim przywiązaniem do bliskiej, bez względu na jej decyzję, rodzina wymusiła jednak na niej i na lekarzach ponowną operację. Tu wprawdzie nie o eutanazję w podstawowym sensie tego słowa idzie, ale o ten sam problem — o pytanie, kto ma decydować o tym, czy mamy jeszcze żyć i czy wolno człowiekowi taką decyzję odebrać także w imię „tabu” życia, jego arbitralnie i niekonsekwentnie ustanowionej sakralności (można bowiem np. w myśl doktryny katolickiej zabić kogoś na wojnie, ale nie można pozwolić umierającemu na „dobrą śmierć”). Ale to problem na zupełnie inną dyskusję.
Oceń