Drugi List do Koryntian
Bóg w ostatnich dniach spojrzał z miłością na swego sługę brata Rogera i dał mu łaskę męczeństwa.
Telefon zadrżał tuż po jedenastej. To niezwykłe, bo do tego zakątka puszczy sieć nie dociera, chyba że akurat zawieją pomyślne wiatry. Chwilę potem zadrżały nam serca.
Łamanie trzciny
Jeszcze dwie godziny wcześniej, wracając do leśniczówki, słuchaliśmy w samochodzie kanonów z Taizé. Takiego sposobu modlenia uczyliśmy się na studiach, wyjeżdżając co roku latem na kilka tygodni do małej wioski w południowej Burgundii i zimą na parę dni do jednego z miast w Europie. Jeszcze dwa dni wcześniej ostatnim zdaniem zapisanym w notatniku była refleksja o bracie Rogerze. To zapewne przypadek, bo od dawna myśli nie zbaczały w te rejony, ale może i dowód na istnienie podskórnych wód, niewidzialnych prądów i ukrytych źródeł, które niezauważalnie nawadniają wnętrze. W duszpasterstwie co środę spotykaliśmy się na modlitwach kanonami. Uczyliśmy się patrzeć na wiarę oczyma człowieka na co dzień praktykującego pojednanie między wyznaniami. Dla mnie było to tak odkrywcze, że śledzeniu myśli założyciela Wspólnoty poświęciłem pracę magisterską.
Telefon tej nocy drżał jeszcze kilka razy, przynosząc kolejne dramatyczne wieści ze Wzgórza. Wiatrów nie starczyło już na to, żeby komputer złapał strzępki sieci i wyłowił agencyjne newsy. To było dla nas tak nieprawdopodobne, że aż musiało być prawdziwe. Bóg nie złamie trzciny nadłamanej ani nie zagasi tlącego się płomyka — a tym zanikającym w oczach okruchem życia zdawał się w ostatnich miesiącach brat Roger. Bóg tego nie zrobi. Człowiek — tak.
Niecodzienne warunki, w których się znajdowaliśmy, pozwoliły nam spojrzeć z dystansu na to, czym dla nas i zapewne dla wielu młodych z Polski było Taizé. Bez podręcznych książek i odręcznych notatek mogliśmy spojrzeć w siebie i zadać sobie to pytanie — co nam dało Taizé? Czym nas zbudowało? Jak wpłynęło na naszą religijną wrażliwość? Jakie gesty, słowa i wspomnienia wciąż w nas żyją?
Prostota i ubóstwo
Poprzestawanie tylko na tym, co najistotniejsze, widać w Taizé na każdym kroku. Począwszy od wystroju kościoła (ikony, płachty materiału, światła, bukszpan i polne kwiaty), przez prostotę modlitwy (śpiewanie prostych kanonów będących zarazem muzycznymi perłami, rozważanie krótkich fragmentów Pisma, chwila ciszy, medytacja), po organizację życia braci i pielgrzymów. Wszystko zdaje się mówić: niewiele potrzeba, żeby żyć pełnią. Nadmiar może ograniczać, prostota pozwala skupić się na tym, co najważniejsze.
Cytat rekonstruowany z pamięci: „Nie musisz się zamartwiać tym, że nie wiesz wszystkiego, że niewiele pojmujesz z Ewangelii. Nikt jej nie zgłębi. Wystarczy, że zrozumiesz jedno krótkie zdanie, jeden gest — tak prosty, jak podanie komuś kubka wody. Jeśli z Ewangelii zrozumiesz jedną rzecz, wypełniaj ją w swoim życiu, żyj nią — i to wystarczy. Tak się wchodzi do Królestwa”. Bije z tych słów ogromny spokój i pewność, że dobre życie może być poetycką improwizacją dotyczącą jednego gestu, jednego zdania Dobrej Nowiny.
Prostota prowadzi do ubóstwa, przeżywanego jednak nie jako ograniczenie, ale jako ewangeliczne błogosławieństwo pozwalające na radosną rezygnację z dóbr. Bracia realizują to założenie ze zdumiewającą konsekwencją. Nie tylko nie przyjmują żadnych darów, ale i rezygnują z czegoś więcej: nie zatrzymują młodych dla siebie, nie tworzą ruchu, organizacji, struktur. Wysyłają przybywających na Wzgórze z powrotem do ich lokalnych Kościołów, społeczności i namawiają do życia Ewangelią w ich świecie. Bracia szukają ziaren dobra i od razu wypuszczają je z ręki.
Zaufanie
W kontekście ubóstwa i prostoty, na które patrzyłem w Taizé, przypomina mi się jeszcze jedno zdanie, tytuł zaczerpnięty z książki brata Rogera, brzmiący jak motto: „Żyć tym, co niespodziewane”. Być przygotowanym na zmiany, nawet najbardziej nieoczekiwane. Planować, ale i ciągle weryfikować swoje plany. Takie życie byłoby niemożliwe bez zaufania Bogu i bez zarażania zaufaniem innych.
Nikt nie mógł się spodziewać, jakie konsekwencje przyniesie decyzja Rogera Schutza o pozostaniu w burgundzkiej wiosce. Teraz wszystko wydaje się takie oczywiste: Taizé, pojednanie, modlitwa śpiewem, spotkania młodych… Ale na początku lat 40.? Na długo przed II soborem watykańskim, jeszcze w ogniu II wojny światowej rozdzierającej kontynent i serca ludzi nowymi podziałami i konfliktami? Oto jakiś człowiek postanawia żyć na wsi, stawiając za cel sobie, a potem kilku braciom, pojednanie chrześcijan i wszystkich ludzi. To nie mogło się udać, gdyż próbowało opierać się potężnym siłom poruszającym machinę dziejów. Ale przecież od zapału kilku prostych rybaków, zamieszkujących peryferie cywilizowanego świata, rozpoczęła się dwa tysiące lat temu podobna historia. To nie mogło się udać, gdyby było dziełem tylko człowieka.
Albo inna rzecz — bracia przyznają, że było dla nich zaskoczeniem odkrycie Wspólnoty przez młodych. Nie mieli dla nich żadnej specjalnej oferty — tylko świadectwo swojego życia i upór w szukaniu dróg pojednania. Bracia z zaufaniem i pokorą przyjęli ten fenomen, dla młodych zaś przebywanie w Taizé stawało się nie tylko szkołą wiary, ale i szkołą życia. Zaufanie, które chce w nich obudzić Wspólnota, ma bowiem wymiar nie tylko duchowy, ale i bardzo praktyczny. Ktoś, kto tylko trochę zna jakiś język obcy i nigdy nie wyrywał się do odpowiedzi na lekcjach, na Wzgórzu może całkiem sprawnie tłumaczyć dla kilkudziesięciu rodaków wprowadzenie biblijne. Ktoś inny, kto nigdy nie podejrzewał siebie o posiadanie zdolności organizacyjnych, całkiem sprawnie kieruje kilkuosobową i jednocześnie wielojęzyczną grupą rozdającą posiłki, opracowując przy okazji unikalny sposób komunikacji będący skrzyżowaniem języka migowego i roboczej wersji esperanto. Nie ma tu sprawdzania umiejętności ani testów predyspozycyjnych; jest potrzeba chwili, zaufanie braci i zapał młodych.
Drugą stroną zaufania jest odpowiedzialność, którą młodzi biorą na siebie. Na tej odpowiedzialności wzbudzanej przez zaufanie opiera się tajemnica skuteczności w organizacji zarówno spotkań w Taizé, jak i Spotkań Europejskich. I dlatego udają się rzeczy prawie niemożliwe — przekształcenie w ciągu kilku dni wielotysięcznego tłumu w modlitewną wspólnotę. W Taizé żartuje się, że gdyby Bóg miał któregoś dnia kłopot ze zorganizowaniem końca świata, powinien poprosić o to braci.
Cisza
Obrazek: bracia modlący się w małym romańskim kościółku w Taizé. Chwila ciszy. Z zewnątrz dobiegają odgłosy życia wsi. Brat Roger nie może się skupić na modlitwie, rozprasza go to, co się dzieje poza świątynią, myśli trzepocą jak gołębie na dachu. Ale zaraz pojawia się pewność, że Bóg jest w tej niemocy, że bezsilność też może być modlitwą, tak jak cisza. Być tu, w tym miejscu, pośród braci, słuchać odgłosów dochodzących z zewnątrz i oddać wszystko Bogu. Z pustki i niemocy rodzi się radość i wdzięczność za tę chwilę. Tak zapamiętałem tę migawkę z Taizé sprzed kilku dziesięcioleci, choć na pewno była zapisana innymi słowami.
Odkąd przyjeżdżam na Wzgórze, doświadczam, że cisza jest charyzmatem tego miejsca, tu można ją poczuć i przez nią coś odnaleźć. Zapewne dlatego specjalną troską otacza się w Taizé tzw. grupy ciszy, czyli tych, którzy zdecydowali się przeżyć tydzień w odosobnieniu i skupieniu. To dlatego w centrum modlitwy jest chwila ciszy. I to dlatego bracia, rozmawiając, bardziej słuchają, niż doradzają. Prostota, cisza, odpowiedzialność wypływająca z zaufania i praktykowanie pojednania są dla człowieka żyjącego we współczesnym świecie odtrutką, a dla młodych nadzieją, że można zbudować świat na innych wartościach i przełamać bariery dzielące ludzi.
Pęknięty hologram
To zaledwie kilka słów, obrazów, wspomnień, splatających się ze sobą, trudnych do usystematyzowania, bo już uwewnętrznionych i wtopionych w naszą wrażliwość, myślenie, przeżywanie wiary. W listach brata Rogera odnalazłem niegdyś strukturę hologramu, którego nawet tylko fragment daje trójwymiarowy, choć rozmyty obraz całości. Tak było z każdym listem pisanym co roku do młodych. Tak jest również z każdym gestem wskazującym na charyzmat Wspólnoty: prostota otwiera na gościnność, zaufanie rodzi odpowiedzialność i zapał, cisza pomaga odnaleźć sens ubóstwa, pojednanie, jeśli ma być prawdziwe, nie może czekać i już teraz, prostymi środkami, powinno być wprowadzane w życie. Jeśli choć jedna z tych prawd przemówi do nas mocniej, powinniśmy się jej chwycić i realizować ją w swoim życiu.
Takim odpryskiem hologramu jest też każda modlitwa w Taizé. W ciszy bardzo mocno brzmią echa kanonu: „W ciemności idziemy, w ciemności, do źródła Twojego życia. Tylko pragnienie jest światłem”. Chwilę potem słyszę modlitwę brata Rogera, w której przekonuje, że w najgłębszych otchłaniach naszego wnętrza, tam, gdzie zdaje się, iż jest już tylko mrok, tli się okruch światła, mieszka tam Chrystus. Zaraz potem cytat z Biblii: „A jeśli nasze serce oskarża nas, to przecież Bóg jest większy niż nasze serce i zna wszystko” (1 J 3,20). Od serca zaczyna się droga pojednania, od pogodzenia się z własnymi słabościami, ograniczeniami, od uspokojenia sztormu w wewnętrznych źródłach.
To dzięki praktykowanemu dzień po dniu pojednaniu, szukaniu tego, co nas łączy, a potem tego, co nas przekracza, mogliśmy doświadczyć na Wzgórzu powszechności Kościoła, jego uniwersalizmu, wspólnoty niwelującej bariery narodowości i wyznania, bo opartej na prostocie i poszukiwaniu. Tam na własne oczy przekonywaliśmy się o prawdzie zauważonej już przez Jana XXIII, że Taizé to mała wiosna Kościoła.
Ostatnim gestem miłości, który człowiek może wykonać na ziemi, jest śmierć. Swoim odejściem może po raz ostatni wzbudzić falę dobra, która rozlewa się daleko poza jego życie. Jestem niemal pewien, że Bóg w ostatnich dniach spojrzał z miłością na swego sługę i dał mu łaskę męczeństwa. Na chwilę przed silniejszym podmuchem wiatru. I jeszcze lepiej zrozumiałem zachętę brata Rogera: „Żyj tym, co niespodziewane”.
Ani śladu goryczy
Wszystkie słowa brata Rogera przywołałem z pamięci, więc cytaty mogą być niedokładne. Po powrocie do Krakowa znalazłem w swoich notatkach przepisany wiele lat temu fragment z dziennika brata Rogera:
31 grudnia 1971 roku. Na niebie kilka bladych gwiazd, głęboka noc, ostry chłód. Raz jeszcze zamknąłem się w ciszy mojego pokoju. Zbyt mocno kochałem całym swym jestestwem, by móc przyzwyczaić się do samotności. Upływ lat coraz mocniej daje znać o sobie. Wszystko jest akceptowane. Wiek położył tamę burzliwej fali. Umiem w końcu kochać. Są we mnie niewyczerpane i nieprzerwane rzeki miłości, które płyną spokojnie między zagospodarowanymi brzegami, wśród rozległych równin. Ani śladu goryczy. Jednak ogień nie przestał płonąć. Będzie płonął jeszcze i zawsze, aż do chwili, kiedy przyjdzie chłód śmierci. O tej godzinie nic mnie nie przeraża, ani życie, ani śmierć. Wyczekiwanie na nieprzerwany wypoczynek ciała i krwi… I niechaj nadejdzie pewnej zimowej nocy moment ukojenia i wraz z nim życie, które nie ma końca (Niech twoje święto trwa bez końca, IW PAX, Warszawa 1982, s. 128).
Nie zimą, tylko latem, nie w nocy, choć już o zachodzie słońca (pamiętam z wcześniejszych pobytów w Taizé, że wychodząc latem z wieczornej modlitwy z Kościoła Pojednania, można było obserwować ostatnie promienie słońca chowające się za wzgórzami po drugiej stronie drogi) i trzydzieści cztery lata później — nadszedł ten moment ukojenia…
Oceń