Listy starego anioła do młodego
„Jeśli to ciocia dzwoni – powiedz, proszę, że mnie nie ma”. Niby niewielka sprawa, ale dobrze ukształtowane sumienie powinno się ostrzegawczo odezwać w takiej sytuacji.
Jako dziecko miałem okazję obserwować denominację złotego. Działo się to w Polsce, sześć lat po transformacji ustrojowej. Denominacja została wymuszona przedziwną sytuacją, w której większość Polaków stawała się coraz większymi i – paradoksalnie – coraz uboższymi milionerami. Choć niemal wszyscy mogli się poszczycić milionami w portfelach, większość z trudem wiązała koniec z końcem. Narodowemu Bankowi Polskiemu powoli się kończyli bohaterowie na tyle wielcy, by można ich było drukować na banknotach o nominałach dwu- czy dwustumilionowych (to nie jest błąd w druku – na banknocie o nominale dwa miliony widniał profil Ignacego Jana Paderewskiego, a na papierku o wartości dwustu milionów złotych dumnie prężył pierś Jan Henryk Dąbrowski). Problem polegał jednak na tym, że za astronomiczne sumy, które każdy otrzymywał w ramach zapłaty za taką czy inną pracę, można było kupić żałośnie mało. Rosły zera na banknotach. Monety zupełnie wypadły z obiegu. Miliony nie mieściły się w portfelach, a wszystko to nie znaczyło zupełnie nic. Największe nominały stawały się coraz bardziej nabywczo bezradne. Banknoty prężyły zera jak muskuły – wielkie, ale bezsilne.
Dziś mamy analogiczną sytuację na rynku słów. Jest ich coraz więcej. Wielu pisze – blogi, komentarze, posty. Każdy wypowiada – słowa, zdania i opinie, które – niekiedy nie wiadomo, dlaczego – uważa za swoje. Wielu reklamuje, obiecuje, zapewnia, zachwala, zaświadcza, zachęca. Nominały słów są coraz większe. Ilość zer przekroczyła już dawno granice rozsądku. Ze słowami trzeba więc zrobić dokładnie to, co w 1994 roku Narodowy Bank Polski zrobił ze złotym – dokonać uzdrowieńczego procesu denominacji.
Gadulstwo
Utrata zdolności nabywczej pieniądza związana z inflacją skutkowała tym, że niskie nominały – a zatem monety i niektóre banknoty – stały się zupełnie bezużyteczne i spokojnie można je było wyrzucić z portfela. Samo to nie uzdrawiało sytuacji, ale przynajmniej pozwalało pozbyć się bezużytecznego ciężaru.
Aby zmierzyć się z sytuacją spadku wartości słów, należy zacząć od bardzo podobnego zabiegu. Trzeba wyrzucić ze swojego życia słowa, które nie mają żadnej wartości albo mają wartość absolutnie minimalną. Nie myślę o złych słowach – kłamstwach, oszczerstwach czy pomówieniach, a jedynie o tych bezużytecznych. Podstawowym sposobem, w jaki utrudniamy sobie pracę nad grzechami języka, jest zwykłe wielomówstwo czy – jak kto woli – gadulstwo. A jest to problem, który rzadko wyrzuca nam sumienie. Kiedy ostatnio spowiadałem się z tego, że po prostu za dużo mówię? Ciekawe, że gadulstwo, które dla starożytnych było podstawowym występkiem na płaszczyźnie języka, dla nas właściwie jako problem nie istnieje. Chcemy zajmować się od razu tym, co uważamy za grzechy języka, a zatem kłamstwami, plotkami, oszczerstwami. Przypominamy trochę gorliwców, którzy w panice chcą gasić grzechowe pożary, ale nie interesuje ich, co właściwie się pali. Otóż pali się gadulstwo. Jego skutki są opłakane. Chyba wszystkie wymienił już Plutarch w słynnych Moraliach. Przypomnę przynajmniej niektóre.
Utrata zdolności słuchania. Pierwszym złem nieumiejętności zachowania milczenia jest niemożliwość słuchania. Jakoś tak rzeczywiście jest, że ludzie rozgadani nie potrafią się skupić, nie potrafią usłyszeć, zauważyć, uchwycić bardzo wielu rzeczy.
Powierzchowność. Nawet jeśli jakimś cudem gaduła coś usłyszy czy dostrzeże, nie potrafi tego przyjąć i przeżyć głęboko. Dlatego właśnie u innych to, co zasłyszeli, pozostaje, a u gadułów się rozpływa, i tak się odbija po świecie jak garnki próżne rozumu, a pełne hałasu. Ludzie gadatliwi są po prostu płytcy, męcząco powierzchowni.
Samotność. Gaduła, wcześniej czy później, staje się bardzo samotny. Jest to paradoksalna kara za wielomówstwo. Przecież słowa służą do tego, żeby budować relacje, komunikować się z innymi. Przy innych chorobach duszy, jak chciwość, ambicja, lubieżność, można osiągnąć to, czego się pragnie, ale los gadułów jest najcięższy, bo pożądają słuchaczy, a nie mogą ich zdobyć, gdyż każdy ucieka od nich na łeb na szyję. (…) Toteż taki nie znajdzie dobrowolnych towarzyszy łoża przy stole lub namiotu w drodze czy żegludze, a jedynie przymusowych. Straszny to widok, kiedy we wspólnocie czy rodzinie znajdą się brat, wujek, ciocia czy kuzynka, obok których nikt nie chce usiąść podczas rodzinnego obiadu, bo wie, że wstanie od stołu nie tylko zmęczony, ale i pełen wewnętrznych konfliktów oraz wyrzutów sumienia spowodowanych tym, że nie przeciwstawił się plotkom, ocenom, opiniom wypowiadanym tak szybko i z taką pewnością, że nieomal nie było można wtrącić swojej reakcji. Zresztą gaduła na nią nie czekał – od słuchania dawno już się odzwyczaił.
Niewiarygodność i niezdolność do wiary. Kolejnym skutkiem gadulstwa jest nieuchronna utrata wiarygodności. Ludzie gadatliwi wiary nie osiągają, a do niej dąży wszelkie słowo, którego przecież naturalnym celem jest wzbudzić w słuchających wiarę. Ale gadatliwym ludziom nikt nie wierzy, nawet, gdy mówią prawdę. Przy tej uwadze poganina Plutarcha chciałbym się zatrzymać trochę dłużej. Gaduła nie tylko traci wiarygodność, ale również zdolność do wiary. Utrata poczucia wartości słów ze względu na ich nadmiar skutkuje także tym, że przestajemy w nie wierzyć, nie w tym sensie nawet, iż podejrzewamy kłamstwo, ale że w ogóle przestajemy traktować słowa z uwagą, pieczołowitością, powagą. Niestety, dotyczy to również słów budujących w nas wiarę nadprzyrodzoną – słów modlitwy, Pisma Świętego, liturgii, kazań. Myślę, że nie jest przypadkiem szczególny upadek wiary w czasach powszechnego, kulturowego gadulstwa.
Utrata kontroli nad słowami. Piątym, opłakanym skutkiem gadulstwa, jest utrata kontroli nad słowami. „Skrzydlate słowa”, jak powiada Homer, bo i ptaka wypuściwszy raz z rąk nie łatwo jest złapać z powrotem, i słowa, które wyszło z ust, nie sposób pochwycić i opanować, gdyż leci ono bystre rozwinąwszy skrzydła. Gaduła staje się często ofiarą swoich własnych słów. Wprowadzają one w jego życie i relacje zamęt zupełnie niezamierzony, ale zawiniony. Nieszczęściem gaduły jest śmierć pod lawiną słów, którą sam wywołał.
Grzechy języka. Wreszcie ostatni rodzaj konsekwencji gadulstwa, o którym wspomina Plutarch, prowadzi do grzechów języka w sensie ścisłym – plotek, kłamstw, oszczerstw.
Z gadulstwem łączy się nie mniejsze zło – wścibstwo. Gadatliwi bowiem lubią dużo posłyszeć, by mieć co opowiadać, a zwłaszcza uganiają się za historiami ukrywanymi i tajemnymi, i tropią je, jakby znosząc różne rupiecie na materiał dla plotki. Gadulstwo jest rupieciarnią, w której wcześniej czy późnej zalęgną się naprawdę poważne grzechy języka. Tak jak w czystym pomieszczeniu raczej nie znajdziemy insektów i gryzoni, tak w brudnym i zagraconym mamy małą szansę, aby ich nie znaleźć. Podobnie u człowieka, który potrafi milczeć, grzechy języka będą się pojawiały sporadycznie, u gaduły zaś bardzo szybko wykwitnie cały ogród słownych kwiatów zła. A zatem – mówmy mniej.
Kłamstwo
Gadulstwo umożliwia poważne grzechy języka, a właściwie nieuchronnie do nich prowadzi. Zacznijmy od przyjrzenia się kłamstwu. Podzielmy je dla porządku na cztery kategorie.
Do pierwszej, najpoważniejszej, należą kłamstwa, które mają osiągnąć jakiś poważny cel, a więc takie, które popełniamy w pełni świadomie, bo nieświadomie popełnić się ich nie da. Mąż, który okłamuje żonę co do godzin swojej pracy, aby ukryć romans, grzeszy oczywiście kłamstwem, choć to małżeńska niewierność a nie kłamstwo jest jego podstawowym i pierwotnym grzechem. Kłamstwo, które ma ukryć tak wielki grzech, samo również jest wielkie. Oczywiście, duże kłamstwo może mieć nie tylko zły cel, ale i dobry – przynajmniej w naszej ocenie. Zdarza się, że rodzina okłamuje chorego co do stanu jego zdrowia, ponieważ nie chce go niepokoić. Warto jednak mieć świadomość, że każde duże kłamstwo będziemy starali się odruchowo „uświęcić” wspaniałomyślnym celem, do którego ma prowadzić. W praktyce duszpasterskiej nieraz spotykałem się z niewiernym mężem, który latami okłamywał żonę i rodzinę, bo nie chciał ich martwić.
Drugi rodzaj kłamstw to te, które służą nie tyle jakiemuś dużemu celowi, ale zwykłej wygodzie. „Jeśli to ciocia dzwoni – powiedz, proszę, że mnie nie ma”. Niby niewielka sprawa, ale dobrze ukształtowane sumienie powinno się ostrzegawczo odezwać w takiej sytuacji.
Trzeci rodzaj to zwykłe zmyślanie czy koloryzowanie. Kłamiemy, snując barwną opowieść, abyśmy sami lepiej wypadli. Tych kłamstw wstydzimy się chyba najbardziej. Gdyby wyszły na jaw wszystkie nasze oszustwa podatkowe czy wielkie kłamstwa usprawiedliwiane przez nas dobrymi celami, jakoś byśmy to znieśli. Gdyby jednak wyszły kiedyś na jaw nasze wszystkie zmyślania, ubarwiania, koloryzowania, spalilibyśmy się ze wstydu. Paradoksalnie te najmniejsze kłamstwa są chyba najbardziej wstydliwe.
Czwarty rodzaj kłamstw to nie tyle kłamstwa werbalne, co czynnościowe, czyli oszustwa – ściąganie na egzaminach, lewe zwolnienia lekarskie, zaświadczenia, opinie etc.
Wymieniłem tylko cztery najważniejsze, moim zdaniem, rodzaje kłamstw. Święty Augustyn wylicza ich osiem. Niektórzy późniejsi moraliści rozszerzają tę listę nawet do kilkudziesięciu rodzajów. Czy takie wyliczanie i rozróżnianie ma sens? Myślę, że tak. W ten sposób możemy zobaczyć sytuacje, które na co dzień uchodzą naszej uwadze, a uchodzić nie powinny. Dzięki tak precyzyjnej typologii udało się również sformułować całkiem zgrabną definicję kłamstwa (mendacium) jako mowy lub znaku zewnętrznego, sprzeciwiającego się wewnętrznemu przekonaniu (św. Tomasz z Akwinu, Summa theologiae, II–II, q. 110, a. 1). Wszystko to jest niezwykle istotne dla porządkowania naszego myślenia.
Ważniejsze jednak wydaje się pytanie o cechę wspólną każdego rodzaju kłamstwa – od najpoważniejszego po najbardziej banalne. Czy znajdziemy coś, co je łączy? Kłamstwa wielkie i małe mają ze sobą więcej wspólnego, niż byśmy sobie tego życzyli. Każde kłamstwo jest ucieczką od rzeczywistości wynikającą z tchórzostwa albo lenistwa.
Pomyślmy chwilę. Mąż, który okłamuje żonę, próbuje uciec od prawdy o zdradzie i jej konsekwencji. Rodzina okłamująca chorego ucieka przed trudnym zadaniem przygotowania kogoś na śmierć i towarzyszenia mu w tym ostatnim etapie życia, przeżywanym jak najbardziej świadomie. Ten, kto kłamie na zasadzie: „nikogo nie ma w domu”, w istocie ucieka przed koniecznością poświęcenia czasu osobie uciążliwej, nielubianej albo przed wyraźnym daniem do zrozumienia, że nie ma ochoty na kontakt, na spełnianie kolejnych próśb czy na wysłuchiwanie kolejnych mądrości bądź plotek. Ten, kto zmyśla i koloryzuje, ucieka przed krępującą ciszą, która musiałaby zapaść, gdyby trzymał się faktów, albo od ukrytego głęboko przekonania, że w istocie jest osobą bezbarwną o bezbarwnym życiu, więc fabuła wymaga blagi, aby była przynajmniej znośna. Ściągający na egzaminach uciekają od prawdy o swojej wiedzy czy zdolnościach intelektualnych. Jak już wspomniałem, niektóre z tych ucieczek dokonują się z lenistwa, a niektóre z tchórzostwa. Niemniej jednak wszystkie są złe. Dlaczego?
Ucieczka w kłamstwo jest zawsze ucieczką od rzeczywistości. Problem polega na tym, że fałsz po prostu nie istnieje. Poza rzeczywistością nie ma nic. Tego, co „skłamane”, po prostu nie ma. Uciekając w kłamstwo, osuwamy się w nicość.
Zrób, proszę, drogi czytelniku, następujący eksperyment myślowy. Zamknij oczy i wyobraź sobie, że z twojego życia znika to wszystko, co zbudowane zostało na fałszu. Znikają relacje, które istnieją wyłącznie dzięki fałszywym komplementom, uśmiechom, przytakiwaniom. Znika twój wizerunek, o tyle, o ile wybudowany został na nieprawdziwie kolorowych opowieściach. Znikają dyplomy, tytuły zawodowe czy naukowe, które uzyskane zostały nie dzięki realnej wiedzy albo kompetencji, ale dzięki ściąganiu, laniu wody, umiejętnemu budowaniu wizerunku. Przyjrzyj się starannie swojemu życiu i pomyśl, ile z niego zostanie, jeśli odejmiesz wszystko to, co powstało dzięki kłamstwu. Jaka część twojego życia po prostu zniknie, ponieważ nigdy tak naprawdę nie istniała, nigdy nie była realna?
Ten eksperyment nie jest czymś wydumanym. Wszyscy przejdziemy taką weryfikację w momencie sądu indywidualnego i ostatecznego, czyli najpierw w momencie naszej śmierci, a później kiedy Pan Bóg odsłoni przed nami losy nie tylko nasze własne, ale również innych ludzi. Warto pamiętać, że każde kłamstwo – małe czy wielkie – przenosi nas w krainę nieistnienia. Jeśli coś w tej krainie budujemy, rozpłynie się w nicości. Oprzeć się na relacjach budowanych na fałszu, to jak usiąść na nieistniejącym krześle. Tytuły i zaszczyty zdobyte bez realnych kompetencji czy zasług, paradoksalnie wpędzać nas będą w kompleksy: ktoś w końcu zauważy, że król jest nagi, że jego szaty nie istnieją. Kłamstwa wielkie i małe to stopniowa przeprowadzka do krainy niebytu. Oczywiście nie każdy ma dosyć inteligencji, aby to zobaczyć, i wrażliwości, aby to odczuć.
Jest jednak jeszcze inna konsekwencja życia w świecie kłamstwa. Takie życie traci smak. Być może nie ma w nim ostrych kłótni, bolesnych porażek, raniących słów. Być może wszystko ma spiłowane i obłe kontury, którymi nie da się pokaleczyć. Ale kto z nas tak naprawdę chce spędzić całe życie na przedszkolnym placu zabaw? Uciekając w kłamstwo, uciekamy nie tylko w fałsz, ale również w brak prawdziwych wrażeń i doświadczeń.
Kłamstwo w naszym życiu to zbieranie fałszywych banknotów. Być może nawet raz czy dwa da się za nie coś kupić. Wcześniej czy później ktoś jednak powie: „sprawdzam” i okaże się, że nie tylko jesteśmy biedni, ale również podejrzani o przestępstwo. Nic więcej nie kupimy, a cały nabyty majątek ulegnie konfiskacie.
Oszczerstwo i obmowa
Do kolejnej kategorii grzechów języka należy to, co bezpośrednio dotyka innych ludzi, czyli obmowa i oszczerstwo. Dla porządku umówmy się, że obmową będziemy nazywać takie mówienie o innych, które nie opiera się na fałszywych danych czy fałszywych oskarżeniach. W obmowie mamy zatem do czynienia z prawdą o danej osobie, ale taką, która nie jest chwalebna. W oszczerstwie zaś posługujemy się kłamstwem. Zło oszczerstwa jest chyba dla nas jasne, nie będę się nim więc dłużej zajmował. Chciałbym bliżej przyjrzeć się obmowie.
Zarówno obmowa, jak i oszczerstwo odbierają naszemu bliźniemu coś, co jest naprawdę ważne – honor, dobre imię, zaufanie. Bardzo często dokonuje się to zupełnie poza świadomością zainteresowanego, zazwyczaj bezpowrotnie. Każdy, kto doświadczył, jak potężną krzywdę może wyrządzić plotka, wie, o czym mówię. Nawet jeśli ktoś się oczyści z zarzutów i dowiedzie swojej niewinności, to zawsze zostanie wokół niego przedziwna podejrzliwość wynikająca z tego, że „coś tam musiało być na rzeczy”, bo przecież „w każdym kłamstwie jest ziarnko prawdy” (swoją drogą, to jedno z najgłupszych stwierdzeń, jakie słyszałem).
Jeszcze raz chciałbym cię namówić, drogi czytelniku, do pewnego eksperymentu myślowego. Powiedz, proszę, czy wiesz, jakie wyroki zapadły na przykład w głośnej sprawie akcji polskich żołnierzy w wiosce Nangar Khel? Wiesz, czy zostali uniewinnieni, czy skazani? O co właściwie byli oskarżeni? Jeśli nawet tego nie wiesz, to jakie masz skojarzenia z tą sprawą – pozytywne czy negatywne?
Przywołuję ten przykład, aby pokazać, że nie żyjemy na sali sądowej. Większość z nas przyjmuje do wiadomości oskarżenia dotyczące naszych bliźnich i ich działań. Nie mamy już czasu, możliwości i cierpliwości, aby wgłębiać się w szczegóły, czekać na wyrok etc. A nawet jeśli taki wyrok zapadnie, to przecież „kto tam wie, jak było naprawdę”. Dlatego właśnie obmowa jest tak groźna. Oskarżenie w codziennym życiu w dziewięćdziesięciu procentach przypadków działa jak wyrok. Nie chodzi tu też wyłącznie o oskarżenia dotyczące faktów. Czasami wystarczy, że podzielimy się z kimś zbyt wylewnie naszą antypatią w stosunku do osoby, której nasz rozmówca nie zna. Nie łudźmy się: kiedy ją spotka, nie potraktuje jej w sposób neutralny. Nasza opinia będzie istotnie nań wpływała.
Istnieją tylko trzy uzasadnienia złego mówienia o innych. Można to robić: 1) aby pomóc osobie, o której się mówi; 2) aby uchronić przed potwierdzonym zagrożeniem, jakie ta osoba może stanowić dla innych; 3) aby zobiektywizować własną opinię, ale wówczas należy rozmawiać z kimś, kto jest omawianej osobie życzliwy i nie przejmie odruchowo naszego stanowiska.
Nie warto mówić o złych cechach czy uczynkach ludzkich, jeśli nie jest to absolutnie konieczne. Łatwiej bowiem odpokutować najcięższy grzech i otrzymać przebaczenie od Boga, niż zmienić ludzkie złe zdanie na swój temat. Jeśli przez nasze słowa ktoś – powróciwszy po spowiedzi i pokucie do łączności z Bogiem – nie będzie w stanie powrócić do jedności z ludźmi, będziemy winni zabójstwa swego brata. Śmierć cywilna, czyli trwałe pozbawienie dobrego imienia – nawet w małym wymiarze – może być czymś znacznie gorszym niż śmierć fizyczna.
Aby uzdrowić walutę naszych słów i finanse naszego języka, trzeba się zdobyć na radykalne reformy. Nawet nie zamierzam do nich zachęcać. Mam wrażenie, że wszyscy doskonale czujemy ich konieczność.
Oceń