Dziwny dom
Oferta specjalna -25%

Ewangelia według św. Jana

0 votes
Wyczyść

Niezwykłość Janiny Hertz – tak obecna w jej twórczości – brała się ze szczególnego wymiaru osobistego świadectwa. Pisarka przez całe życie pozostawała przykuta do wózka inwalidzkiego w związku z poważnym schorzeniem neurologicznym, objawiającym się w nieustannych, mimowolnych konwulsyjnych ruchach całego ciała, zwłaszcza rąk i głowy. Można tylko wyobrazić sobie, jak wielką trudność musiały sprawiać jej czynności życia codziennego, nie wspominając w ogóle o pracy twórczej. Wszystkie swoje teksty dyktowała. Miała opinię osoby niezwykle radosnej, towarzyskiej, sławnej z ciętego dowcipu. W stosunku do przyjaciół używała nazw różnych zwierząt. O sobie mówiła małpo?żmija… Wszystkie cechy jej religijności – od głębi po dowcipny dystans wobec siebie – przebijają z tego krótkiego wspomnienia z rekolekcji, które odbyły się we wrześniu 1963 roku w Laskach.

Rekolekcje zawsze kojarzyły mi się z idealną ciszą, przerywaną modlitwą i różańcem, postaciami ludzkimi, przytłoczonymi ciężarem własnych win i marnością świata.

Z przymrużonym okiem

Przywoływały obraz pokutującej Magdaleny z czaszką w ręku, białych kamedułów powtarzających memento mori. Jednak rekolekcje mogą być rozśpiewane, radosne, tak jak wymarzył je sobie św. Franciszek z Asyżu. Z takimi rekolekcjami zetknęłam się dopiero w Laskach. Jechałam na nie jak sceptyk jedzie do miejsca cudownego, jak niewierzący, jadący odwiedzić sławne miejsce kultu. Jechałam z przymrużonym okiem, z pewną niechęcią. Znałam rekolekcje dla chorych, owe tragiczne, pełne jęków, które przygotowują kaleki i chroników na nieuniknioną śmierć, w których mówi się, że są prochem i niczym przed Panem. Są one przytłoczone jakby kapturem nieszczęścia ludzkiego. Po kątach kościoła lokują się ciekawscy, robią uwagi szeptem lub półgłosem, pokazują palcami bardziej „atrakcyjne” przypadki. Staruszki śpią w ławkach i fotelach, a budzą się tylko na śniadanie i na obiad. Nie, takich rekolekcji mam po uszy. Mam do nich wstręt człowieka jeszcze młodego, którego żywcem chciano pogrzebać.

Pierwszego dnia po przyjeździe na rekolekcje dla chorych w Laskach uderzyło mnie, że nikt nie zwracał najmniejszej uwagi, gdy po kolacji nie poszłam do kaplicy na nabożeństwo. Jak to, nikt się nie gorszy moim postępowaniem? Nie ma szeptów, uwag, kiwania głowami? Nie jestem parszywą owcą, co wyłamuje się spod rygorów? Siostra Stefana poinformowała mnie tylko, że rano jest Msza św., podała porządek dnia, powiedziała „dobranoc” i wyszła z pokoju. W tym „dziwnym” domu nawet księża mówią „dobranoc” i „dzień dobry”, zamiast: „Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus”. Do księdza można mówić: „Cześć, jak się ksiądz ma”. Ksiądz zasiada przy wspólnym stole i słucha zabaw w świetlicy. Ale o tym przekonałam się dopiero później.

Nie gorszyć księdza

Rano wstałam na Mszę św., nie chcąc gorszyć maluczkich i kapłanów. Nikt się nie obejrzał, kiedy weszłam do kaplicy, tylko zakonnica podała mi krzesło. Ksiądz rozpoczął Mszę św. bez ministrantów, bez organów, śpiewów i kadzideł. Tu wszyscy byli ministrantami. I ciężko chora dziewczynka, i kaleki młodzieniec, i pielęgniarka, zakonnica. Każdy z obecnych mógł odpowiadać kapłanowi, życząc pokoju i by Pan był z nim. Wszyscy wołali: „Niech przyjmie Pan z rąk twoich Ofiarę, przygotowaną na chwałę Imienia Swego”. A potem rozpoczęła się pierwsza nauka. Dziwna, jak wszystko w tym domu. Ksiądz nie kładł nacisku na formalną komunię sakramentalną, nawet przestrzegał przed bezdusznym jej przyjmowaniem. Mówił o duchowej komunii i duchowym zjednoczeniu się z Bogiem. Mój Boże, ileż sporów stoczyłam z księżmi o duchową komunię św. dla chorych, ilu argumentów użyłam, by przekonać niektórych kapłanów, że chorym, zależnym od rodziny i stanu zdrowia, ciężko jest praktykować pierwszy piątek, że nieraz jest to wręcz niemożliwe. W takich wypadkach jedna padała odpowiedź: „Heroiczna miłość Najświętszego Sakramentu powinna pokonać wszystkie trudności. Chory ma być głuchy i ślepy na to, że rodzina nie ma czasu przygotować ołtarzyka, ma pokonać wszystkie przeszkody, iść omalże po trupach do Chrystusa”. Tu nareszcie usłyszałam, że ważna jest intencja, że Wszechmoc Boża nie zamyka się jedynie w Hostii, że jest dobra, a nawet może być milsza Bogu komunia duchowa. Zobaczyłam ulgę na twarzach chorych, może niejeden miał trudności, może niejednemu powiedziano kiedyś, że ma iść bezwzględnie do ołtarza, a on się wzdragał przed tym. Podczas śniadania siedziałam obok tego księdza. Jedząc, rozmawiał normalnie ze wszystkimi, śmiał się. Jego młodszy kolega poszedł po dzbanek z kawą; wkrótce dowiedziałam się, że nie ma tu scen w stylu: „To do mnie nie należy” itp.

Pierwszego dnia padał deszcz, chorych zgromadzono w jadalni, która zarazem jest świetlicą, a nawet — gdy się otworzy drzwi — częścią kaplicy. Nie miałam ochoty siedzieć w pokoju, zaglądnęłam więc tam. Wyobrażałam sobie, że będą czytać co najmniej Listy Nikodema Dobraczyńskiego lub Przymierze Zofii Kossak, jeśli nie jakąś lekturę wybitnie religijną. Stanęłam na progu i słucham, z czego oni się tak śmieją? Nie przypominałam sobie w treści Listów Nikodema nic zabawnego. Wkrótce ponad śmiech wzbił się głos młodej medyczki czytającej — ni mniej, ni więcej — tylko Pannę z mokrą głową Makuszyńskiego. Jeden z chorych poprosił o jabłko. Lektorka wstała i oddała książkę siostrze Stefanie. Zakonnica spokojnie zaczęła dalej czytać. Właśnie w tym miejscu Makuszyński opisywał, jak ciotka bohaterki namalowała obraz św. Barbary, którego żaden ksiądz nie chciał powiesić w kościele. Opis obrazu mógł wywołać śmiech u świeckich, u zakonnicy oczekiwałam zakłopotania, lecz siostra pierwsza wybuchła śmiechem. Potem jeszcze wiele razy słyszałam, jak śmiała się szczerze, radośnie, jak śmieją się młode dziewczęta lub ludzie bardzo szczęśliwi. Obserwowałam ją jeszcze w innych sytuacjach: przy stole, w kaplicy, zawsze zaskakiwała mnie jej czujność i szybkość reakcji. Widziała zarówno, kto nie ma książki do nabożeństwa, jak i komu potrzebne jest krzesło czy poduszka, by usiadł wygodnie. Obserwowałam nieraz jej twarz podczas nabożeństwa: oczy tej kobiety widziały wszystko, choć niewątpliwie się modliła. Na klęczkach podsuwała się do chorego, który na chwilę został bez opieki, czuwała zarówno nad przystrojeniem kaplicy, jak i nad tym, by ją dokładnie wywietrzyć. Wszędzie czuło się jej obecność.

W roli słonecznika

Nabożeństwa odbywały się dwa razy dziennie — rano i wieczorem. Wieczorne ograniczało się do wystawienia Najświętszego Sakramentu, jednej tajemnicy różańca lub litanii i nauki. Ach, te nauki! O godności ludzkiej, o miłości i radości. Nauki, których mógł słuchać każdy. Nikt nie pokazywał palcem, wołając: „Jesteś chory, niedołężny, masz być przeto pokorny i gotować się na śmierć”. Zdawało się chwilami, że śmierć nie ma władzy nad tym domem, który przypomina dwór szlachecki i stoi wśród wysokopiennego sosnowego lasu. Nikt jej nie wspominał, tu było ważne tylko życie. Tu było ważne tylko życie pełnego człowieka, ukochanego przez Boga. Wszyscy księża na to właśnie kładli nacisk. Przygotowywali tych nieszczęśliwych do życia. Mówili im w każdej nauce o wartości tego życia, ciężkiego może, ale także potrzebnego Bogu i światu. Chrystusowe „wstań i chodź” było realizowane przez duchownych. Kościół nie potrzebował tępej rezygnacji, nie potrzebował także zgiętych pod tym jarzmem niewolników. Chciał ludzi wolnych i świadomych swojej wartości. „Nie jesteś autem ani maszyną produkcyjną, jesteś człowiekiem, nie jest ważne, ile zrobisz, ale kim będziesz, a możesz wiele, bardzo wiele. Kościół i papież liczą właśnie na ciebie. Możesz spełniać dobre uczynki, nie możesz się od nich wykręcać”. Na zakończenie rekolekcji ks. Tadeusz Fedorowicz prowadził wieczorem nabożeństwo. Tak się złożyło, że kaplicę udekorowano słonecznikami. Słoneczniki stały u stóp krzyża, ozdabiały figurkę Madonny, dłuta s. Katarzyny Sokołowskiej. O nich to właśnie, o żółtych płatkach z czarnymi środkami mówił ksiądz naukę wieczorną. Te piękne kwiaty, które cieszą oczy ludzkie, miały się stać symbolem naszego życia. Jak one obracają główki ku słońcu, tak my mamy zwracać się do Słońca–Chrystusa. Jak one są radością ludzi, czerpiąc swe piękno z ciepła i rozgrzewających promieni, tak my mamy dawać ludziom miłość Chrystusową, mamy cieszyć świat. To jest nasz obowiązek, nasze powołanie. Jak słoneczniki przypominają słońce, tak my mamy przypominać ludziom o dobroci Bożej. Ilekroć potem wchodziłam do kaplicy czy też w ogrodzie natknęłam się na słoneczniki, przypominała mi się ta konferencja. Przypuszczam, że większość z nas zapragnęła roli słonecznika. Cieszyło nas, że jesteśmy potrzebni, szukaliśmy możliwości, w jaki sposób być Bożym słonecznikiem.

Dziwna rzecz, tych biedaków stać było na dobre uczynki, na wzajemną pomoc, oczywiście w granicach możliwości. Zdawało się, że zapominają o swoim kalectwie. Widziałam niepełnosprawną kobietę, która usiłowała wieźć na spacer inną chorą na wózku. To nic, że zamiar przekroczył jej siły, to był cud wyzwolenia się z własnego egoizmu, zapomnienia o swoim nieszczęściu. Nie był to jedyny obrazek świadczący, że apel odnosi skutki.

Na rozkaz św. Franciszka

Pewnego wieczoru przybył do nas biskup łódzki — ks. Bohdan Bejze. Usiadł sobie w kąciku w świetlicy, jakby był jednym z nas. Nie wygłosił kazania, raczej mówił o swoich troskach, które zbliżyły go do cierpienia ludzkiego. Mówił tak, jak my rozmawiamy o swoich kłopotach i chorobach. Odniosłam wrażenie, że jeszcze jeden znękany człowiek przyszedł po zrozumienie i współczucie. Opowiadał o swojej drodze do zrozumienia cierpienia innych, w końcu poprowadził nabożeństwo wieczorne. Nie odniosłam wrażenia, że to jest dostojnik kościelny, ktoś na piedestale, ktoś, kogo trzeba adorować. Zauważyłam, że jego też wchłonęła atmosfera tego domu, doskonałej demokracji i braterstwa.

Reszta dnia była poświęcona rozrywkom. Jakby na rozkaz św. Franciszka wyganiano demona smutku i demona nudy. Dokonano wszelkich starań, by te dwa demony usunąć, przegnać z domu i z dusz ludzkich. Gdyby ktoś stanął pod oknami świetlicy i nie patrzył na tabliczkę z napisem: „Prymasowski Dom Rekolekcyjny”, mógłby spokojnie pomyśleć, że to świetlica zwykłego domu wczasowego.

Adapter nie wygrywał bynajmniej zbożnych pieśni. Mały Robertino Loretti wyśpiewywał swoim dziecinnym sopranem O sole mio. Czasem dla odmiany płynęła aria z Toski, Cyganerii, to znowu dla innego chorego tłukł się niespokojny jazz. W pierwszej chwili nie mogłam się z tym pogodzić, jednak uświadomiłam sobie, że tu patronuje promienny św. Franciszek z Asyżu. Zrozumiałam, że właściwie to inaczej być nie mogło. Odkrywałam powoli nowego Boga, nie tego straszliwego Sędziego, którego wyobraził Michał Anioł na freskach w Kaplicy Sykstyńskiej, lecz tego, który siedział podparty w głównej kaplicy, nagi, zadumany, siedział nisko, nie na ołtarzu i czekał, by do Niego podejść bardzo blisko. O takiego Boga walczono w tym domu i chyba Go wywalczono, a raczej odgrzebano spod gruzów, naleciałości, formułek i zwyczajów, odgrzebano Go takim, jakim był, gdy chodził po ziemi, ucztując na weselu w Kanie Galilejskiej. O takiego Boga walczyła dla nas roześmiana, rozhasana młodzież akademicka, walczyli księża, którzy mówili „dzień dobry”, zamiast: „Pochwalony”, i nosili chorych, jak pielęgniarka; i skrzętna gospodyni, siostra Stefana, do której s. Katarzyna adresowała list: S. Stefana z Rodziną. I mnie się wydaje, że w jakiś sposób każdy z nas wziął tego Boga na trudną drogę swego życia.

Dziwny dom
Janina Hertz

(ur. 1 maja 1926 r. w Krakowie – zm. 27 grudnia 1993 r.) – debiutowała w 1950 roku, polska prozaik i autorka sztuk scenicznych. W jej dorobku literackim znalazły się teksty medytacyjno-refleksyjne, poczytne powieści histo...

Produkt dodany do koszyka

Zobacz koszyk Kontynuuj zakupy

Polecane przez W drodze