Powszechny nie znaczy otwarty

Powszechny nie znaczy otwarty

Oferta specjalna -25%

Ewangelia według św. Marka

0 opinie
Wyczyść

Książka Jarosława Gowina Kościół w czasach wolności 1989–1999 liczy 475 stron. Pewne jej partie zbliżone są do rodzaju studium historyczno–socjologicznego, ale wiele jej części ma charakter zdecydowanie publicystyczny. O pomieszanie gatunków nie można żywić pretensji do autora, bowiem — po pierwsze — rzetelne, gruntowne dzieło o minionej dekadzie nie może powstać zbyt wcześnie, po drugie do napisania go będzie w pełni przygotowany dopiero ktoś, kto nie będzie jednocześnie historykiem i uczestnikiem określonych wydarzeń. Po trzecie miniona dekada nie jest okresem zamkniętym, tak jak np. czas stanu wojennego.

Autor omawianej książki stawia cztery następujące tezy. 1) W dekadzie polskiej wolności, czasie zmiany ustroju politycznego i systemu gospodarczego, nie nastąpił gwałtowny spadek religijności i odejść od Kościoła. Fakty te świadczą o tym, że teoria sekularyzacji, według której w rozwiniętych społeczeństwach religia przestaje wpływać na życie publiczne, nie sprawdziła się. 2) Religia miała szansę stać się fundamentem nowego etosu demokracji. 3) Kościołowi nie udało się tej szansy wykorzystać. 4) Nie wszystko jest jednak stracone — można ją jeszcze wygrać.

Teoria sekularyzacji nie sprawdza się w odniesieniu do społeczeństwa Stanów Zjednoczonych. Dodam jednak, że sekularyzacja, wzrost ateizmu, jak i ureligijnienie to procesy długotrwałe, wielopokoleniowe. Dekada jest zbyt krótka, by przetestować tę teorię w Polsce.

Omawiając tezę drugą, Gowin pisze m.in.: „Od początku — w Kościele dawał o sobie znać brak zrozumienia dla mechanizmów demokratycznego państwa i prawa i brak nawyku liczenia się z opinią publiczną”. Nie zamierzam ślepo bronić duchownych, zwłaszcza biskupów, i twierdzić, że zawsze postępowali roztropnie. Jeżeli jednak Gowin mówi o braku nawyku liczenia się z opinią publiczną, to trzeba przypomnieć, że brak ten okazywali równie często nowi dygnitarze wywodzący się z Solidarności od szczebla krajowego do gminnego. Jaką szkołą zrozumienia dla mechanizmów demokracji były wojny na górze! Jakże często, gdy zwracało się nowym elitom (niestety także intelektualnym) uwagę na popełniane błędy, padały dumne odpowiedzi: „My wiemy, co mamy robić, proszę nas nie pouczać”.

W rozdziale VII — zatytułowanym „Kościół w wolnej Polsce” — Gowin przedstawił dość interesującą typologię katolickich formacji. Rozróżnia on: katolicyzm kontynuacji, katolicyzm otwarty, katolicyzm zamknięty, katolicyzm protestu i katolicyzm integralny. Akceptację owej typologii Gowin utrudnia. Pisząc zarówno o katolicyzmie zamkniętym, jak i otwartym, przytacza odpowiednie nazwiska, czasopisma, organizacje. Natomiast gdy mówi o katolicyzmie protestu, operuje wyłącznie ogólnikami. Zaznacza jedynie, iż „katolicy protestu nie stanowią żadnego zorganizowanego środowiska” (s. 35). Odnoszę wrażenie, że są oni już tylko katolikami z nazwy. Może nawet nie są chrześcijanami. Dosyć mglista jest też charakterystyka katolicyzmu kontynuacji. Gowin oczywiście sympatyzuje z katolicyzmem otwartym, dlatego też poświęcę mu najwięcej uwagi.

Powojenne losy „katolicyzmu otwartego” — pisze Gowin — związane są przede wszystkim z historią ruchu „Znak”; jego centrum tworzyło grono redaktorów i współpracowników „Tygodnika Powszechnego” i miesięcznika „Znak”, wzmocnione po 1956 roku przez działaczy Klubów Inteligencji Katolickiej i środowisko miesięcznika „Więź” (s. 335). Doceniając zasługi ruchu „Znak” przy budowie „katolicyzmu otwartego”, słowo „przede wszystkim” zawarte w tekście Gowina należy traktować z rezerwą. Wydaje mi się bowiem, że nie sposób obiektywnie ustalić, czy zasługi „Znaku” są większe, czy mniejsze niż niektórych np. duszpasterstw akademickich, albo takich postaci, jak ks. Bronisław Bozowski, Wujek z Wrocławia, tj. ks. Jan Zienkiewicz, apostoł Poznania — ks. Jerzy Szelmeczko i wielu, wielu innych księży. A także np. franciszkanek z Lasek lub szarych urszulanek z Pniew. Chodzi mi o ludzi i środowiska, z których emanowało coś więcej niż otwartość i tolerancja, mianowicie olbrzymia życzliwość i dobroć. I to nie dyktowana polityczną grą, chęcią zdobycia rozgłosu, przypodobania się takim czy innym grupom z Kościołem związanych luźno, a nawet wrogo doń nastawionych.

Gowin pisze, że formacja „katolicyzmu otwartego była od początku ruchem intelektualnych elit” (s. 336). Zupełnie z tym się nie zgadzam. Wielu ludzi prostych jest bardzo otwartych na innych. Wśród mas ludowych są oczywiście straszne dewotki i dewoci, fanatycznie zakłamani. Ale są też ludzie, którzy swą dobrocią i otwartością mogą zawstydzać elity intelektualne, np. profesorów, do których i ja należę. Ceną za masowość religijności ludowej jest, zdaniem katolików otwartych, powierzchowność i dysonans między wyznawaną wiarą a praktyką codziennego życia (s. 337). Ostrożnie! A czy wśród elit katolików otwartych nie brak ludzi, których codzienne życie trudno uznać za budujące? Ileż w tych środowiskach gonitwy za sukcesami, zawiści i żądzy popularności, itd. No i przede wszystkim pogardy do owych ludzi prostych.

Gowin pisze: „W roku 1989 wydawało się, że katolicy otwarci sięgnęli po «rząd dusz» w polskim Kościele. Jednak już wydarzenia pierwszych kilkunastu lat dowiodły, że było to złudzenie. Poglądy «katolików otwartych» stały się obiektem gwałtownej krytyki ze strony licznych kręgów kościelnych; znaczna część duchowieństwa łącznie z większością biskupów poddawać zaczęła w wątpliwość ich ortodoksyjność” (s. 336).

Jarosław Gowin, pisząc tu o owej krytyce „katolików otwartych”, przeocza fakt, że tysiące dawnych entuzjastów „Tygodnika Powszechnego” — i to często nie pod wpływem części duchowieństwa i „większości biskupów”, lecz po prostu po lekturze ulubionego niegdyś czasopisma — straciło do niego zaufanie oraz przestało kupować i czytać. Tłumaczenie tego faktu tym, iż rzecznicy „otwartego katolicyzmu” zatracili swą otwartość zaszokowani erupcją wolności stanowi przykład łatwego samousprawiedliwiania się. Niekiedy przybiera ono nawet postać arogancji, po cichu wyrażanej takimi np. słowami: „Nasi czytelnicy nie dorośli do zrozumienia tego, co pojąć mogą tylko najwytrawniejsi politycy i intelektualiści”.

O spadku poczytności „Tygodnika Powszechnego” wspomina Gowin w innym miejscu. Gowin przyznaje — i to należy odnotować z satysfakcją — że „katolicy otwarci” nie są bez winy. „Angażując się po stronie Unii Demokratycznej, nie uniknęli pułapki «upartyjnienia» odbioru głoszonych przez siebie treści i położyli swą religijną wiarygodność na szali politycznych pryncypiów” (s. 343).

Żałować należy, że Gowin, mówiąc o pewnych winach „katolików otwartych”, zadowolił się ogólnikową konstatacją. Nie wskazał żadnych nazwisk, zdarzeń, publikacji. I tym samym słabo uwiarygodnił szczerość rachunku sumienia środowisk „katolików otwartych”, do którego i on sam należy. Obawiam się, że gdyby o winach i zaniedbaniach owego środowiska nie mówił Jan Paweł II, to wzmianka o owych winach i zaniedbaniach w książce Gowina w ogóle nie pojawiłaby się.

Uważam, że zarówno wyważone i krytyczne opinie Jana Pawła II, jak wielu innych osób, zarówno duchownych, jak i świeckich, skierowane pod adresem „Tygodnika Powszechnego”, są w pełni usprawiedliwione. Totalne jednak ataki na to pismo i związane z nią osoby, okrzyki „precz z katolewicą” ani z rzetelnością intelektualną, ani moralną nie mają nic wspólnego. Nawiasem mówiąc, sami redaktorzy i współpracownicy tego pisma, głosząc potrzebę krytycyzmu, muszą się liczyć z tym, że będą krytykowani.

Źródłem podejrzeń i nieufności wobec tzw. katolików otwartych jest okoliczność, o której chyba coś Gowin wie, ale niestety milczy. To mianowicie, że są polityczni działacze, którzy uchodzą za katolików czy w ogóle ludzi wierzących, a których kwestie ściśle religijne — teologia i metafizyka — nic, czy prawie nic, nie obchodzą, którzy w Kościele widzą, jeżeli nie wyłącznie, to głównie ważną instytucję społeczną, dlatego oczekują od Kościoła wsparcia dla swych programów i poczynań politycznych. Są oni nie tyle katolikami otwartymi, ile raczej agnostykami wspierającymi katolików otwartych. Podobnie jest jednak na prawym skrzydle, gdzie obok ludzi mocno wierzących, a zarazem opowiadających się za państwem wyznaniowym, są i nacjonaliści, którzy w Kościele widzą bastion swej politycznej opcji, dla których — powiem trochę złośliwie, ale nie całkiem bezpodstawnie — najważniejszym „Ojcem Kościoła” jest Roman Dmowski. Bronią oni zażarcie tomizmu, ale dlatego, że walczy z nim np. ks. Tischner. I wcale nie odczuwają potrzeby studiowania pism Akwinaty. I tak zgodnie z przysłowiem francuskim — przeciwieństwa się stykają — niektórzy otwarci katolicy wbrew swej woli stykają się swymi postawami (ale nie poglądami) z zażartymi integrystami. Świat ludzkich przekonań i wyobrażeń jest niezmiernie zawiły. O tym często nie wiedzą np. redaktorzy i słuchacze Radia Maryja. Ale niestety, także krytycy tej rozgłośni. Radio Maryja — jak moim zdaniem słusznie utrzymuje Gowin — stanowi „polską «odnogę» prądu dającego o sobie znać na całym świecie: integryzmu, albo — mówiąc inaczej — fundamentalizmu religijnego. Wyrasta on z antymodernistycznego buntu przeciwko kulturze liberalnego Zachodu z jej antropocentryzmem, racjonalizmem czy sekularyzacją porządku politycznego” (s. 387).

Gowin odróżnia katolików otwartych od katolików integralnych (np. środowisko „Więzi”, „Gościa Niedzielnego” i „Tertio Millennio”). Odróżnienie to jest całkiem rzeczowe i w pełni uzasadnione. Gorzej z terminologią… Sugeruje bowiem ona, że ci integralni nie są otwarci, nie są integralni. A więc, że selektywnie przyjmują od chrześcijaństwa to, co im odpowiada i to jakoś można uzgodnić z duchem nowoczesności. Trafnie Gowin stwierdza, że jednym z motywów „kierujących poczynaniami «katolików integralnych» jest obawa przed takim pogłębieniem się podziałów wewnątrz polskiego Kościoła, które groziłoby praktycznym rozłamem” (s. 357). W związku z tym nasuwa się pytanie, czy obaw takich nie podzielają katolicy otwarci? I dalsze pytanie, na czym polega otwartość owych „katolików otwartych”. Bo jeżeli jest się rzeczywiście otwartym, to trzeba prowadzić dialog nie tylko np. z liberałami, agnostykami, ale także z inaczej myślącymi katolikami. Być może, że niejeden człowiek, np. z kręgu Radia Maryja, odepchnie zaproszenie do dialogu. Ale jeżeli tak się stanie, to będzie to prawdziwy powód do pochwały „katolika otwartego” i porażka moralna jego adwersarza. Czytuję „Tygodnik Powszechny” i nie mogę się nadziwić, jak ubogi i selektywny jest zarówno przegląd prasy, jak i przegląd nowości wydawniczych. Rządzi tu prawo selekcji: jednych się zwalcza, a innych, którzy nie zostali przyjęci do „familijnego” kręgu, po prostu się ignoruje.

Powszechny nie znaczy otwarty
Andrzej Siemieniewski

urodzony w 1957 r. – polski duchowny rzymskokatolicki, profesor nauk teologicznych, wykładowca teologii duchowości na PWT we Wrocławiu, biskup pomocniczy wrocławski od 2006 roku. Święcenia kapłańskie otrzymał w 1985 roku....

Produkt dodany do koszyka

Zobacz koszyk Kontynuuj zakupy

Polecane przez W drodze