Po co światu mnich?
jeśli mielibyśmy zdefiniować naturę nadziei, wcale nie byłoby to łatwe. Z jednej strony mamy na myśli ufność i oczekiwanie, że spełni się coś, czego pożądamy. Mamy też nadzieję, że praca da nam satysfakcję i pozwoli utrzymać rodzinę, mamy nadzieję na wyzdrowienie, choć lekarze twierdzą inaczej. Myślimy również o nadziei sięgającej poza śmierć, w rzeczywistość, która nada ostateczny sens naszym trudom i cierpieniom. Ale mówimy także o nadziejach zwodniczych i złudnych, zwłaszcza wtedy, kiedy przychodzą chwile, w których splot okoliczności rodzi w nas poczucie braku sensu i frustrację. W takich momentach wszystko zdaje się potwierdzać podział czasu na normalną przeszłość, nienormalną teraźniejszość i fatalną przyszłość.
I choć zgodzimy się z tym, że mówiąc o nadziei, odnosimy się ostatecznie do czegoś pozytywnego, oczekując spełnienia i trwałości jakiegoś dobra, to jednocześnie ona sama nie jest wolna od obaw i w każdym z nas domaga się obrony, odwagi i wysiłku. Bo w odróżnieniu od często łatwego optymizmu nie polega na prostej wierze w to, że tak czy inaczej wszystko znów jakoś obróci się ku dobremu, lecz na pewności, że istnieje siła zdolna przezwyciężyć niebezpieczeństwo i sprawić to, co po ludzku jest niemożliwe.
Czyż nie takie zmagania przeżywamy, podchodząc do konfesjonału? Z jednej strony pełni obaw, mając w pamięci nasze grzechy, z drugiej strony wyznając wiarę w moc miłosierdzia. Chrystus nie unieważnia bezsensowności grzechu, ale daje nadzieję i JEST nadzieją, że życie pomimo zła, którego jesteśmy sprawcami, dalej może mieć sens, może być w Nim na nowo zanurzone. Oczywistą oczywistość tego zdania trzeba sobie powtarzać. Nie po to, żeby nas znudziła, ale żeby nas przekonała. Zwłaszcza podczas zbliżających się świąt: życzmy sobie, żeby te dni były dla nas czasem spotkania z Nadzieją.
Oceń