Ewangelia według św. Marka
U nas przez okres PRL–u ludzkie pożądania były zamknięte jak w puszce Pandory, a zostały uwolnione w 1989 roku. Ale tylko prostacy, gminni opryszkowie, chwytają łom czy pistolet: bardziej szczwani, nowocześni i europejscy, zdobywają fortunę w grze, jaką oferuje wolny rynek, w rozboju inteligentnym.
W wiadomościach telewizyjnych pokazano raz jako ciekawostkę 30–hektarowe gospodarstwo na Mazowszu, na którym młody rolnik, podobnie jak jego ojciec, pracował tylko końmi, nie wpuszczając traktora na swe pole. Sprawiał wrażenie nierozgarniętego prostaczka, wybąkał, że nie lubi traktora, bo trzęsie i hałasuje, po czym posłał do kamery głupawy uśmiech. Zalicza się bez wątpienia do szeregu tych, o których Jezus mówi: „Wysławiam Cię, Ojcze, Panie nieba i ziemi, że zakryłeś te rzeczy przed mądrymi, a objawiłeś je prostaczkom”. W głębi swego serca przeczuł, że postęp techniczny, szukanie za wszelką cenę jak największego zysku przy najmniejszym wysiłku jest pułapką dla duszy i wycofał się z tej gry, z cywilizacji, niczym dziki zwierz, węszący śmiertelne niebezpieczeństwo. Nie umiał jednak wyjaśnić swego postępowania, nie tylko innym, ale i sobie. Jak Noe, który zaczął budować arkę na zboczu wzgórza, z dala od jakiegokolwiek brzegu, wzbudzając tym śmiech i znaczące pukanie się w głowę wszystkich sąsiadów, wszystkich telewidzów. Dziennikarz obliczył, że aby zaorać swą ziemię, wspomniany rolnik musi każdego roku przewędrować za pługiem trasę równą tej, która dzieli go od Paryża.
Tak, kmiotek drepczący za pługiem do Paryża wzbudza śmiech politowania, przemieszany być może z podziwem i sympatią do tego żywego zabytku, ale nikt rozsądny nie będzie go naśladował. Jednakże właśnie tam, na francuskiej ziemi, tak nowoczesnej, trafiłem do sioła, którego mieszkańcy — jakby wyskoczyli z kart powieści Jeana Giono, naszego Reymonta — również stąpają wolno za skibą pachnącej ziemi, bieliznę piorą w balii lub w strumieniu, a wieczorem przędą, śpiewają, anachroniczni i szczęśliwi. Migawka stamtąd, moje pierwsze wrażenia, ukazała się w artykule Furman bez bata („W drodze” 6/1994). I wtedy takie proste życie, wyłamujące się ze współczesnej cywilizacji, z postępu technicznego, wydawało mi się tyleż niedorzeczne, co piękne. Lecz gdy wszedłem w ich znojną codzienność, ta sielankowa otoczka szybko znikła i zacząłem pojmować głęboki sens przesłania, jakie poprzez swe świadome zacofanie bracia i siostry z tej wspólnoty, nazwanej Arche (Arka), założonej przez Lanzę del Vasto, ucznia Gandhiego, głoszą światu. Oni podjęli z ziemi porzucone przez ludzkość najpierwsze przykazanie, jakie Stwórca dał człowiekowi tuż po jego upadku: „W pocie oblicza twego będziesz zdobywać pożywienie”. Podjęli ten trud, nie zrzucając go na stalowy grzbiet maszyny, nie po to, aby odbudowywać dla siebie utracony raj i schronić się w nim przed światem. Wręcz przeciwnie, wyłączyli się z systemu ekonomicznego państwa, zrezygnowali z dobrodziejstw współczesnej cywilizacji, aby mieć moralne podstawy do ingerencji w sprawy tego świata, szczególnie tam, gdzie toczy się wojna, gdzie panuje przemoc, niesprawiedliwość.
Krowy powinny jeść trawę
Mały Książę z opowieści Saint–Exupéry’ego spadł na Ziemię i zdumiony rozglądał się, nie potrafiąc zrozumieć ludzkiego świata; na jego planecie wszystko było proste. Podobnie ja, po kilku latach pobytu w Arche wróciwszy do kraju, unowocześniającego się w przyśpieszonym tempie, wybałuszam oczy, nic nie rozumiejąc, a już szczególnie z ekonomii. Bo rachunek ekonomiczny wzniósł się w rejony, w których z moją arytmetyką 2 + 2 = 4 nie nadążam, a najwyżej wzbił się LOT. Raz w jego biurze dowiedziałem się, że bilet lotniczy do Paryża w jedną stronę kosztuje 548 dolarów, dłuższą, okrężną drogą przez Budapeszt 450, a najtaniej — bilet w obie strony: 270 dolarów. Widząc moją zdziwioną minę, urzędnik zaczął mi tłumaczyć jak ciemniakowi, iż jest oczywiste, że bezpośredni bilet do Paryża musi być droższy aniżeli przez Węgry, bo to przecież większy luksus dla mnie, bez przesiadki i szybciej dotrę do celu. Hm, zastanawiające, że człowiek ma potrzebę ubrania każdego swojego absurdu w jakąś wyjaśniającą teorię, w którą sam zaczyna wierzyć, co wywnioskowałem z miny urzędnika.
Nie, naprawdę nic z tego nie rozumiem. I nie mogę pojąć, czym są tajemnicze akcje, jakie to czarodziejskie moce spętane są i rozpętywane na giełdzie. Na zdrowy chłopski rozum biorąc, jeżeli kraju nie nawiedzi susza i nie brakuje ziemi oraz chętnych rąk do pracy, to mamy zapewniony chleb z masłem. A jednak spece od gospodarki bardziej boją się jakichś cyfrowych burz na giełdach aniżeli gradowych w atmosferze.
A bezrobocie? Jakże wytężają ministry swe umysły, aby uporać się z tym wrzodem społecznym, a nikomu nie przyjdzie nawet do głowy rozwiązanie najprostsze: wysłać na bezrobocie maszyny, czyli zlikwidować przyczynę zła. Czyż gospodarz plewiłby swe uprawy na traktorze za pomocą preparatów chemicznych, powodując w ten sposób skażenie żywności dla całej rodziny, podczas gdy w obejściu bumelowałoby kilku jego synów bez zajęcia, których i tak musiałby utrzymać? A czyż w wielkim gospodarstwie, jakim jest państwo, obowiązuje całkiem inna logika aniżeli w małym? Przecież same straty finansowe, jakie pociąga za sobą postęp techniczny (leczenie chorób cywilizacyjnych, budowanie więzień dla zdemoralizowanych bezrobotnych itd.), mogą przewyższyć zysk, osiągnięty z wprowadzenia nowocześniejszego urządzenia, zastępującego pracę ludzi, nie mówiąc już o olbrzymich stratach moralnych. I to właściciele fabryk muszą na to łożyć w podatkach.
Czyż muszę przestudiować jakieś grube dzieła z ekonomii, aby coś pojąć? Nie sądzę. Wszystko sprowadza się do prawd najprostszych, ukrytych, jak mówi Jezus, przed uczonymi. I do tej prawdy najprostszej został doprowadzony w roku 96 minister francuskiego rolnictwa, który oświadczył przed kamerami telewizji: „Krowy powinny jeść trawę”.
Rzecz wydawałaby się u nas całkiem oczywista i polskiego ministra po takiej wypowiedzi odwieziono by natychmiast do szpitala psychiatrycznego, ale nie na Zachodzie, który doszedł już do tak wysokiego rozwoju, że zaczęto tam karmić bydło… mięsem, niezwykle ekonomiczną mączką padliny zwierząt, co spowodowało w oborach epidemię, chorobę wściekłych krów, i olbrzymie straty w gospodarce. Krowy więc jednak powinny jeść trawę, ot co. Tu tkwi cała mądrość, z którą rozminęła się naukowa ekonomia.
Wystarczyło usłuchać Boga: „A dla wszelkiego zwierzęcia polnego będzie pokarmem wszelka trawa zielona”. I stało się tak. Bóg widział, że wszystko, co uczynił, było bardzo dobre. Ha, więc i mnie powinna wystarczyć Biblia, poprzez nią spróbuję spojrzeć na naszą rzeczywistość.
Pożądaj!
W systemie kapitalistycznym sprężyną napędową jest zysk, a więc żądza posiadania. Każdy, przy ustalonych regułach, stara się ciągnąć możliwie jak najwięcej dóbr do siebie z narodowej misy i z tych napiętych włókien żądz tworzy się całkiem solidna siatka, struktura państwa, III Rzeczypospolita. I logiczne jest rozumowanie, że gdy jedni się wzbogacają, to stworzą miejsce pracy dla innych, wyciągając nieszczęśników z nędzy. Tak więc nowoczesną formą miłosierdzia będzie dążenie całym sercem, całą duszą, całym umysłem do powiększenia własnego majątku, co automatycznie przyniesie dobro bliźnim. Należy ulegać jaskrawym reklamom, które krzyczą głośno to, o czym każdy z nas myśli po cichu. Pożądaj!
Ludzkie pożądania są przecież główną sprężyną postępu i rozwoju. Człowiek pierwotny niewiele płodów uzyskiwał z ziemi za pomocą kamiennej motyki, a że lubił dobrze jeść, wynalazł żelazny pług, potem traktor i tak doszedł do McDonalda. Jeszcze w zeszłym stuleciu wiele ludów żyło sobie błogo, w prawdziwie duchowym ubóstwie, zadowalając się miską ryżu dziennie. Gdy jednak na sawanny wkroczyła telewizja, ukazując beztroskim dzikusom obrazki z amerykańskiego tłustego nieba, ich dusze zostały zhamburgeryzowane, nadziane ziemskimi pożądaniami. I oto te narody uzyskały tytuł krajów rozwijających się, zajmując w cywilizacji konsumpcyjnej naszego globu swoje miejsce jako tania siła robocza.
U nas przez okres PRL–u ludzkie pożądania były zamknięte jak w puszce Pandory, a rozpętały się uwolnione w 1989 roku. Ale tylko prostacy, gminni opryszkowie, chwytają łom czy pistolet: bardziej szczwani, nowocześni i europejscy, zdobywają fortunę w grze, jaką oferuje wolny rynek, w rozboju inteligentnym. Z Wisły wypłynęło wiele rekinów finansowych, którzy, zwykle łamiąc zasady etyczne i poczucie sprawiedliwości społecznej, umieją współżyć z kodeksami. A Polska dzięki tym obywatelskim żądzom weszła na drogę dynamicznego rozwoju i postępu, jak głoszą politycy znajdujący się akurat przy sterze władzy, czy też w dziki kapitalizm, jak twierdzi opozycja. Tak czy siak z zewnątrz widzą w nas tygrysa Europy Środkowej. Gdyby jednak Kowalski zadowolił się maluchem, wczasami pod gruszą i nie marzył o mercedesie, o byczeniu się w hollywoodzkim stylu na wyspach kokosowych, Polska nieuchronnie weszłaby w stagnację gospodarczą. I żegnaj Europo!
A co na to Bóg? Nie kradnij — głosi siódme przykazanie i z tym wszyscy się formalnie zgadzają. Ale dziewiąty i dziesiąty punkt Dekalogu zmierząją już ku górze Ośmiu Błogosławieństw, gdyż zaczynają się od: „Nie pożądaj”. Jezus bowiem naucza, że kto patrzy pożądliwie na kobietę, już się dopuszcza z nią cudzołóstwa. Tę samą miarę można odnieść do rzeczy materialnych, zatem kierowca malucha, wyprzedzany przez mercedesa, jeżeli poczuje w swym sercu zazdrość, już kradnie, skrzesza iskrę wojenną.
Wydaje się bowiem mało prawdopodobne, aby te rozpasane żądze, napędzające koniunkturę gospodarki światowej, dlatego też metodycznie przez reklamy i inne środki rozbudzane, mogły zbyt długo kotłować się w nakreślonych przez prawo granicach; prędzej czy później muszą znaleźć swe ujście w krwawej zawierusze. Św. Jakub w swym apostolskim liście naucza, że „wojny biorą się nie skądinąd, tylko z żądz” (4,1). Cywilizacja konsumpcyjna hoduje zatem w swym łonie wojnę, bestię trzymaną na łańcuchu. Wojny, zdaje się, są wpisane w historię ludzkości. Są nieuniknione, tak jak w przyrodzie powtarzają się od czasu do czasu kataklizmy, trzęsienia ziemi, powodzie. Dążyć do zapewnienia sobie coraz większego dobrobytu i jednocześnie modlić się o pokój w świecie to tak, jakby rzucić kamień w górę ponad siebie, następnie złożyć ręce i błagać: Dobry Boże, spraw, aby kamień nie spadł na moją głupią, biedną głowę.
Może się wydawać, że przyczyną wojen jest nienawiść. Jednakże przy głębszej analizie trzeba uznać, że nienawiść właśnie wyrasta z wojny, a nie odwrotnie. Serbowie nie żywili żadnych wrogich uczuć do Amerykanów przed ich zbrojną interwencją na Bałkanach. Czeczeńcy, choć może nie kochali zbytnio Rosjan (z powodu odwiecznych zatargów), zapałali do nich iście piekielną nienawiścią, niecofającą się przed terroryzmem, w wyniku inwazji rosyjskich wojsk. I jest pewne, że wielu ojców, wiele matek poprzednio życzliwie nastawionych do zwykłych Rosjan, jakich spotykali na ulicy, teraz, po stracie swych najbliższych, będzie na nich patrzeć jak na morderców i wrogów. Osobista tragedia, której nie potrafią zapomnieć, przebaczyć sprawcom, zaowocuje uprzedzeniami, często nasyconymi pragnieniem zemsty i zostanie przekazana w krwi następnemu pokoleniu. Identyczny proces zachodzi w sercach matek i ojców znajdujących się po przeciwnej stronie.
Nienawiść zrodzona między dwoma narodami, zwykle podtrzymywana przez patriotyczne uczucia, nierzadko pod religijnymi sztandarami, sprawia, że wojna staje się okrutna, barbarzyńska, a zduszona wysiłkami dyplomatów, przerwana rozejmem trwa dalej w sercach i wybucha przy najbliższej okazji. Jest jak oliwa dolewana do ognia, ale to nie ona rozpala stos.
Tą iskrą są nieraz ambicje i szaleństwa władców. Ale iskra błyśnie i gaśnie, jeżeli nie trafi na łatwo palne podłoże. Hitler napisał w młodości Mein Kampf. Ale czy to, co się działo w latach 1939–45, było faktycznie jego walką, jego piekielną fantazją, do realizacji której zwerbował oddziały SS, tak jak jakiś feudalny książę, ulegając namiętnej żądzy, wyruszał na czele rycerskiej drużyny szturmować zamek, w którym mieszkała dama jego serca? Czy świat uniknąłby drugiej wojny światowej, gdyby dobry Bóg zezwolił jakiejś dachówce spaść na główkę małego Adolfa?
Można chyba uznać, że w dawnych wiekach wojny w pewnej mierze były domeną królów i rycerzy, nieraz ich rozrywką. Chłopi natomiast, stanowiący największą część populacji narodów, nie rozróżniali w ogóle swoich od wrogów, dla nich wszyscy żołdacy tratujący pola, rekwirujący żywność byli bandą zbójów, plagą, dopustem bożym, tak jak powódź czy pożar. Ideolodzy wyciągali stąd wniosek, że gdy lud przejmie władzę, wówczas muszkieterzy, huzarzy zostaną wysłani do roboty, do pługa i zamilknie szczęk broni, „miecze zostaną przekute na lemiesze”. No i gdy lud zdobył Bastylię, jednym z pierwszych dekretów I Republiki Francuskiej było wprowadzenie powszechnego obowiązku wojskowego, rzecz nie do pomyślenia za monarchii. Chłop w oczach szlachty stworzony był do wideł i gnoju, a przebrać go w mundur i dać mu do ręki karabin oznaczałoby potworną groteskę, koniec świata. I ta potworność ujawniła się najpełniej podczas drugiej wojny światowej, w którą zostały wciągnięte całe masy ludu, nawet kobiety, werbowane do Armii Czerwonej, nawet dzieci, wcielane do pułków Wehrmachtu.
Twierdzić, że przyczyną wojen są nienawiści, ideologie czy szaleństwa wodzów, jest tyleż prawdziwe, co przypisywanie wiatrowi spowodowanie oceanicznego przypływu. Szalejący huragan sprawia, że przypływ staje się bardziej groźny, ale to nie on unosi masy wody; analogicznie opętańcze idee Führera naznaczyły wojnę ludobójstwem, ale to nie jego siła woli podniosła Rzeszę Niemiecką, każąc jej wystąpić z brzegów nakreślonych przez Traktat Wersalski. On tylko umiał rozbudzić te bestie drzemiące w duszy narodu — żądze. Podobnie rzecz ma się z Napoleonem czy Stalinem.
Te żądze posiadania ujawniają się już od smarkatych lat. Mały Adolfek mógłby bawić się grzecznie z Józiem, gdyby nie dostrzegł w jego rączce pluszowego misia, którego natychmiast zapragnął, więc wyrywa, no i piaskownica niechybnie przemienia się w arenę; wojna jest już tylko dojrzałą formą takiej dziecinnej bójki.
Dorosły obywatel pożąda dorosłej zabawki: samochodu, luksusowej willi, wakacji na Florydzie czy Krymie, co na poziomie państwa stojącego na niezbyt wysokim poziomie cywilizacyjnym, tak jak Serbia czy Rosja, przekłada się na podboje terytorialne. Państwa o wyższym rozwoju cywilizacyjnym, wyciągnąwszy lekcję ze swoich doświadczeń kolonialnych, uznały, że takie prymitywne metody przynoszą więcej strat aniżeli korzyści i wybrały ekspansję ekonomiczną, podboje inteligentne.
Czy jednak radykalne „Nie pożądaj” nie pociągnęłoby za sobą zejścia z drogi postępu i rozwoju? Tak. I z tej szerokiej drogi, która wiedzie do dobrobytu, do wojny, z cywilizacji konsumpcyjnej ze swej natury wojennogennej, zeszli bracia i siostry ze wspólnot Arche, właśnie po to, aby móc walczyć o pokój w świecie. Walczyć metodą non–violence, bez przemocy („W drodze” 1/1985), czyli naszym ewangelicznym „zło dobrem zwyciężaj”. Grupa szaleńców porwana utopijną ideą czy też apostołowie królestwa Bożego?
Oceń