Cześć byki!
Oferta specjalna -25%

Liturgia krok po kroku

0 votes
Wyczyść

Czasem ktoś zapyta, dlaczego pracuje z bezdomnymi. Nie lubi takich pytań. – Ja nie pracuję. Ja żyję razem z nimi.

W wiejskim domu w Zochcinie koło Opatowa kilku mężczyzn zasiadło przy długim stole do obiadu. Zmówili modlitwę i zaczęli jeść rosół. Na drugie dostaną gulasz z kaszą, do popicia kompot. Rozmawiają, jakby byli dużą rodziną.

Kim są?

Jeden przesiedział z przerwami 20 lat w więzieniu, drugi tyle samo tułał się po dworcach i schroniskach dla bezdomnych, trzeci po domu dziecka – nie miał się gdzie podziać, kolejni też po więzieniach albo bezdomni z długim stażem. Jest jeszcze chłopak, który prawie nie mówi, bo ma autyzm. I ksiądz, niepijący od kilku lat alkoholik.
Pomiędzy nimi siedzi kobieta w rudobrązowym habicie i białej chuście na głowie. – Jedz, synku – zwróciła się do chłopaka z autyzmem. W nagrodę dostała szczery uśmiech.

– Żyję z moimi braćmi, którym po ludzku się nie powiodło – siostra Małgorzata Chmielewska, założycielka i przełożona polskiej Wspólnoty Chleb Życia często powtarza to zdanie. – A właściwie to żyję z Chrystusem, który w nich mieszka – dopowiada.

Brzmi strasznie pobożnie. Jednak Małgorzata Chmielewska żyje tym, co mówi. I nie jest nawiedzona.

Nauczyciele i uczniowie

Dziesięć lat temu siostra Chmielewska wydała niewielką książeczkę zatytułowaną Wezwanie. Napisała w niej tak: ”Nie wyobrażam sobie, żebym mogła jeść coś innego niż bezdomni z naszych domów lub mieszkać w dostatnim mieszkaniu i przychodzić do nich, śpiących na piętrowych łóżkach, często na korytarzach z powodu braku miejsc, na parę godzin dziennie i głosić im, że ich kocham”.

I jeszcze: ”Życie wspólne z ludźmi ubogimi jest wielką szkołą miłości. Szkołą, w której zasiadamy w ławkach. Nauczycielami są nasi bracia. Nie tolerujemy terminu »podopieczni« w stosunku do mieszkańców naszych domów”.

Inny fragment: ”Często pytają mnie ludzie: Dlaczego siostra pracuje dla tych ludzi? Bardzo mnie upokarzają takie pytania. Ja nie pracuję dla…, ja żyję razem”.

Hipis zakłada wspólnotę

W sylwestra 1976 roku, w miasteczku Gauville-la-Campagne na północy Francji, były hipis i narkoman Pascal Pingault i jego żona Marie Annick zamieszkują w jednym domu z parą przyjaciół. Wszyscy nawrócili się co dopiero na wiarę katolicką. Teraz chcą być wspólnotą i żyć jak pierwsi chrześcijanie. Za parę lat zaczną przyjmować pod swój dach życiowych wykolejeńców: alkoholików, prostytutki, byłych więźniów, narkomanów, w końcu nosicieli HIV.

Tak narodziła się Wspólnota Chleb Życia – stowarzyszenie katolików, którzy pomagają ubogim i potrzebującym. Domy wspólnoty nie są zwykłymi schroniskami, nie ma podziału na kierowników i podopiecznych. Wszyscy tworzą rodzinę, gdzie silniejszy troszczy się o słabszego. I jak to bywa w rodzinie: zdarzają się nieporozumienia, sprzeczki, kłótnie. Czasem ktoś odejdzie, czasem trzeba kogoś wyrzucić.

Nie minie 10 lat od tamtego pamiętnego sylwestra, gdy Pascal wyruszy poza granice Francji – pomagać biedakom. Ostatnio kilka miesięcy w roku spędza w Nigrze. Mieszka w wiosce dla trędowatych albo z koczownikami na pustyni. – Jeśli mówię, że kocham ubogich, a nigdy nie jestem w ich domu, w ich dzielnicy, jest to tylko teoria – powiada Pascal.

W wiosce dla trędowatych nauczył kobiety farbować tkaniny (jest malarzem), żeby mogły zarobić na swoje utrzymanie i nie musiały żebrać. U koczowników jego żona pomaga miejscowym kobietom handlować na bazarze. Za zarobione pieniądze plemię Wodaabe kupuje krowy.

Pascal i Marie Annick znajdą naśladowców na całym świecie.

W Peru należący do wspólnoty kapłan będzie przybranym ojcem dla 40 chłopców – dzieci ulicy; zbuduje dla nich sierociniec. W Rwandzie wspólnota zaopiekuje się sierotami po rzezi, której Hutu dokonali na Tutsi. W Rumunii, Indiach, Beninie i Togo założy domy dla dzieci.

W Polsce siostra Chmielewska będzie pomagać bezdomnym mężczyznom i kobietom, samotnym matkom, chorym, a w Świętokrzyskiem, jednym z najbiedniejszych regionów kraju, da pracę bezrobotnym.

Nikt nie pyta o tatuaż

– Cześć byki! – siostra Małgorzata odezwała się żartobliwie do siedzących przed domem mężczyzn. Tych samych, z którymi parę godzin wcześniej jadła rosół i gulasz. Roześmiali się. Wiedzą, że siostra, jakby co, poszłaby za nimi w ogień.

– Nie wytykamy ich palcem, nie mówimy, że są gorsi, ani nie wypominamy złej przeszłości – mówi Chmielewska o mieszkańcach swoich domów. – Chcemy, żeby czuli się tutaj dobrze, przemyśleli swoje życie i naprawili to, co można jeszcze naprawić.

Ale, gdy trzeba, potrafi krzyknąć i zrugać po męsku. – Czasami, żeby zrozumieli, muszę przemówić ich językiem – tłumaczy siostra.

Ten, który przesiedział 20 lat w więzieniu, przyszedł do Zochcina kilka miesięcy temu. Był straszny upał, a on zrobił z ciężkim plecakiem kilkanaście kilometrów. Pozwolili mu się umyć, dostał jeść, a potem miejsce w pokoju. Był zdziwiony, że nikt nie pytał go: gdzie wcześniej był, co robił? Nikt nie spytał, skąd ma tyle tatuaży.

Był w wielu schroniskach. Myślał, że to jest kolejne. Gdy pobył trochę – zrozumiał, że to dom. Prawdziwego domu czterdziesto- kilkuletni mężczyzna z połową życia w kryminale prawie nie pamięta.

Pół roku później odejdzie stąd – ciągnęło go, żeby wypić, a w domach wspólnoty alkoholu pić nie wolno. Po kilku miesiącach wróci – siostra przyjmie go bez pytania, nie będzie mieć pretensji. Po pół roku znowu odejdzie. Wierzy, że znajdzie jeszcze pomysł na swoje życie.

W ciągu 20 lat przez siedem polskich domów Wspólnoty Chleb Życia przewinęło się kilkanaście tysięcy osób. Część wyszła na prostą. Inni nie dali rady i stoczyli się jeszcze bardziej. Niektórzy tutaj zmarli – ze starości, z chorób, przez tryb życia, jaki wcześniej prowadzili.

Los tych, którym się nie powiodło, nie jest siostrze Małgorzacie obojętny. Nawet jeśli niektórzy odchodzili ze wspólnoty po kryjomu, bo z jakiegoś powodu wstydzili się spojrzeć jej i innym w oczy.

Siostra: – Widok kogoś, kto się stacza, sprawia mi ból, bo sprawia ból Bogu.

Powołanie

Małgorzata Chmielewska zawsze chciała pomagać wykluczonym i ludziom z marginesu. Chociaż sama ich tak nie nazwie. Nie lubi, kiedy ludzi dzieli się na lepszych i gorszych, bardziej i mniej pobożnych, porządnych i motłoch. – Jeśli tak, to ja wybrałam życie z motłochem – powtarza przekornie.

Córka lekarza i nauczycielki. Długo obojętna religijnie, pod koniec studiów przeżyje głębokie nawrócenie. Gdy z dyplomem magistra biologii powie, że idzie do zakonu – rodzina i znajomi pomyślą, że żartuje albo zwariowała.

Nie żartowała, nie zwariowała. Upatrzyła sobie benedyktynki. Znalazła pracę w mieście, gdzie miały klasztor. Chciała się najpierw z nimi oswoić, podpatrzeć zakonne zwyczaje, nauczyć kościelnego śpiewu. Z tym ostatnim szło jej najgorzej. – Zrozumiałam, co znaczy benedyktyńska cierpliwość – śmieje się na wspomnienie męczarni sióstr, które próbowały nauczyć ją śpiewu.

Do szkoły, w której pracowała, chodziła zaniedbana półsierota z biednego domu. Słabo się uczyła, z trudem odpowiadała na proste pytania. Nauczyciele chcieli ją wysłać do szkoły specjalnej. Chmielewska powiedziała, że pomoże Małgosi – za zgodą rodziny zabrała ją do swojego opłacanego przez gminę pokoju. I zrezygnowała z benedyktynek – przecież do klasztoru nie przyjmą nowicjuszki z dzieckiem. – Jak żyć Ewangelią, to na całego – powie dzisiaj o tamtej decyzji i rezygnacji z własnych planów.

Poświęcenie nie poszło na marne. Okazało się, że dziewczynka wcale nie była upośledzona. Słabo się uczyła, bo miała wadę wzroku i słabo słyszała. Dzięki Chmielewskiej i jej rodzinie (ojciec leczył Małgosię) wyszła na ludzi, ma dorosłe dzieci.

Chmielewska pójdzie do klasztoru kilka lat później. Nie do benedyktynek – zdecyduje się na Małe Siostry. Jednak po kilku latach odejdzie. Nie z braku powołania. – Moje zgromadzenie za mało angażowało się w pomoc biednym – powie.

Długo szuka miejsca w życiu: pracuje z niewidomymi, opiekuje się ludźmi starszymi. Żeby zarobić na życie, sprząta nawet w męskim klasztorze (nie wspomina tego dobrze).

Pod koniec lat 80. XX wieku pozna Tamarę – młodą dziewczynę, tak samo jak ona owładniętą chęcią pomagania innym. To nic, że nie jest religijna (nawróci się później) – Chmielewska nie dzieli ludzi na tych, którzy chodzą do kościoła, i tych, którzy nie chodzą.

Jest jeszcze PRL, kiedy obie, udając członkinie Ligi Kobiet Polskich, odwiedzają więźniarki w warszawskim areszcie. Kiedy skazane kobiety dostaną przepustki, zabiorą je na spacery po mieście, na kawę albo do siebie do domu.

W 1989 roku na Dworcu Centralnym w Warszawie zorganizują pierwszą w Polsce wigilię dla bezdomnych. Przyjdzie 150 osób. Tamtego dnia obdarty mężczyzna z zarośniętą twarzą długo dotykał białego obrusa i płakał. Mówił, że nie pamięta, kiedy ostatni raz jadł wigilijną wieczerzę na obrusie.

W pierwszy dzień świąt Małgorzata i Tamara były już na drugim końcu Polski. W Bulowicach koło Kęt przyjęły pierwszych mieszkańców Wspólnoty Chleb Życia: Elę i Sławka.

Po roku wspólnota przeniesie się z Bulowic do Warszawy. Kolejne domy założą na Mazowszu i w Świętokrzyskiem. Do siostry Małgorzaty i Tamary dołączą inne osoby, które chcą żyć we wspólnocie i pomagać innym. Zrezygnują ze studiów, robienia doktoratów, z życiowych ambicji.

Święty pijak

Nie lubi, kiedy ktoś o mieszkańcach założonych przez nią domów mówi, że sami są sobie winni. Tłumaczy, że ona miała normalny dom, rodzinę i dostała od życia szansę, którą starała się wykorzystać. – Oni takiej szansy nie mieli – mówi siostra Chmielewska o swoich bezdomnych. Nie jest pewna, czy gdyby była na ich miejscu, radziłaby sobie lepiej.

Kiedyś w jednym z domów umierał mężczyzna. Był alkoholikiem i nie potrafił poradzić sobie z nałogiem. Nawet śmierć zastała go pijanego. Był głęboko wierzący – tak mówił. Wierzył, że Pan Bóg w niego nie zwątpił i przyjmie go takiego, jaki jest.

– Dla mnie umarł jako święty – powie siostra Chmielewska.

Raz do noclegowni dla bezdomnych kobiet straż miejska przywiozła pijaną. Była brudna, miała śmierdzącą torbę pełną łachmanów. Kazali jej się położyć do łóżka. Powiedziała, że musi znaleźć w torbie różaniec. – Nie zasnę, jak nie zmówię – bełkotała.

Siostra Chmielewska: – Wśród biedaków spotkałam wielu świętych.

Smażenie konfitur

One też czuły się gorsze. Nie były bezdomne, miały rodziny. – Ale nie miałyśmy pracy – mówi, krzątając się po kuchni, kobieta w białym fartuchu. Nawet w rodzinie czuła się mniej wartościowa.

To właśnie dla nich, biednych kobiet z okolicy, które nigdzie nie mogły dostać pracy, siostra Chmielewska założyła w Zochcinie przetwórnię owoców i warzyw. Robią konfitury, powidła, zaprawiają ogórki, paprykę, pomidory. Wszystko według starodawnych przepisów.

Zaczęło się prozaicznie. Wiele lat temu wiejskie kobiety spytały siostrę, czy nie ma dla nich pracy. Pracy nie miała, ale w sadzie marnowało się dużo jabłek i śliwek, których domownicy nie byli w stanie zjeść. Wpadła na pomysł, żeby kobiety smażyły w jej kuchni powidła. Część zabierały do swoich domów – było czym posmarować chleb. Resztę siostra sprzedawała, gdzie mogła, a zarobiony grosz oddawała kobietom. Zarobek był niewielki.

Wtedy stał się cud – siostra Chmielewska tak to nazywa. Znalazł się ktoś, kto dał im pieniądze na zbudowanie przetwórni. Do budowy siostra zatrudniła okolicznych fachowców.

Później założyła mały zakład krawiecki i stolarnię, żeby inni też mieli pracę. Bezrobotne od lat krawcowe zaczęły szyć koszule, sukienki, obrusy i serwety w stylu retro. Stolarze zaczęli robić z litego drewna stylizowane szafy, stoły i komody.

Sierpień 2002 roku. Ostatnia pielgrzymka Jana Pawła II do Polski. Chmielewska pojedzie na krakowskie Błonia.

– W obliczu współczesnych form ubóstwa, których nie brakuje w naszym kraju, potrzebna jest dziś ”wyobraźnia miłosierdzia” w duchu solidarności z bliźnimi – usłyszy zmęczony głos schorowanego Jana Pawła II.

Przypomni sobie, jak kilka lat wcześniej z kobietami ze wsi smażyła w swojej kuchni powidła. ”Miłosierdzie kończy się czasem smażeniem konfitur” – pomyślała.

I zastanowiła się: Co by było, gdyby kilka lat wcześniej nie spojrzała za okno i nie zobaczyła marnujących się jabłek i śliwek?

Ahmed nie je wieprzowiny

W każdym domu jest kaplica. W niedzielę przychodzi ksiądz (chyba że jest na miejscu, jak w Zochcinie) i odprawia mszę świętą. W dni powszednie, wieczorami, mieszkańcy schodzą się na modlitwę – słuchają Ewangelii, adorują Najświętszy Sakrament.

Do kaplicy przychodzi się dobrowolnie. Nie ma listy obecności. – Nie można nikogo zmusić do miłości – mówi Chmielewska. Dlatego nie nakłania nikogo do modlitwy. Nie pyta, czy ktoś jest wierzący albo jakiej jest wiary.

Pod dachem Wspólnoty mieszkali katolicy, prawosławni, muzułmanie, ateiści. Jedni bardziej religijni, inni mniej. Kiedy okazało się, że Ahmed nie jada wieprzowiny, bo islam mu zabrania, specjalnie dla niego gotowali kurczaki.

Chmielewska wyklucza tylko jeden gatunek ludzi: tych, którzy w kaplicy nie umieją się zachować.

Wszystkie dzieci siostry

Początki Wspólnoty w Polsce. Do domu w Bulowicach przychodzi kobieta, alkoholiczka. Mówi, że nie jest sama – w domu dziecka ma trzyletniego synka. Matce udaje się go odebrać. Któregoś dnia znika razem z dzieckiem.

Mieszkańcy domu mają złe przeczucia – domyślają się, dokąd mogła pójść. Boją się o dzieciaka. Siostra Chmielewska chodzi z policjantem od meliny do meliny. Znaleźli Artura – leżał w zarzyganym łóżku w ruderze pełnej pijaków. Matki nie było.

Siostra zabrała chłopca do domu. Właściwie to oddał go jej policjant – zdawał sobie sprawę, że melina to nie miejsce dla dziecka.
W domu jest kilka kobiet, ale Artur upodobał sobie siostrę Małgorzatę – nie odstępuje jej na krok. Siostra ma dylemat: nie chce ranić chłopca i oddać go do domu dziecka, ale nosi habit. Zastanawia się, co powiedzą ludzie, jak zobaczą zakonnicę z dzieckiem?

To może zrezygnuje chociaż z habitu? Nie złożyła przecież jeszcze ślubów wieczystych, czyli takich na całe życie. Pascal, założyciel Wspólnoty, mówi, że nie ma takiej potrzeby. Siostra Małgorzata zostanie niepełną rodziną zastępczą dla chłopca. Potem się dowie, że Artur jest dzieckiem autystycznym – bywa, że po kilka nocy z rzędu ma ataki padaczki. Siostra będzie musiała opiekować się nim do końca życia.

Artur nie jest jej jedynym dzieckiem. – Przybranym, nie biologicznym – zastrzega szybko siostra.

Adoptuje jeszcze Janka, rumuńskiego chłopca, którego ktoś znalazł wymizerowanego na Dworcu Centralnym. Potem jego siostrę Melindę, która musiała żebrać na ulicach. Wreszcie Dorotkę, dziewczynę z sąsiedniej wsi, której mama niedawno zmarła.

– A co, miałam te dzieci wyrzucić za drzwi? – pyta, gdy ktoś się dziwi, że zakonnica wychowuje dzieci. – Nie można głosić pięknych słów i być świnią.

Świnią byłaby, gdyby je odtrąciła.

Cześć byki!
Stanisław Zasada

urodzony w 1961 r. – dziennikarz, reporter, absolwent polonistyki na UMK w Toruniu oraz Polskiej Szkoły Reportażu. Współpracuje m.in. z „Tygodnikiem Powszechnym”, „Press” i „Gazetą Wyborczą”. ...

Produkt dodany do koszyka

Zobacz koszyk Kontynuuj zakupy

Polecane przez W drodze