Who is who
Oferta specjalna -25%

Ewangelia według św. Jana

0 opinie
Wyczyść

1

Nie miał absolutnie ochoty tam jechać. Na myśl, że po raz trzeci będzie musiał poprosić szefa o przedłużenie terminu oddania projektu robiło mu się niedobrze. Dawno by się z tym uporał, gdyby nie ten cholerny pech. Lawina. Czy do końca życia ma płacić za jeden niemądry ruch? To niesprawiedliwe. Chciał oskarżyć Pana Boga, ale ponieważ w Niego nie wierzył, nawet przeklinając, nie wzywał Jego imienia. Uważał się za ateistę i to konsekwentnego. Zamknął tylko oczy i zrobił głęboki wydech. „Szlag by to trafił”. Stefan Blizenko uświadomił sobie, że już chyba po raz tysięczny, jak akt strzelisty wypowiedział w ciągu ostatniej godziny to życzenie. Uświadomił sobie także, że właśnie wsiadł do taksówki. W lusterku uśmiechała się do niego brodata twarz kierowcy, schowana za przydymionymi okularami.

— No to jakie życzenie szanownego pana?
— Jakie życzenie? — burknął Blizenko, na którego uśmiech Mackiewicza podziałał jak płachta na byka.
— Adresik, bez tego nasz komputer pokładowy jest bezradny.
— Brzezińska — rzucił Blizenko i ostentacyjnie wbił spojrzenie w szybę, żeby temu bałwanowi nie przyszła ochota na taksiarskie pogaduszki. Mackiewicz zobaczył kątem oka obrażoną minę pasażera i dał za wygraną. Zaczął obracać pierścionek z różańcem. Po jakichś dwóch minutach zreflektował się jednak, że nie zna ulicy wymienionej przez klienta. W pierwszej chwili sądził, że wie gdzie jechać, ale teraz naszły go wątpliwości. Mijali właśnie kościół św. Mikołaja. Jak zawsze przeżegnał się, choć teraz miało to dodatkowo inny wymiar. „Chryste, co tu robić?”. No niestety, będzie musiał znowuż zwrócić się do gbura siedzącego na tylnym siedzeniu.
— Przepraszam, a pan się orientuje, gdzie jest ta Brzezińska? Może chodzi panu o…
— To, czy ja się orientuję, nie ma tu nic do rzeczy — odparł wściekły Blizenko. — Nie ja zdawałem egzamin na taksówkarza. Jeżeli pana na kursie zamiast topografii miasta uczyli, jak się żegnać, to nie moja wina.

Mackiewicz zobaczył nienawistne spojrzenie w lusterku. „Świr” — przeleciało mu przez głowę. Wiedział z doświadczenia i z rozmów z wytrawnymi taksówkarzami, że tacy się zdarzają. I najlepsze, co można zrobić, to nie dać się sprowokować i uwolnić się od niewygodnego bagażu jak najszybciej, za jakąkolwiek cenę.

— Wie pan, mam taką propozycję, odstawię pana na postój, a tam bardziej kompetentny kolega zawiezie pana do celu.
— Pan raczy żartować, nie będę pokrywał kosztów pańskiej ignorancji…
— Ten kurs jest darmowy. Nie chcę od pana złotówki.

Przystanął na postoju przy Jana Pawła II. Znalazł się na końcu kolejki liczącej jakieś piętnaście samochodów. Zobaczył jeszcze tylko, jak jego klient, oczywiście bez słowa, zmierza ku srebrnemu mercedesowi Genka Trybały, zwanego Kasjerem. „Dzięki Ci, Panie, za łaski, którymi mnie obdarzasz od rana, za to, że pozwalasz mi omijać zasadzki. Spraw jeszcze tylko, żeby wpadło dziś choć parę groszy, inaczej kolacja będzie cieniutka. Tak, Panie, słusznie powiadają: lepiej z mądrym zgubić niż z głupim znaleźć”. Zamknął oczy i odetchnął z ulgą, jak po dobrze wykonanym zadaniu.

* * *

— Na Brzezińską — zwrócił się do taksówkarza Blizenko. Srebrny mercedes ruszył majestatycznie niczym żaglowiec wychodzący z portu. Z radia dobiegały słowa znanego przeboju Mniej niż zero.

Samochód wykonał parę skrętów, po czym wjechał w Białostocką prowadzącą ku wylotowi z miasta. Po chwili Blizenko się zaniepokoił.

— Pan wie na pewno, gdzie jest ulica Brzezińska?
— Nie — odpowiedział ze spokojem kierowca, żując gumę.
— He, he — Blizenko parsknął histerycznie, jakby się zorientował, że ma do czynienia z kiepskim komediantem. — To jak w takim razie chce pan tam trafić?
— Przypuszczam, że panu chodzi o Brzeźnicką.

Blizenkę zamurowało, a raczej oświeciło. Oczywiście, że o Brzeźnicką. Dobrze, że ten poprzedni naiwniaczek się nie zorientował….

Po kwadransie byli na miejscu.

— Ile płacę? — spytał.

Kasjer zerknął na licznik.

— Pięćdziesiąt złotych.
— Co? Za te parę minut jazdy? He, he, to ja chyba zmienię zawód.

Genka te słowa ubodły do żywego. Spojrzał na Blizenkę z pogardą, z czego ów mógł odczytać tylko jedno: „Nie radzę, facet, zaczynać”.

— Może jakiś rabacik? — próbował się nagle przymilić Blizenko.
— Rabaciki to ja mam dla kurew, policjantów i biznesmenów. To znaczy dla klientów, na których mi zależy. Jak pana nie stać, to trzeba było zdzierać zelówy.

Blizenko skulił ogon pod siebie. Był tak rozdygotany, że z trudem wygramolił się z mercedesa.

— Do widzenia — rzekł z lekkim uśmiechem.
— Do widzenia, a właściwie pana nie powinienem już wpuścić. Następnym razem proszę z mamusią albo z karteczką z adresem…

2

Po południu wpadnie do Voyagera spytać o last minute, najlepiej na Cypr. Rajskie błękitne niebo i słońce, najlepsze lekarstwo na październikową szarugę. Już nic nie będzie obiecywał Dance, po prostu zrobi jej niespodziankę. To była ostatnia myśl Romana, nim się zorientował, że jadący przed nim samochód zahamował. Odruchowo skręcił na lewy pas. Ujrzał nadjeżdżającą z naprzeciwka furgonetkę. Pozostało mu odbić jeszcze bardziej w lewo, na pobocze drogi. Samochód wbił się przodem maski w ziemię niczym tyczka, kilka razy przekoziołkował w powietrzu, po czym zawisł do góry kołami, wbity między konary dwóch potężnych sosen. Widok był niesamowity. Wyglądało, jakby ktoś z powypadkowego wraka postanowił zrobić dziuplę dla ptaków.

* * *

Świadków tej sceny było trzech. Dwóch uciekło, z różnych powodów, trzeci — kierowca furgonetki — zadzwonił z komórki na policję, powiadomił o zajściu, po czym podbiegł do wiszącego samochodu. Gdy ujrzał, jak z uchylonych drzwiczek ścieka solidna strużka krwi, najpierw zwymiotował, a potem zemdlał.

Policjanci niebawem się zjawili, nie sposób jednak było dotrzeć do wiszącego wysoko ponad ziemią samochodu. Przez chwilę bezradnie patrzyli na spadające koło ich stóp krople krwi. Próba wspięcia się po drzewie groziła, że biały citroën runie w dół. Sierżant Bolesław Knyra zawiadomił strażaków i zajął się leżącym pod drzewem nieprzytomnym mężczyzną. To prawdopodobnie on po nich zadzwonił. Na szczęście szybko udało się go ocucić. Z jego słów wynikało, że kierowca białego audi zahamował, by popatrzeć na stojącą po drugiej stronie szosy tirówkę. Jadący za nim citroën próbował go wyminąć. W efekcie wylądował na drzewie. Zarówno kierowca, który był powodem wypadku, jak i przydrożna prostytutka uciekli.

— No tak, jest kurwa i policjanci, a temu biedakowi potrzeba bardziej lekarza albo księdza. Nawet jeśli żyje, to za chwilę się wykrwawi. Co tobie, Norbert? Też ci niedobrze? — zwrócił się do kolegi, który zamknął oczy i poruszał wargami, jakby szeptał modlitwę. Zachowanie kaprala Norberta Pospiesznego trochę zdziwiło sierżanta, ale nie było czasu zastanawiać się nad nim.

Nie minęła minuta, jak jednocześnie na miejsce nadjechały karetka pogotowia i straż pożarna. Akcja wydobycia ofiary wypadku przebiegła bardzo sprawnie. Strażacka drabina załatwiła wszystko. Drzwi samochodu były uchylone. Nie trzeba było używać nożyc do cięcia metalu.

Pacjent prawdopodobnie żył, choć nie wiadomo, czy dotrze żywy do szpitala. Gdy nosze wkładano do karetki, kapral Pospieszny wykonał nad nimi znak krzyża i wypowiedział po cichu słowa:

— I ja odpuszczam tobie grzechy, w imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego. Amen.
— Norbert, co ty sobie jaja robisz? W księdza się bawisz? — rzekł osłupiały sierżant Bolesław.

Policjant pokręcił głową.

— Nie, ja jestem księdzem.

3

Kiedy się skończy ten koszmar? Dramat w trzech aktach. Blizenko pił do lustra. Usiadł przed nim celowo. Postawił na toaletce Ewy butelkę Słonecznego Brzegu. Chciał po raz pierwszy w życiu się przekonać, co to znaczy pić do lustra. Może to śmieszne, ale ta teatralizacja była dla niego jedynym sposobem na rozpacz, jak tabletka na ból głowy. To jest wszystko nieprawda. To jakaś koszmarna sztuka. Dostałem rolę, do której się kompletnie nie nadaję. Zaczął analizować nieudany dzień. „Szlag by to trafił”, wrócił do swej mantry. Najpierw odegrał rolę chama i o mało co zbłaźniłby się przed taksówkarzem. W drugim akcie próbował się przymilić i od kolejnego taksówkarza oberwał, że aż go zatkało. W trzecim akcie jego szef, dyrektor instytutu, zlekceważył jego kłopoty. Nie ma mowy o przesunięciu terminu. Albo praca będzie wykonana w terminie, albo nie będzie jej w ogóle. Powiedział, że to on odpowiada za zespół, że żadnych opóźnień nie bierze pod uwagę. Nie ma żadnych trudności obiektywnych. „Przecież masz teraz zupełnie wolną głowę. Ewa w Szwajcarii. Nic, tylko pracować. Nie poznaję ciebie. Spełniło się twoje marzenie, a ty się rozpadasz. A może masz kogoś na boku”. Dowcipy. „A może on coś wie? Nie, niemożliwe. Cholera, zrobił aluzję, jakby coś wiedział”.

Spojrzał w lustro. Ze wszystkich ludzi największe obrzydzenie miał chyba do tego w lustrze. Nienawidził swego nieudacznictwa. Swojej wyblakłej twarzy. Wypranych oczu. „Jestem zerem na utrzymaniu przedsiębiorczej żony”. Wymarzony wyjazd Ewy, który miał im zapewnić bezstresową egzystencję, przywiódł go do upadku. Żałosny kochanek. Wiedział, z kim zdradzić swoją żonę. Z piętnastoletnim niewiniątkiem. Trochę czułości, jeden dotyk jak iskierka i kupa chrustu stanęła w płomieniach. „Kim ja jestem? Totalnym zerem. Niedowartościowanym, zakompleksionym nieudacznikiem, który upił się paroma komplemencikami smarkatki”.

Usłyszał klucz w zamku. Ewa. Miała być dopiero wieczorem. Pewnie go sprawdza. W pierwszej chwili chciał uciec z butelką sprzed lustra, ale było już za późno.

— Co ty wyprawiasz?
— Czekam na ciebie.
— Przed lustrem, z butelką?
— Miałem dziś okropny dzień.
— Ciągle masz okropne dni, ale nigdy przedtem nie chwytałeś z tego powodu za butelkę.

Blizenko milczał. Po chwili zerwał się i próbował wziąć Ewę w ramiona.

— Co ci? Uspokój się.
— Ewo, proszę cię, nie zostawiaj mnie samego. Nie jedź już tam. Wszystko przez tę zakichaną Szwajcarię. Nie wiem, co zrobię.
— Mam nadzieję, że nic już nie zrobisz. Dzwonił do mnie dziś ksiądz Paleczny, znalazł klasztor, który przygarnie twoje dzidziusie.
— Błagam cię, przestań! Jeśli nie jesteś w stanie mi przebaczyć, to powiedz wyraźnie, że mam odejść i sprawa będzie załatwiona.
— Nie bądź żałosny. Dokąd odejdziesz? Z kim odejdziesz? Z tym dziewczątkiem? Gdzie zamieszkacie? Pod mostem? — ochłonęła. — Nieważne, czy ci przebaczyłam, ale jak żyć dalej.

Ewa spojrzała na Stefana z odrazą. Pomyślała, że najgorsze w tym, iż to wszystko jakoś jej w ogóle nie zaskakuje. Wyszła świadomie za miernotę. Strach przed staropanieństwem był silniejszy od zdrowego rozsądku. Nasłuchała się opowieści o kobietach, które padły ofiarą swego wybrzydzania. Wierzyła, że potrafi nawet z tego „wybrakowanego towaru”, z tego kawałka, z tej namiastki mężczyzny wyhodować prawdziwego chłopa. Nie przeszkadzało jej nawet to, że jej przyszły mąż obnosił się ze swoim ateizmem, podczas gdy ona od dziecka była zawsze w Kościele. Ślub kościelny był marnym spektaklem. Zapewnianie Pana Boga o jedności, która nie jest jednością. Stefan nie wypowiedział formuły: „Tak mi dopomóż, Panie, Boże Wszechmogący…”. Nigdy nie zapomni zapłakanej twarzy matki. Ojciec na znak protestu wyjechał na czas ślubu w góry.

— I co, ona ma żyć w klasztorze? — usłyszała. — To nie średniowiecze. Czy ty sobie zdajesz sprawę, jaką krzywdę w psychice tej dziewczyny mogą wyrządzić zakonnice?

Pokręciła głową z politowaniem.

— Czy ty wiesz w ogóle, co ty mówisz? Skoro jesteś tak oświecony, to szkoda, że nie wiedziałeś, skąd się biorą dzieci. Ja mam się przejmować spustoszeniem psychicznym? To dziewuszysko powinno się znaleźć raczej w poprawczaku.

Stefan chciał się odgryźć jak zraniony zwierz, miał już na czubku języka słowa, po których by ją krew zalała, ale postanowił przerwać ten pojedynek. Cokolwiek by dziś powiedział, tylko by go pogrążało.

 Po dłuższej chwili Ewa postanowiła postawić kropkę nad i.

— Sama nie wiem, po co to wszystko robię, dlaczego was ratuję. Kombinuję jak koń pod górkę. Za nie swoje grzechy… Ale ostrzegam, jeśli nic z tej lekcji nie zrozumiesz, to po moim przyjeździe wymienię zamek w domu.

Milczał. Odbijał się w lustrze jak kupka gruzu. I Ewę właśnie w tej chwili naszła świadomość, że nie wiedzieć dlaczego, ona tę kupkę gruzu kocha. Z niewytłumaczalnych powodów kocha. Może czuje się po prostu za nią odpowiedzialna albo dlatego, że niczego na świecie poza tą kupką gruzu nie ma.

— Chodź do kuchni, trzeba zrobić jakąś kolację.

4

Ksiądz Wacław, odprawiwszy mszę dla sióstr franciszkanek, udał się do rozmównicy na śniadanie. Wiedział, że spożyje je w samotności, a na koniec zjawi się siostra Weronika. Tak było prawie przez cały rok jego pobytu u Braci Męczenników, nim wyjechał do Francji.

— Szczęść Boże, siostra coraz młodsza. Niesamowite, przecież tylko trzy lata wcześniej niż ja zdawała siostra maturę.

Siostra Weronika, osoba dystyngowana, dobiegała siedemdziesiątki. Godność przełożonej dziesięcioosobowej wspólnoty franciszkanek nosiła z należnym szacunkiem i bez zbytniego poczucia humoru, przywykła jednak do żartów Grosera.

— Przesada, przesada, ale posłuchać miło. Tak się zastanawiałam, gdy zobaczyłam księdza na pogrzebie biskupa, czy ksiądz sobie o nas przypomni.
— No jakżeby? Nawet w drodze powrotnej myślałem o was.
— Wiem, wiem. Siostra Dolorosa zdążyła się pochwalić.
— A to piękna postać.
— Tak, miła osoba, aczkolwiek trochę egzaltowana. Proszę sobie wyobrazić, że w szpitalu miała robiony taki delikatny zabieg i nie chciała wziąć środków znieczulających, bo powiedziała, że jej wystarczy księdza książka Kazania dla teściowej księdza. Tylko, oczywiście, proszę to zachować dla siebie. Tak, ale proszę powiedzieć prawdę, co sprawiło, że ksiądz nas odszukał.
— Los. Chyba jesteśmy sobie przeznaczeni.

Siostra Weronika spojrzała pytająco na Wacława.

— Prawdopodobnie będę tuż obok was budował kościół.
— Niemożliwe!
— Właśnie, to samo powiedziałem biskupowi. On ma jednak inne zdanie. Podobno, jak już nie wiedzą, co z księdzem zrobić, to każą mu zbudować kościół.
— No, proszę księdza, proszę tak nie mówić. Ja całe lata służyłam u śp. biskupa Ignacego. I miałam to szczęście się w tę świetlaną postać wpatrywać. A proszę księdza, ten porządek na biurku. Wszystko na czas. Jak w szwajcarskim zegarku. A jak on elegancko jadł. Nic, tylko się budować.
— Tak, to prawda. Nic, tylko się budować — Groser zaczął odruchowo dłonią zgarniać okruchy chleba leżące obok talerza.
— Tak, tak, ale do czego ja zmierzałam. Otóż biskup Ignacy budowę powierzał zawsze najbardziej zasłużonym księżom. Musiał mieć do nich stuprocentowe zaufanie.
— A to by znaczyło, że jeszcze nie spisali mnie na straty. Teraz dopiero rozumiem słowa biskupa Floriana. „Proszę księdza, Kościół księdzu raz jeszcze zaufał. Proszę nie zawieść tego zaufania”.
— Ależ proszę księdza…

W tej chwili zadzwoniła komórka Grosera. Wacław zrobił przepraszającą minę. Nadusił zielony klawisz.

— Słucham, szczęść Boże…

To były jedyne słowa, które wypowiedział. Cały czas kręcił tylko głową. Na koniec powiedział:

— Jadę.

Siostra Weronika patrzyła z przejęciem na Grosera. Te parę sekund przemieniło jego twarz.

— Coś się stało?
— Tak, mój przyjaciel miał wypadek. Nie wiadomo, czy przeżyje. Znam go jeszcze ze św. Mikołaja. Parę razy mnie uratował…
— Boże — westchnęła siostra. — Będziemy się modlić dziś za niego. Siostra Cyrenia podwiezie księdza.

Who is who
Jan Grzegorczyk

urodzony 12 marca 1959 r. w Poznaniu – pisarz, publicysta, tłumacz, autor scenariuszy filmowych i słuchowisk radiowych, w latach 1982-2011 roku redaktor miesięcznika „W drodze”. Studiował polonistykę na Uniwersytecie im. A...

Produkt dodany do koszyka

Zobacz koszyk Kontynuuj zakupy

Polecane przez W drodze