W Kościół wierzyć nie trzeba

W Kościół wierzyć nie trzeba

Oferta specjalna -25%

Ewangelia według św. Marka

0 opinie
Najniższa cena w ostatnich 30 dniach: 54,90 PLN
Wyczyść

Chodzimy do kościoła nie tylko po to, aby przyjąć komunię i nią się cieszyć w zaciszu własnej duszy, ale żeby być przed Bogiem jako lud, jako wspólnota. Chcemy się nawzajem zobaczyć, sobie nawzajem o naszej wierze zaświadczyć.

Przejawem współczesnego, niebezpiecznego myślenia o roli Kościoła jest rozpowszechnione przekonanie, że będąc świadomym katolikiem, należy wierzyć w Kościół. Przekonania tego nie może zachwiać delikatna uwaga Katechizmu Kościoła Katolickiego, który podkreśla ważną różnicę między wiarą w Boga i wiarą w Kościół. Najczęściej nie zauważamy jej, wypowiadając podczas liturgicznych celebracji jednym tchem „Wierzę w jednego Boga”.

Gramatyczne rozróżnienie między credere in Deo oraz credere ecclesiam – zanika we współczesnym języku polskim i w wielu językach europejskich, a w związku z tym nie poświęca się mu zbyt wiele uwagi. Gdy dzisiaj ktoś kontestuje instytucję Kościoła, robi to często za pomocą hasła: „Chrystus tak, Kościół nie”. W ten sposób daje wierzącym dodatkową zachętę, by o konieczności wiary w Kościół mówić i do niej przekonywać. Z perspektywy teologii okazuje się to jednak wcale nie tak oczywiste.

Wierzyć to znaczy…

Warto się zastanowić nad tym, co oznacza słowo „wierzyć”. Zwykle przyjmuje się dwa podstawowe znaczenia.

Po pierwsze, wierzyć, to znaczy przyjmować, że coś rzeczywiście istnieje. Tak się wierzy w duchy (że istnieją), w pozaziemskie cywilizacje (że istnieją). Tak można też wierzyć w Boga (że jest).

Po drugie, wierzyć to ufać komuś lub czemuś, pokładać w tym czymś lub kimś nadzieję. Mówimy, że komuś wierzymy, że wierzymy w czyjąś kompetencję, że wierzymy lub też nie w siebie samych.

Wierzenie w drugim znaczeniu może mieć różną intensywność – inaczej się wierzy w prognozę pogody, inaczej w niebezpieczeństwo zapowiadane przez znak drogowy, a jeszcze inaczej wierzy się w Boga i Bogu. Interesuje nas to najbardziej intensywne, teologiczne znaczenie wiary jako zawierzenia, oddania, bezwarunkowego zaufania.

Widzimy, że te dwa podstawowe znaczenia czasownika „wierzyć” z trudem dają się w taki sam sposób zastosować do Boga i do Kościoła. W wypadku pierwszego znaczenia wcale nie musimy wierzyć w to, że Kościół jest (istnieje). W pozaziemskie cywilizacje można wierzyć lub nie. Na razie nie potrafimy sprawdzić, czy istnieją. Kościół jest i każdy to musi przyznać. Są ludzie, którzy tworzą Kościół, są instytucje kościelne, jest kościelna własność. Żadnej wiary w to nie potrzeba. Można się spierać, czy istnieje Bóg, ale Kościół jest z całą pewnością, na jaką stać nasze ograniczone poznanie.

W drugim znaczeniu wierzenie w coś lub kogoś to całkowite zawierzenie, pełne oddanie, bezwarunkowe zaufanie – a to wszystko człowiek jest winien tylko Bogu. Inaczej narażałby na szwank podstawowe rozróżnienie między Stwórcą i stworzeniem, naruszałby pierwsze przykazanie: „nie będziesz miał bogów cudzych przede mną”. Nie można więc wierzyć tak samo Bogu, jak ludziom, a Kościół jest w końcu „zgromadzeniem wierzących”, congregatio fidelium, a więc grupą ludzi. Wierzyć w Kościół jak w Boga byłoby formą idolatrii, myleniem Stwórcy i stworzenia, co jest niedopuszczalne w wypadku zdrowo rozumianej wiary i duchowości.

Jak Kościół rozumie sam siebie

Sięgnijmy do Tradycji Kościoła, by znaleźć tam interesujące nas argumenty na temat, paradoksalnie, niewiary w Kościół.

W dziele De Spiritu Sancto uznawanym za pismo Faustusa z Reiz (V wiek) czytamy:

Kto wierzy w Kościół, wierzy w człowieka. Nie człowiek dla Kościoła, ale to Kościół powstał dla człowieka. Trzymaj się z daleka od tej bluźnierczej myśli, że trzeba wierzyć w jakieś ludzkie stworzenie. Podobnie zresztą w ogóle nie powinno się wierzyć w anioły ani w archanioły” 1.

Opat benedyktynów z Corbie Paschazjusz Radbertus (VIII–IX wiek) pisze w swoim dziele De fide, spe et charitate:

Wierzę, że święty Kościół istnieje, tak jak wierzę, że istnieje życie wieczne i ciała zmartwychwstanie. Kto wierzy w Kościół, wierzy w człowieka, co nie powinno mieć miejsca. Święty Kościół powstał bowiem dla ludzi, a nie ludzie dla Kościoła. Jeśli zatem ktoś uważa, że wierzy w Kościół, wyznaje wiarę w ludzi 2.

Święty Tomasz z Akwinu porusza interesujący nas problem w krótkiej odpowiedzi na jedną z wątpliwości dotyczących Credo, gdzie wyraźnie podkreśla, że „wspólny zwyczaj” rozróżniania wiary w Kościół i wiary w Boga trzeba zachowywać i pamiętać o tym, że gdy mówimy „wierzę w Kościół”, wiara nasza odnosi się do Ducha Świętego, który ten Kościół uświęca 3.

Aby nie sięgać do zbyt odległej przeszłości, do czasów, gdy eklezjologia nie istniała jako odrębna dyscyplina teologiczna, warto zwrócić uwagę na świadectwo katechizmu Soboru Trydenckiego, który obradował w czasie, gdy instytucjonalna strona Kościoła była poważnie krytykowana przez protestancką reformę. Katechizm potrydencki, czyli tzw. Katechizm Rzymski, nie chce jednak bronić autorytetu Kościoła, zapominając o podstawowych rozróżnieniach, i w związku z tym nie waha się stwierdzić, zachowując brzmiące archaicznie w dziewiętnastowiecznym tłumaczeniu rozróżnienia łacińskiej gramatyki:

Jeden więc Kościół święty i powszechny wierzyć koniecznie potrzeba, trzy bowiem Trójcy św. osoby Ojca i Syna, i Ducha św. tak wierzymy, że w nich wiarę naszą pokładamy. Teraz zaś odmieniwszy mówienia sposób, wyznawamy, że wierzymy święty, lecz nie w święty Kościół, aby tym różnym mówienia sposobem Bóg, wszystkiego Stworzyciel, od rzeczy stworzonych był oddzielony i abyśmy wyznawali, że wszystkie one zacne dobrodziejstwa, które są dane Kościołowi, mamy z Boskiej dobroci 4.

Co jest ludzkie, a co boskie?

Wniosek z naszych dotychczasowych rozważań jest jeden: w Kościół nie należy wierzyć tak, jak w Boga. Jeśli ktoś jednak myśli, że to proste stwierdzenie osłabia autorytet Kościoła, to bardzo się myli. Nic tak nie służy czyjejś pozycji, jak właściwe określenie jego funkcji, wartości, misji, bez odejmowania mu niczego, ale też bez dodawania wartości mu nieprzynależnych. Oto przykład: jeżeli w naszym myśleniu ubóstwiamy jakąś osobę, to – choć przez pewien czas może się to wydawać dla niej korzystne – wcześniej czy później okaże się destrukcyjne dla naszej relacji z nią, bo jasne się stanie, że ona nie jest Bogiem. Rozczarowanie, dramat, oskarżenia – wszystko to będzie proporcjonalne do stopnia naszego ubóstwienia tej osoby. Podobnie jest z każdą instytucją, podobnie jest z Kościołem. Jeżeli wierzymy w Kościół jak w Boga, to nie ma się co dziwić, że Kościół nie potrafi stanąć na wysokości zadania, które nasza wiara mu niesłusznie przypisała.

Odziedziczona po dwudziestym wieku, a mająca swoje dziewiętnastowieczne romantyczne źródła nowożytna koncepcja Kościoła jako Ciała Chrystusa przysłużyła się niechlubnie katolickiej mentalności. Chętnie mówimy o boskoludzkiej strukturze Kościoła, chętnie sięgamy do analogii z Chrystusem, zapominając jednak, że przy Wcieleniu boskie i ludzkie nie miesza się (jak to wraz z innymi określeniami unii hipostatycznej podkreślił sobór chalcedoński w 451 roku) 5. W myśleniu o Kościele analogia z Wcieleniem jest często na tyle niedbała, że wszystko się właśnie miesza. Nie wiadomo już, co jest ludzkie, a co jest boskie, co jest sacrum, a co profanum. Na wszelki wypadek więc wszystko, co dotyczy Kościoła, bywa traktowane jako należące do sfery boskiej.

W tej sytuacji nie dziwi, że grzech ludzi Kościoła narusza wiarę w Boga. Że formy celebracji stają się sprawą życia i śmierci. Że nauczanie Kościoła uznaje się za coś na tyle nieomylnego i natchnionego, iż nie podlega ono zwyczajnym prawom hermeneutyki, czyli różnym metodom ułatwiającym rozumienie tekstów, które stosujemy nawet do Biblii. Właśnie tworzenie tego typu konstrukcji, w których nie ma miejsca na precyzyjne rozróżnienia między tym, co pochodzi od ludzi i jest ludzkie, a tym, co pochodzi od Boga, ale także ludzkie się staje lub ludzkie być nie przestaje, jest bardzo szkodliwe. Zachwianie jednego elementu burzy całą misterną konstrukcję i prowadzi do kryzysu wiary, któremu nie zawsze można dobrze towarzyszyć i który nie zawsze prowadzi do rozwoju i nowego początku. Reakcja obronna bowiem jest często nieadekwatna do problemu. Używając militarnego porównania: bronimy upatrzonych pozycji z wielkim poświęceniem, zużywamy wiele sił, dobrej woli i autentycznej gorliwości, ale często nie widzimy, że pozycje te zostały źle wybrane, nie chronią niczego istotnego i podważają sens całej walki.

Tak wygląda często sprawa z tytułową wiarą w Kościół. Popatrzmy więc, gdzie wiarę tę należy usytuować, i zwróćmy uwagę, że swoiste „odbóstwienie” Kościoła nadaje mu nowy blask i nowe, a przecież stare, znaczenie.

…a przecież nie da się wierzyć bez Kościoła

Po tym, jak uporaliśmy się z wiarą w Kościół, trzeba powiedzieć jasno, że wierzymy Kościołowi, dzięki Kościołowi, jak Kościół, dla Kościoła, w Kościele. Po prostu: wierzymy „kościelnie” lub – może zręczniej – nasza wiara jest eklezjalna.

Kościół przechowuje wiarę, czyli jest strukturą, która trwając przez pokolenia, przekazuje prawdę o zbawieniu (w postaci Biblii i Tradycji) i rozdziela środki do wiary i zbawienia prowadzące (sakramenty). Każde więc stwierdzenie w stylu „Chrystus tak, Kościół nie” jest poważną sprzecznością. O ile w samej dziedzinie wiary można nawet przy paru zastrzeżeniach obronić tego typu postawę argumentami z poprzedniej części artykułu, o tyle w praktyce takie zanegowanie Kościoła jest wprost niemożliwe. Ktoś bowiem musi być u początków naszej wiary w Chrystusa. Zawsze jest to Kościół, czyli wspólnota wierzących. Niekoniecznie oznacza to od razu księdza proboszcza. Niech to będą rodzice, przyjaciele, znajomi – jeśli opowiedzieli o Chrystusie i przekazali wiarę, to właśnie działali jako Kościół, działali eklezjalnie. Książka, artykuł, wykład – ktoś zawsze za tym stoi i zawsze jest to Kościół, czyli jacyś konkretni ludzie, którzy wcześniej podjęli decyzję o byciu ludźmi wierzącymi, czyli właśnie – chcąc nie chcąc (raczej chcąc) – wspólnotą uczniów Chrystusa, wspólnotą wierzących. Nawet jeśli do Chrystusa przywiódł nas najbardziej zdeklarowany samotnik, badacz pism, poszukiwacz prawdy, to i jemu ktoś musiał powiedzieć chociażby to, że Pismo Święte jest święte.

Analizując historię naszej wiary, nie uciekniemy od faktu, że zawdzięczamy ją Kościołowi. Nie da się od Kościoła uciec – trzeba to podkreślić z radością raczej niż z rezygnacją. Świadomie nie chcę sprowadzać tematu Kościoła do antyklerykalizmu, do problemów z pewnymi punktami moralnego nauczania Kościoła, do zmagań z ekumenizmem, do spraw społecznopolitycznych. To wszystko ma drugorzędne znaczenie. Jeśli tylko zechcemy podzielić się z kimkolwiek naszą wiarą, to już działamy eklezjalnie, ba, już w ten sposób powiększamy lub tworzymy Kościół. Co więcej – w takim geście można odnaleźć początki tak nielubianego podziału na Kościół nauczający i słuchający. Czyż nie jest to naturalny podział wszędzie tam, gdzie wiara jest przekazywana i nauczana, na przykład w rodzinach?

W Kościele i dla Kościoła

Możemy także śmiało powiedzieć, że wierzymy w Kościele i dla Kościoła. Wiara nasza bowiem z istoty swojej musi się uzewnętrzniać. Dokonuje się to niekoniecznie przez kazania prawione wszystkim wokół, ale przez wierność przykazaniu miłości. Kochać trzeba kogoś, a więc ewangelicznie inspirowana miłość kieruje nas ku innym ludziom, to znaczy kieruje nas ku wspólnocie, a więc ku Kościołowi właśnie. Człowiek w naturalny sposób tworzy wspólnoty, a człowiek świadomie wierzący tworzy Kościół.

Oczywiście pojawia się problem stopnia naszej świadomości, przemyślenia wagi wspólnoty i znaczenia jej jedności. Im ten stopień jest większy, tym pragnienie współtworzenia Kościoła powszechnego jest większe. Może być tak, że człowiek wierzący w Chrystusa zadowala się małą wspólnotą, świadomie odcinającą się od powszechności Kościoła. O ile nie ma w nim nieprzekraczalnych, a często psychologicznie uwarunkowanych barier, i o ile ciągle rozwija się w swojej wierze, to będzie dojrzewał do włączenia się w Kościół powszechny. Można się w tym Kościele spierać, można siebie nawzajem napominać czy krytykować, można się denerwować na różne przejawy życia naszych wspólnot parafialnych, zakonnych, diecezjalnych, i można z tym wszystkim w Kościele trwać, tworzyć go, dla niego wierzyć. Nikt nam nie może tego prawa odebrać – o to prawo trzeba umieć walczyć przeciwko różnym tendencjom sekciarskim zagrażającym Kościołowi.

Zawsze wierzymy dla Kościoła, bo włączamy się w jego misję przemieniania świata przez Ewangelię. Przekazujemy wiarę następnym pokoleniom, ale także świadomie się nawzajem wspieramy. Prosty fakt chodzenia co niedzielę do kościoła można interpretować jako typowe kościelne działanie – wspólne, świadome, budujące Kościół. To nie tylko nasze osobiste spotkanie z Bogiem, czas wyciszenia, medytacji. Tak pojęty niedzielny obowiązek byłby narażony na poważny błąd indywidualizmu. Chodzimy do kościoła nie po to tylko, aby przyjąć komunię i nią się cieszyć w zaciszu własnej duszy (jak to się niestety często opisuje), ale żeby być przed Bogiem jako lud, jako wspólnota. Chcemy się nawzajem zobaczyć, sobie nawzajem o naszej wierze zaświadczyć.

Chodzi się do kościoła dla Boga czy dla ludzi? Zgodnie z kościelną poprawnością wydawałoby się, że należy odpowiedzieć jednoznacznie: „Nie dla ludzi chodzę, ale dla Boga – nie jestem przecież hipokrytą”. Uwaga jednak: chodzimy do kościoła także dla ludzi. Dlatego bez porównania większe znaczenie ma wspólne śpiewanie psalmu nawet wtedy, gdy co bardziej wrażliwa muzycznie część uczestników liturgii cierpi z powodu nieprzystającej formy artystycznej, niż indywidualne zatopienie się w modlitwie w budynku kościelnym wtedy, gdy nastrój jest wystarczająco intensywny, aby nas do modlitwy natchnąć.

Nasza wiara jest darem zarówno dla nas, jak i dla Kościoła. Jeśli nie osiągamy takiego stopnia dojrzałości, aby widzieć te sprawy w łączności, to nie łudźmy się – wiara uporczywie chowana tylko dla nas, okaże się wkrótce martwa.

Tak, jak Kościół naucza

Drażni często to, że wierzyć powinno się jak Kościół, to znaczy tak, jak Kościół naucza. Jest to jednak tylko prosta konsekwencja wiary dzięki Kościołowi, w Kościele i dla Kościoła. To chyba normalne, że gdy mam pytanie, to chcę je do kogoś skierować. To normalne, że gdy coś przerasta moje kompetencje, chcę zapytać innych, co na dany temat myślą. Nie jesteśmy z naszą wiarą sami. Na szczęście można wierzyć jak Kościół, a to znaczy, że nie trzeba się bać pogubienia we własnym subiektywizmie, własnej wrażliwości. Kościół obiektywizuje i rozsądza, pozwala nabrać dystansu i uspokaja. Nie trzeba się bać, że każde wahanie i każda trudność okażą się dla indywidualnie pojętej wiary śmiertelne. Jest się do czego odwołać, gdy osobiste trudności będą się wydawać nie do przezwyciężenia.

Nie chodzi przy tym tylko o wszystkich wierzących wokół, ale także o rzeczywistość określaną mianem Tradycji. Dzięki eklezjalnemu wymiarowi wiary chrześcijanin jest włączony w wiele pokoleń ludzi, którzy tą wiarą żyli i zmagali się z nią w różnych sytuacjach i okolicznościach. Tak zwane „nauczanie Kościoła” jest zebranym doświadczeniem wierzących, które nie jest tylko zestawem zdań i twierdzeń, ale czymś żywym, bo nieustannie wzbogacanym przez nowe interpretacje kolejnych pokoleń. Ktoś oczywiście nad tymi procesami czuwa, ale w pierwszym znaczeniu stróżem jest sam Bóg, któremu – jak wierzymy – zależy, by Jego dzieło zbawienia mogło w świecie być bezbłędnie w najważniejszych zarysach komunikowane, ciągle przyjmowane, by w końcu mogło przemieniać ten świat aż do wypełnienia wszystkiego w Bogu.

Gdy z powodu niezrozumienia tego, czym jest Kościół i Tradycja, świadomie ktoś pragnie się odłączyć, nie może tego dokonać w pełni (w końcu historia Kościoła to także historia schizm, apostazji, herezji) – w najlepszym wypadku włącza się jedynie w istniejące już różne koleiny ślepych zaułków. Jednocześnie naraża swoją wiarę na ogromne niebezpieczeństwo – staje się bezbronny jak ryba wyjęta z wody. Gdy Orygenes i Cyprian ukuli w III wieku słynną formułę „poza Kościołem nie ma zbawienia”, to właśnie do takiej sytuacji nawiązywali i przed takim niebezpieczeństwem ostrzegali.

Dzisiaj za niebezpieczne dla wiary uważamy pozostawanie w Kościele. Świadczy to o wielkim niezrozumieniu tego, czym jest wiara i czym jest Kościół. Wierzenie „jak Kościół” jest odbierane jako zwalnianie się z indywidualnych poszukiwań, własnej odpowiedzialności, oddanie się w ciemno autorytetowi czegoś, co nas przerasta i pragnie panować. Takie ujęcie to także konsekwencja złego nauczania o Kościele, oddalania się od prostych intuicji dotyczących chrześcijańskiej wspólnoty, Ludu Bożego, a podkreślania organicznej, korporacyjnoinstytucjonalnej strony Kościoła, który jest pełen „tajemnic” wymagających „uciszenia rozumu” i „dziecięcego posłuszeństwa”. Winna jest zatem wizja wspólnotykarykatury przypominającej bardziej strukturę partii totalitarnej, w której z lubością podkreśla się małość i podporządkowanie poszczególnych członków wielkim, niezgłębionym celom całości.

Obrać właściwy kierunek

Aby wierzyć Kościołowi i wierzyć jak Kościół, warto pamiętać, czym Kościół nie jest: nie jest wszechkompetentną władzą, która na wszystko ma odpowiedź i dla wszystkich wskazówki 6. Nawet jeśli czasami ludzie będący w Kościele, a nawet ludzie powołani do piastowania w nim odpowiedzialnych funkcji, w ten sposób chcą o Kościele myśleć, nie można ulec owej pokusie. Eklezjalny, kościelny wymiar wiary obroni się sam, jeśli tylko nie będzie w nas fałszywego obrazu Kościoła.

Gdy powtarzamy z innymi „wierzę w Kościół”, trzeba mieć świadomość, czego nie mówimy: nie ubóstwiamy Kościoła. Ale też trzeba wiedzieć, jak wiele ważnych rzeczy o Kościele w tym momencie wyznajemy. Przyznajemy się do Kościoła jako do przestrzeni, w której działa Boża łaska, potwierdzamy nasze przekonanie, że Kościół jest miejscem działania Boga, sakramentem Jego obecności, a przy okazji – co nie mniej ważne – sami już stajemy się Kościołem, czyli wspólnotą, w której komunikuje się prawdy Objawienia.

Bóg zechciał się posłużyć ludźmi, wybrał sobie lud, poprzez który działa w świecie. Jesteśmy do tego ludu przyjęci przez chrzest, a jednym z naszych pierwszych zadań jest odkrycie prawdy o własnym powołaniu jako wspólnoty, jako Kościoła: kim się jest, a także kim się nie jest, do czego trzeba dążyć, a z jakich dążeń należy zrezygnować. Oby owocem tych rozważań była radość i wdzięczność, znaki dobrze obranego kierunku.

1 „Qui in Ecclesiam credit, in hominem credit. Non enim homo ex Ecclesia, sed Ecclesia esse cepit ex homine. Recede itaque ex hac blasphemiae persuasione, ut in aliquam humanam te aestimes debere credere creaturam: cum omnino nec in angelum nec in archangelum sit credendum” (PL 62,11).  
2 „Credo sanctam Ecclesiam esse, sicut vitam aeternam, et carnis resurrectionem: alioquin si in sanctam Ecclesiam credimus, in hominem videmur credere, quod non licet. Nam Ecclesia sancta ex hominibus esse coepit, et non homines ex Ecclesia; idcirco, qui se dicit credere in Ecclesiam, in homines se credere confitetur” (PL 120, 1402). 
3 II–II, q. I, a. 9, ad. 5. 
4 Katechizm Rzymski, Kraków 1880, część I, rozdział 10, nr 21. 
5 Breviarium Fidei VI, 8. 
6 Por. John L. McKenzie, Władza w Kościele (Authority in the Church, 1966), Warszawa 1972, s. 181.

W Kościół wierzyć nie trzeba
Piotr Napiwodzki

urodzony 12 czerwca 1972 r. w Jeleniej Górze – były polski dominikanin, teolog, filozof, tłumacz, absolwent Papieskiej Akademii Teologicznej. Do zakonu wstąpił w 1993 roku, święcenia kapłańskie otrzymał 3 czerwca 2000. W...

Produkt dodany do koszyka

Zobacz koszyk Kontynuuj zakupy

Polecane przez W drodze