Migawki z trzech kontynentów
Oferta specjalna -25%

Drugi List do Koryntian

0 opinie
Wyczyść

Głupi Jonek wygrzewa się na przyzbie domu swojej siostry. Siedzi tam od lat i ogląda sobie ludzi na wale. Głupi Jonek nie widział gór, mórz, bo nigdzie się stąd nie ruszał? Ja objechałem, obleciałem, opłynąłem morza, góry, oceany, miasta, obce kraje, a nawet kontynenty; przeczytałem stosy książek… by dojść do wniosku, żem niewiele mądrzejszy od głupiego Jonka siedzącego na przyzbie.

Można być
W kropli wody
Światów odkrywcą
Można
Wędrując dookoła świata
Przeoczyć wszystko

Światy, Józef Baran

Australia: busz: 2001

Z czasem i przestrzenią można dziś – dzięki technice – wyczyniać cuda…

Można w przeciągu doby (a właściwie 30 godzin) trzema skokami znaleźć się na trzech odległych kontynentach! Odbić się od Europy (gdzie jesień na lotnisku w Warszawie i w Amsterdamie), spaść w Azji na Kuala Lumpur (wraz z letnim ciepłym deszczem), po czym wylądować w Australii w Sydney, gdzie wiosna w pełni. Żeby tego dokonać, a więc niejako cofnąć się – moje ciało musiało pokonać ponad 20 tysięcy kilometrów… Tak, dziś podróże są jak włamania w inny czas i w inną przestrzeń. Od razu, za jednym zamachem. Bez gry wstępnej, bez długich dyliżansowych turkotów i przygotowań, jak to drzewiej bywało. Niepokojąco łatwo i szybko można zamienić sobie pory roku, kraje na kraje, twarze na twarze. Samolot jest „Kubą Rozpruwaczem” cumulusów, stratocumulusów, niebotycznych wysokości. Nie patyczkuje się z granicami, kulturami, religiami. Ma za nic odległości. Gwałci przestrzenie. Tym razem też na moich oczach zgwałcił czas i przestrzeń i włamałem się za jego pośrednictwem na antypody.

Przez tydzień moje ciało miało kłopoty z przystosowaniem się do 10–godzinnej różnicy czasu i w dzień czuło się w Sydney wciąż nietutejsze, walcząc z natrętną – niczym australijskie muchy, które pchają się do ust i nosa – drzemką.

* * *

Zupełnie inaczej wyglądała relacja między czasem a przestrzenią podczas wyprawy w głąb australijskiego buszu, którą odbyłem z młodym poetą Mateuszem, Polakiem wychowanym w Australii. W przeciągu pięciu dni zrobiliśmy jego japońskim przechodzonym mikrobusem Mitsubishi (kupionym za 400 dolarów?!) „tylko” 2,5 tysiąca kilometrów w drodze przez Góry Błękitne. To za mało, żeby naprawdę poznać twardy los prowincjonalnego „Aussi”. Ten kontynent to gigantyczny obwarzanek, zaludniony najgęściej przy brzegach Pacyfiku i wypełniony w środku w 80 procentach pustynią. Jednak udało mi się uchylić rąbka tajemniczego buszu i zobaczyć Australię inną niż ta reprezentowana przez czteromilionowe Sydney, gdzie w Lanndmark Parkroyal Hotel uczestniczyłem w pięciodniowym XXI Światowym Kongresie Poetów.

Mateusz, syn Polaków przybyłych tam 20 lat temu z Warszawy, ma sceptyczny stosunek do cywilizacji, fascynuje się kulturą pierwotnych mieszkańców Australii: aborygenów. Właśnie kończy studia z zakresu ochrony środowiska w Richmond i pisze pracę o wysychającej rzece, gdzieś w środku pustynnego outbacku. Marzy o kupieniu wraz z rodzicami 4 tysięcy akrów ziemi i przeniesieniu się do buszu, gdzie zająłby się hodowlą kóz i brataniem się z przyrodą.

* * *

Od pierwszej chwili muszą zadziwiać ogromne przestrzenie: wszędzie dużo nieba, dalekich błękitnych horyzontów z cumulusami… Im bardziej oddalamy się od oceanicznego wybrzeża i Sydney, tym więcej niezaludnionych terenów: samotnych farm, pastwisk zagrodzonych drutami kolczastymi, skał obrosłych gęsto buszem i eukaliptusami, które potrafią się wszędzie wcisnąć korzeniami. Na zboczach wyżyn i dolin pasą się niemal na dziko stada koni, baranów, owiec, a przede wszystkim krów. W trakcie jazdy i podczas postojów Mateusz wprowadza mnie w alfabet australijskiej przyrody, zaskakując osobliwościami.

Każdy wiózł tu, co miał. Europejscy koloniści – nasiona akacji, dębów, wierzb płaczących, sosen, topoli, brzóz, a nawet jeżyn, które niepomiernie się rozpleniły, przyduszając tutejsze rośliny. Australijska mieszanka (na szczęście dotąd niewybuchowa) 120 narodowości, wielu języków, ras ma swój odpowiednik we florze i faunie przywleczonej ze świata. Króliki, które przypłynęły z osadnikami, zdziczały i stały się plagą. Do buszu pouciekały też i tam zdziczały psy, świnie, kozy, a nawet kury, koty i konie. W odróżnieniu od tubylczych trawożernych zwierząt – europejskie drapieżniki, np. mięsożerny lis, narobiły wielu szkód. Słowem – nie tylko biały człowiek okazał się drapieżnikiem wypierającym aborygenów na pustynię i przyczyniającym się do ich wyniszczenia i zmniejszenia populacji, lecz także – europejskie zwierzęta i rośliny okazały się nie lepsze od dwunożnych agresorów.

* * *

Samochód w rowie wywrócony do góry kołami wygląda niezgrabnie jak żółw, którego przed chwilą przenieśliśmy z drogi na pobocze. Żółw przynajmniej się rusza, samochód – nie.

Mateusz wozi na masce samochodu fotografie dzieci aborygeńskich jadących w otwartym aucie. Są niesamowicie rozradowane, spontaniczne, niczym wiatr, niczym ptaki. Opowiada podczas jazdy o ich życiu tak innym od naszego, o innej mentalności. Podobno myślą inną częścią mózgu i widzą to, co nam się wydaje niewidzialne. Wierzą, że można zaklęciami sprowadzić deszcz, i potrafią go wywołać. Wierzą w duchy przodków z epoki snu i widzą je. Mateusz był świadkiem, jak z pogodnego nieba runęła ulewa wywołana zaklęciami czarodzieja. Widział parę dziwnych i niewytłumaczalnych zjawisk. Aborygeni są bardziej duchowi, my mocno tkwimy w rzeczywistości materialnej. Nasze wynalazki, cuda techniki, są dla nich fantasmagorią. Zupełnie nie mają poczucia czasu. Mateusz, dopóki nie zetknął się z nimi, myślał, że potrafi żyć chwilą. Ale gdy pojechał do nich, pojął, że daleko mu do tego. Oddają się bezgranicznie teraźniejszości, nic nie planują. Gdy ucztują, to do absolutnego obżarcia. Nie wybiegają myślą w przyszłość, nawet do jutrzejszego dnia. Każdy dzień jest dla nich inny. Polują na kangury, rozmawiają i ucztują godzinami przy ognisku, ale nie przywiązują się do miejsc. Gdy zepsuje im się auto, porzucają je i dalej idą. Są nomadami pustyni. To, co dla nas jest bajką, dla nich jest rzeczywistością, to, co nam wydaje się prawdą, im zdaje się złudzeniem. Niedawno (czyli w latach 70., 80. XX wieku) wywalczyli prawo własności do ziemi i pełnoprawne obywatelstwo australijskie. Przegrali z białymi, bo byli rozdrobnieni na tysiące szczepów rodowych i mówili w kilkuset językach, nie umiejąc się ze sobą sprzymierzyć przeciwko białym najeźdźcom. Część z nich uległa degeneracji, próbując się przystosować do cywilizacji: spotyka się ich niekiedy pijanych na ulicach Sydney. Niektórzy zarabiają malowaniem i grą na didgeridoo. Ich kultura, podobno najstarsza na świecie, liczy pięć tysięcy lat. Do niedawna byli traktowani jak zwierzęta, zabijani, prześladowani, a ich ziemię przejmowali angielscy koloniści, traktując ją jak ziemię niczyją.

* * *

Jedną z większych atrakcji wyprawy z Mateuszem były ogniska rozniecane wieczorem, tuż przed zachodem słońca. Trzeba się śpieszyć, bo zachodzi ono w piorunującym tempie. Po drodze zaopatrywaliśmy się w ziemniaki i jagnięcinę. Piekliśmy je na ogniu. Drewno eukaliptusowe jest bardzo twarde i długo trzyma ogień. Wystarczy parę grubszych patyków i można siedzieć przy ognisku pół nocy. Od czasu do czasu zakrzyczała chichotliwa kukabura. Obok cykad koncertowały świerszcze i chóry żabie. Odzywają się też w buszu najdziwniejsze głosy, bo gdy zapadają ciemności, budzą się zwierzęta (m.in. kangury, wombaty) i wyruszają na żer. Gdy paliliśmy ognisko nad jeziorem, niemal wskoczył nam do ognia blisko metrowy węgorz, którego Mateusz złowił na polskiego kabanosa. Ziemniaki pieczone w folii mają wyśmienity smak, gdy się je posoli i omaści masłem. Do tego – krucha baranina, piwo lub wino. W ciepłą noc można się bez końca wsłuchiwać w odgłosy buszu, czuć z nim jedność. Można wpatrywać się w rojowiska gwiazd nad głową, pośród których rej wodzi księżyc świecący do góry nogami… Bo w gruncie rzeczy jest to kraj dla mańkutów. Słońce kręci się w lewo, a nie w prawo jak u nas. Wraz z całym nieboskłonem obraca się w stronę przeciwną do ruchu wskazówek zegara. Kiedy człowiek wpatrzy się uważnie w tarczę księżyca, okaże się, że jest on do góry nogami. W tej samej pozycji wiszą znajome konstelacje gwiazd z Orionem na czele. Do góry nogami zresztą i ja chodzę.

Azja – Singapur – nowoczesność i tradycja

Na początku mojego dwumiesięcznego pobytu w tym liczącym zaledwie czterdzieści parę lat mieściepaństwie wydawało mi się, że główna ulica miasta Orchard Road niczym nie różni się od głównych ulic wielkich miast. I że cały nowoczesny Singapur, który zrobił gigantyczny skok od biedy do bogactwa, upodabnia się do innych nowoczesnych metropolii z drapaczami chmur godnymi Nowego Jorku. Przyznam, że w przybyszu takim jak ja – szukającym egzotyki – obudził się nawet leciutki żal i nostalgiczna refleksja, że po cóż lecieć tyle godzin samolotem, skoro wszędzie tak samo!? Świat z jednej strony tęskni za pierwotnymi matecznikami i cieszy się, gdy znajdzie coś odmiennego; a z drugiej – błyskawicznie niszczy, globalizuje te najpierwotniejsze enklawy. Laos, Kambodża, Tajlandia, wyspa Borneo (sąsiadująca z Singapurem), Jawa, cudowne zakątki Malezji – to tylko niektóre miejsca na ziemi ostatnio odkryte przez turystów. Gdziekolwiek otworzy się takie dziewicze zakątki, zaraz wlewa się tam jak lawa masa turystów. Niemal natychmiast powstają biura, lotniska, kurorty, bazy usługowe, domy towarowe, banki… I ostatnie enklawy egzotyki, kraje, mateczniki przyrody błyskawicznie znikają z powierzchni globu. Zmieniają się też tubylcy, giną zwyczaje, wierzenia, ludowe wyobrażenia, tradycja ulega zatarciu. Turyści nie są zachwyceni, gdy uciekając przed cywilizacją na koniec świata, natrafiają nie na zaciszne oazy, lecz… na masy ludzi i pojazdów, gazy spalinowe, krzykliwe reklamy oraz zaśmiecone plaże rojące się od kąpiących.

Stworzona przez człowieka cywilizacja zmierza – myślałem – do uporządkowania i ujednolicenia powierzchni Ziemi w sztuczne światy monokultur rolnych, kamienia, cegieł, żelbetonu i szkła, stali i asfaltu. Widać to nie tylko w Singapurze, ale nawet na małych wysepkach indonezyjskich Bantam i Batam, do których płynąłem z Singapuru promem tylko parę godzin. W konsekwencji dochodzi do wyniszczenia przyrody. Wyręby ogromnych połaci lasów i dżungli wpływają na zanik czynników różnicujących, które dzieliły ludzi na poszczególne rasy, kultury. Nie chodzi tylko o zmianę klimatu i naruszenie równowagi ekologicznej, lecz… o ujednolicenie rodzaju ludzkiego… O nudę.

Po pewnym czasie zrozumiałem jednak, że ta refleksja jest nie do końca prawdziwa. Nie wszystko jest takie proste, jak się z początku wydaje… „Zachodniość” bywa niekiedy tylko cienką, powierzchowną warstwą pozłoty na tysiącletnim, cennym pudełku. Pod spodem bowiem żyje – i miewa się dobrze – zupełnie inny, niezachodni świat.

Byłem m.in. świadkiem hinduistycznego święta tajpusam, którego główną atrakcją jest rytuał ofiarowania bogini swojego cierpienia. Na tle współczesnych drapaczy chmur przekłuwa się ostrzem szpikulca skórę na plecach, a poddający się tej inicjacji młodzi mężczyźni znoszą to bez zmrużenia powiek na oczach tłumu Hindusów i turystów biorących udział w krwawej procesji.

Wielkie i niezatarte wrażenie zrobiło na mnie nabożeństwo w świątyni hinduistycznej Sri Mariamman. Oblepiona z zewnątrz dziesiątkami, a może setkami figurek bogiń, bożków, bóstw. W środku – duża przestrzeń z kolumnami, ołtarzami i ołtarzykami w niszach, zapełniona kłębiącą się ciżbą ludzką – wszyscy na bosaka.

Prawie każdy robi tu co innego. Jedni składają ofiary z kwiatów, owoców, orzechów kokosowych. Inni wyciągają ręce, jakby chcieli przebłagać bóstwo. Jeszcze inni myją bóstwo, ubierają je, malują, niosą w procesji. Są Hindusi, którzy palą kadzidła i lampy, przystępując przed głównym ołtarzem jakby do naszej „komunii”, polegającej na namaszczaniu olejkami czy posypywaniu czół proszkami. Tu i tam widać półnagich mężczyzn w białych szatach, którzy przez mikrofony intonują pieśni i modlitwy. W sari, „na cywila” w dżinsach, obwieszeni naszyjnikami i wisiorami, złotem i srebrem. Jedni siedzą, drudzy klęczą, jeszcze inni leżą na wznak przed ołtarzem lub jedzą i popijają herbatę z kubków. Kilkunastu „kapłanów” w różnych miejscach świątyni wykonuje jakieś ceremonialne gesty, sypie coś do kubków, ciągnie wózek z potrawami dookoła – dookoła. Ktoś bije w gong, a ktoś w bęben, ktoś rozmawia przez telefon komórkowy ze swoją narzeczoną, a może z samym bogiem. Ktoś składa ręce, a ktoś je rozkłada w geście bezradności. Ktoś się śmieje, a ktoś płacze. Grupa Hindusów opowiada sobie wesołe historie, trochę dalej mężczyzna z półnagim torsem śpiewa hymny ułożone trzy tysiące lat temu. Może jeden z nich jest hymnem Rigwedy, do dziś przejmująco aktualnym:

Któż z nas wie? Skąd wszystko jest? Czemu świat od wieków tak trwa? Ten tylko kto w niebie przebywa To wie. A może nie wie i on?

Najszlachetniejsze oblicza kobiet i mężczyzn tchną jakąś niezwykłą aurą, jakby ich miedziane twarze tonęły w mrokach dziejów. W blasku świec w świątyni wydaje mi się, gdy na nie patrzę, że wiedzą więcej od nas, Europejczyków, zracjonalizowanych do szpiku duszy. Ale Bóg jeden wie (a może Brahma?), jak jest naprawdę. Czy nie są to tylko puste gesty, pokrywające bezradność i niewiedzę ludzkości dotyczącą spraw ostatecznych.

* * *

Któregoś wieczoru usłyszałem na tarasie muzykę dochodzącą z dołu, znad kanału, snującego się leniwie obok hotelu. Była 22, ale zdecydowałem się zjechać windą w poszukiwaniu jej źródła. Muzyka chińska jest słodka, może razić po pewnym czasie monotonią i pewnym rodzajem czułostkowości. Lecz mimo to poszedłem za jej melodią i nad kanałem zobaczyłem biesiadników siedzących przy stołach, jakby uczestniczyli w weselu albo przyjęciu rodzinnym. Rozłożone instrumenty wskazywały na obecność muzyków. Nie mogłem się ich doczekać, więc ruszyłem dalej. Nagle moim oczom ukazało się zdumiewające widowisko: na placyku przylegającym do kanału zobaczyłem zbiegowisko. Kilkadziesiąt osób otaczało wysoki ołtarz, na którym paliły się świece i stały tacki z jedzeniem. W pewnej chwili zaczęli rzucać tymi tackami, zanosząc ni to modlitwy, ni bojownicze okrzyki. Niektórzy byli zakapturzeni niczym członkowie Ku Klux Klanu, inni w białych szatach, jeszcze inni w zwykłych marynarkach, sukniach wydając z siebie piski i okrzyki, wykonując jakieś dziwaczne ruchy taneczne.

I nagle w wieczornych ciemnościach ołtarz zajął się płomieniem. Buchnęło ogniem! Słychać było jeszcze jakiś czas dzwonki, pokrzykiwania, po czym postacie zaczęły się oddalać w mrok, w stronę siedzących przy stołach. Pozostało tylko parę osób, które pilnowały, żeby płomień bezpiecznie dogasał. W środku supernowoczesnego Singapuru stałem się świadkiem konfucjańskiej, a może taoistycznej uroczystości, mającej zapewne tysiącletnią tradycję.

Bo choć na powierzchni Singapur wydaje się na wskroś nowożytnokapitalistycznym eksperymentem, gdzieś w głębi – w wierzeniach, w przesądach, w mentalności, pozostał sobą. Banki, domy towarowe, zachodni styl ubierania się… owszem. Ale oprócz tego kadzidełka, mandarynki, figura Buddy o czterech twarzach, przed którą modlący się zostawiają jedzenie, żeby ją przebłagać, czy święto chińskiego Nowego Roku, którego obchody ciągną się w lutym tygodniami, spalanie „piekielnych pieniążków”, co wiąże się z wiarą w to, że każdy umierający dostaje się najpierw do piekła, wobec czego trzeba go stamtąd wykupić.

Ameryka: Indianie (2000, 2004)

Indianie to dla Ameryki wstydliwa sprawa. Biali najpierw wybili prawie co do nogi prawowitych właścicieli tej ziemi, a następnie zbudowali dla siebie demokratyczne państwo prawa, z którego są oczywiście dumni. Trudno się dziwić, że przeciętny Amerykanin niechętnie zagłębia się w rozmowy dotyczące holokaustu Indian. Ten i ów odpowie nawet, że gdyby nie biali, to Indianie i tak by się sami wymordowali, ponieważ były to okrutne plemiona walczące z sobą i skalpujące się nawzajem. Co oczywiście nie jest prawdą, bo oprócz wojowniczych Indian prerii, żyjących z myślistwa, były też plemiona charakteryzujące się łagodnością, zajmujące się zbieractwem leśnym i rybołóstwem. Zresztą wśród Indian wyróżnia się wiele typów antropologicznych. Istnieją nawet „biali Indianie”, przypominający bardziej rasę europejską niż mongolską. I choć przeważa pogląd, że kolebką wszystkich była Azja, z której skolonizowali oni Amerykę, przeprawiając się przez Cieśninę Beringa, to badania lingwistyczne wykazują ogromne zróżnicowanie języków indiańskich. Niektóre przypominają tybetańskie i birmańskie, inne – tureckie, a jeszcze inne spokrewnione są z językami Malajów i tubylców z wysp Polinezji. Pojawia się hipoteza, że przodkowie dzisiejszych Indian przeciekli do Ameryki nie tylko z Azji, lecz także przez Atlantyk, a może nawet przez wyspy Pacyfiku.

* * *

Ilu pozostało dziś niedobitków po dawnych wolnych szczepach Indian liczących łącznie – w najlepszych czasach – kilkanaście milionów ludzi (dokładne cyfry są dziś trudne do ustalenia)? Czy jest to ćwiartka procenta czy połówka? Mieszkają w rezerwatach, a więc na specjalnie wyznaczonym, choć wcale nieodgrodzonym od innych – jak myślałem naiwnie – terenie, przez który wiodą autostrady i „hajłeje”. Przejeżdżając przez ziemie Indian Nez Perce (Przekłutych Nosów) w Idaho – nie omieszkaliśmy zajrzeć z ciekawości do ich miasteczka Lapwai (około tysiąca mieszkańców). Biedniej tu niż w innych miastach amerykańskich, ale mają szkołę, swojego szeryfa, policję, sklepy. Niektórzy mieszkają w przyczepach, większość w domkach. Nieco mi to przypominało uliczkę cygańską w Czarnej Górze. Tu i tam biegają i bawią się z psami dzieci. Na pastwiskach rozpuszczone konie: gniade i srokacze.

Zajrzeliśmy też do znajdującego się niedaleko, bo parę kilometrów od Lapwai, muzeum, gdzie oprócz sali z tradycyjnymi eksponatami staroindiańskimi, jest osobne pomieszczenie z powiększonymi starymi fotografiami na ścianach. Stoją na tych fotografiach jak cienie rodziny indiańskie przed swoimi tipi. Puste smutne oczy mówią, że należą do ludzi, których okradziono z duszy i którzy nie są już sobą. Przypominali mi starych borzęcińskich chłopów, dla których świat się skończył, gdy rolnictwo, przynajmniej w rozumianym przez nich kształcie i stylu – wyszło z mody. A cóż warci jesteśmy, gdy nie pozwala się nam żyć tak, jak tego pragniemy?

Lot

Lot ze Spokane do Frankfurtu. Mam za sąsiadów dwoje starszych Niemców: ona rozwiązuje krzyżówkę, on czyta gazetę. Patrząc na nich, myślę sobie, że właściwie cudem wisimy w tych chmurach – na słowo honoru fizyki i niewyobrażalnych dla mnie jako humanisty praw techniki. Ale zachowujemy się tak, jakbyśmy mieli ziemię pod nogami: jedno dziecko wyrywa drugiemu zabawki, tu rozmawiają o interesach, tam ktoś się śmieje z dowcipu sąsiada…

Czy nie tak wygląda nasze życie na ziemi? Jakby zawieszone na nitce w mgławicach i zależne od nieznanego bliżej Kosmosu, przypadku? A jak się szarogęsimy, jak się czujemy pewnie, jakbyśmy mieli na Ziemi „wiekować”… A jesteśmy tylko przechodni. Przelotni. Chwilowi…

Borzęcin: Zastodole

…I znów jestem w miejscu urodzenia, na ojcowym zastodolu w Borzęcinie. Prosto z rozpędzonego samolotu spadam w zagony kapuścianych głów, gdzie wachlują mnie skrzydłami motyle bielinki. Zdumiewająco cicho, nisko, swojsko, ukojnie. Pszczoły bzyczą, cykają koniki polne, przeskakując z trawy na trawę…

Spadając z nieba, zaryłem nosem w ziemię między kapusty, buraczane liście i maminy zielony groszek. Czuję, jak serce rośnie i wypuszcza – jak na przyśpieszonym przyrodniczym filmie – listki. Wyłuskuję ze strączków grochu zielone ziarnka wspomnień, są pyszne w smaku, spoglądam na wieżę kościelną i cmentarz – to moje praobrazy życia, od których nie ucieknę daleko. Cały się zazieleniam, zarastam po uszy ziołami, kwiatami. Kiedyś zamienię się we wrotycz, w koniczynę. To w końcu nie taka zła perspektywa. Czasem – gdy słoneczko lipcowe przygrzewa tak jak dziś – czuję jedność z tym wszystkim, co mnie dookolnie obejmuje i zachwyca, choć dawno temu odpadłem od jabłoni i potoczyłem się po miejskim bruku…

Znikły tłumy, rozstąpiły się góry, morza, stopniały lata dzielące mnie – chłopca przytroczonego do krowiego ogona, ode mnie – siwego konia bywałego w świecie… Jakby to wszystko – co pomiędzy – włącznie z najodleglejszymi podróżami, wydawało się tylko złudzeniem, a moją jedyną rzeczywistością był zawsze ten zapyziały światek niesiony na grzbiecie konika polnego. Stąd wyruszyłem i do tego miejsca wciąż wracam, po zatoczeniu kolejnych i kolejnych kół. Reszta to chyba tylko fantasmagorie?…

Znów jestem na tej równinie obracającej się ruchem jednostajnym wokół słońca i Wiecznej Tarczy Roku.

Przynajmniej dwa razy w ciągu dnia przejeżdżam na rowerze z mojego letniego domku do domu brata i 94–letniej mamy, która lubi po każdym moim powrocie z wojaży zagranicznych przywitać mnie słowami: „O, Józkowi to przynajmniej nie będzie żal umierać, bo tyle świata zjechał!”. Tak, być może i taka jest wymierna korzyść z podróży…

Ale napastuje mnie też często inna, melancholijna refleksja… szczególnie, gdy przejeżdżam na rowerze obok Głupiego Jonka, wygrzewającego się na przyzbie domu swojej siostry…

Głupi Jonek siedzi tam od lat i ogląda sobie ludzi na wale.

Głupi Jonek nie widział gór, mórz, bo nigdzie się stąd nie ruszał…

Ja objechałem, obleciałem, opłynąłem morza, góry, oceany, miasta, obce kraje, a nawet kontynenty; przeczytałem stosy książek… by dojść do wniosku, żem niewiele mądrzejszy od głupiego Jonka siedzącego na przyzbie.

Ba, na swój sposób jestem nawet głupszy! Zdaję sobie przecież sprawę z ogromu mojej głupoty i z tego, że istota człowieczego istnienia na tle kosmosu jest dla głupiego Jonka równie nieprzenikniona, jak i dla mnie, bo świat jest nieodgadnioną zagadką… i nikt nie ma pojęcia, jaki pozadoczesny sens łączy to nasze kręcenie się w koło Macieju, zataczanie małych, większych kół, okręgów, jakbyśmy uparcie szukali praśladu, który zgubiliśmy już na samym początku…

Wiem, że nic nie wiem, i nic dodać, nic ująć…

Józef Baran, Geometria losu

kołowanie kołowanie
zakreślenie małych większych
coraz większych podróżnych kręgów
pętli widnokręgów
dokoła siebie dookoła izby dokoła domu
dookoła miasta dookoła kraju
dookoła świata i własnego mózgu
z każdorazowymi nawrotami
przez ulice góry chmury
horyzonty i poglądy
do punktów wyjścia
po spirali po kole
na ojcowe zastodole
gdzie znów wszystko
zaczyna się
po staremu na nowo

Migawki z trzech kontynentów
Józef Baran

17 stycznia 1947 r. w Borzęcinie – polski poeta, publicysta, autor wielu reportaży, wywiadów i artykułów, laureat m.in. Nagrody Fundacji im. Kościelskich. Publikował m.in. w "Tygodniku Powszechnym", w paryskiej "Kulturze",...

Produkt dodany do koszyka

Zobacz koszyk Kontynuuj zakupy

Polecane przez W drodze