Tylko Bozia daje takie skarby
Oferta specjalna -25%

List do Galatów

0 opinie
Najniższa cena w ostatnich 30 dniach: 54,90 PLN
Wyczyść

Górski na zawsze pozostanie człowiekiem, który „wymyślił wiarę w zwycięstwo”. Przedtem wydawało się to niemożliwe. Górski tchnął tę wiarę w zawodników. Czyli w naród.

Górski przełamał lęk przed tą jakąś egzotyką, innością. Górski nauczył piłkarzy, uświadomił im, że są mężczyznami. Że mają dobre warunki fizyczne. Są wszyscy jak Gorgoń, którego prasa światowa nazwała wielką białą górą. Że oni są tak samo groźni, mogą grać tak samo ostro jak inne drużyny. I Górski dokonał na swych wybrańcach pewnego szamańskiego cudu. On ich odczarował.

Tadeusz Konwicki

To był jeden z najcudowniejszych dni mojego dzieciństwa. 17 października 1973 roku. Polacy walczyli na Wembley z Anglią. Pamiętam ten dzień jak dzisiaj. W szkole mieliśmy tylko dwie lekcje, bo szliśmy z klasą na film Helga o uświadamianiu. Potem już odliczałem chwile do wieczornej transmisji. Ubłagałem ojca, który za bardzo sportem się nie interesował — w życiu należało się zajmować poważnymi sprawami — aby wybrał się ze mną do mojego chrzestnego, który miał sprawny telewizor. Nasz stary turkus nie dawał żadnej gwarancji, że obejrzę cały mecz. Jakość odbioru przypominała Wolną Europę w wersji wizualnej. Obraz najpierw skakał, potem pojawiały się pasy, a ostatnim stadium rozpaczy był śnieg. Wówczas należało telewizor wyłączyć na pół godziny, żeby odpoczął. Byłem dumny, że mam ojca chrzestnego, który posiada telewizor tranzystorowy ze sprawnym, dwudziestopięciocalowym ekranem.

O dwudziestej zaczęło się. Ruszyła nawałnica na polską bramkę. Ratują nas słupki, poprzeczki, wszyscy święci i Jan Tomaszewski. Anglicy nazwali go przed meczem pajacem i pisali, że nigdy wcześniej na Wembley nie występował tak kiepski bramkarz. Czytając te obelgi, czułem się jakby ktoś publicznie spotwarzył kogoś z najbliższej rodziny. W 56. minucie Kasperczak odbiera piłkę Clarke’owi i wypuszcza Latę. Obrońcy angielscy rzucają się, by uniemożliwić przejęcie piłki wybiegającemu Gadosze, a wtedy Lato podaje do nieobstawionego Domarskiego. Strzał! Shilton kapituluje. Gooooool!!! Mój głos zespala się w jedno z głosem Jana Ciszewskiego, wuja i ojca. 1:0 dla Polski! Anglicy rzucają się do desperackiego ataku. Sześć minut później sędzia dyktuje dla nich niesprawiedliwie rzut karny za faul Musiała na Petersie przed polem karnym! Boże! Zakrywam oczy, otwieram. Zaciskam dłonie. Cudu nie ma. Tomaszewski wyjmuje piłkę z siatki. Jest 1:1. 27 minut do końca. Jak przetrzymać? W 82. minucie Grzegorz Lato wyrywa się angielskim obrońcom. Najszybszy piłkarz świata (a już na pewno tego dnia na Wembley). Ma 40 metrów do bramki i tylko Shiltona przed sobą. Ale McFarland — ten sam McFarland, który sfaulował w Chorzowie Lubańskiego tak skutecznie, że uniemożliwił mu grę w tym meczu — chwyta go za plecy i głowę. Sędzia nie daje mu czerwonej kartki. Puszczają nerwy. Ojciec, który jak tylko pamiętam, nigdy się piłką specjalnie nie emocjonował, wali z całej siły pięścią w stół i wykrzykuje na arbitra.

Pięć minut przed końcem Kazimierz Górski zakrywa twarz i idzie do szatni. Serce może tego nie wytrzymać. Nie wiem, co się ze mną działo, gdy sędzia — tym razem szczęśliwie dla nas — odgwizdał koniec spotkania o minutę wcześniej niż należało. 1:1! Dumny Albion rzucony na kolana. Polska pierwsza w grupie! Jedziemy na mistrzostwa świata! Remis, który jest największym zwycięstwem w dziejach polskiej piłki nożnej.

Do pełni szczęścia brakowało mi tylko, żeby grał tego dnia idol mojego dzieciństwa — Włodzimierz Lubański.

— Gdyby dzisiaj grał Lubański, to Anglicy nie mieliby szans. Nie ma lepszego piłkarza w Europie! — przekonywałem w uniesieniu.
— Ach tam Lubański — żachnął się ojciec — Ernest Wilimowski. To był piłkarz… Albo Kuchar — zaczął wymieniać nazwiska jakichś zawodników sprzed wojny. „Co on może wiedzieć o piłce?” — myślałem. Byłem przekonany, że ci przedwojenni piłkarze mieli się tak do dzisiejszych zawodników jak przedwojenna dekawka do najnowszego modelu porsche. Wiadomo przecież, że z Lubańskim — gdyby miał tylko zdrową nogę — nikt nie mógł się równać. Na świecie tylko Pele i Eusebio byli lepsi. Jaki Wilimowski, jaki Kuchar?

Miałem żal do ojca, że swoimi opiniami krzywdzi moich bohaterów, ale… Szkoda, bo mogłem to, co się stało na Wembley, podbudować fachową wiedzą, znałem na pamięć każdą przedmeczową wypowiedź trenera i wszystkich piłkarzy, ale ojca i wuja to nie obchodziło. Nawet nie interesowały ich wywiady na gorąco z polskimi zawodnikami, z którymi rozmawiał Jan Ciszewski. Szybko zaczęli wzniecać zastępcze hasła przeciwko Anglikom. „To jest dziejowa sprawiedliwość — krzyczał w uniesieniu wujek — macie, gnoje, za to, żeście nas zdradzili w 39!”. Wkroczyła historia. Ojciec razem z wujem byli w czasie wojny w obozie w Niemczech. Nagle wyciągnęli jakieś wspominki o obozowych meczach. Wuj przyniósł nawet obozowe fotografie polskiej drużyny. „O, ten grał przed wojną w reprezentacji kraju. O, a Franek, gdyby nie wojna, miał przejść do Pogoni Lwów…”. Niestety, te nazwy nic mi nie mówiły. A zdjęcie… Boże! Jacyś mężczyźni ze śmiesznymi fryzurami, włosy pod górę jak Adolf Dymsza. Wszyscy w koszulkach gimnastycznych jakby mieli lekcję wf. Zamiast orła na piersiach znaczek „p”. — To jest piłkarz? Patrzcie! — krzyczałem w duszy. — Tak się prezentuje prawdziwy piłkarz. Jerzy Gorgoń — „biała góra” — jak mówili o nim z podziwem na świecie. 192 cm wzrostu, włosy blond do ramion.

No dobrze, pozwoliłem im się cieszyć. Tego dnia byłem gotów ojcu wszystko w duszy przebaczyć. „Zabrał mnie na mecz, czego nigdy nie robił. Resztę jutro sobie odbiję w gronie kolegów”.

Tak też się stało. Pobiegłem do szkoły pół godziny wcześniej. Odtwarzaliśmy spotkanie minuta po minucie. Tuż przed dzwonkiem błyskawiczna decyzja i w silnej grupie uciekliśmy do kolegi na ranną powtórkę meczu. Bo podstawową zasadą nauczania jest to, że wiedzę trzeba ugruntować.

* * *

Potem był rok 1974. Mistrzostwa świata w Niemczech. Test na to, ile jesteśmy naprawdę warci. Co prawda, dwa lata wcześniej w Monachium wywalczyliśmy na olimpiadzie złoty medal, ale przecież „wiedzieliśmy dobrze”, że to był tylko turniej amatorów, takich „półpiłkarzy”, a nie zawodowców. Kazimierz Górski wypowiadał się w sposób wyważony. „Nic wielkiego nie obiecujemy. Naszym celem jest wyjście z grupy. Jeśli jednak nadarzy się okazja wywalczenia wysokiej lokaty, nie będziemy się wahać ani chwili” — mówił trener. To była siła spokoju na długo, zanim wymyślono Mazowieckiego.

Przebojem pokonujemy wspaniałą Argentynę (3:2), Haiti (7:0), wicemistrzów świata Włochów (2:1), Szwecję (1:0), Jugosławię (2:1). Powstrzymują nas dopiero Niemcy, a może nie oni, ale fatalna ulewa. Piłka dosłownie staje na boisku. Jesteśmy stroną atakującą, schodzimy pokonani. 0:1. Potem wygrywamy z Brazylią, dotychczasowym mistrzem świata. Lato zostaje królem strzelców. Tak wyglądał największy w dziejach Polski sukces w piłce nożnej. Dla części Polaków ten brązowy medal znaczy więcej niż niejedno złoto i mistrzostwo świata zdobywane przez naszych sportowców na wszelkich możliwych arenach.

Żadna dyscyplina sportu nie budzi takich namiętności jak piłka nożna. Dlaczego ludzie tak ją kochają? Być może dlatego, że jest to najbardziej demokratyczny sport zespołowy. Dla bogatych i biednych. Dla tytanów i graczy o niepozornej posturze, a wręcz ułomnych fizycznie. Tu Dawid co rusz pokonuje Goliata. Onegdaj legendą Brazylijczyków był Garrincha — piłkarz, który miał jedną nogę krótszą, co nie przeszkadzało mu ośmieszać najlepszych obrońców świata. Zwyciężają ci, którzy bardziej kochają grę, którzy więcej z siebie dają. To sport na wskroś ewangeliczny. Pycha mistrzów — tych „pierwszych” — zostaje natychmiast ukarana, a słabi i ubodzy doznają pocieszenia. „Ostatni będą pierwszymi”. Przynajmniej od czasu do czasu. Piłka nożna wymierza już tu na ziemi boską sprawiedliwość.

Zenek Laskowik powiada, że gdyby dzisiaj Pan Jezus chodził po świecie, na pewno grałby z apostołami w piłkę nożną.

Człowiek, który wymyślił zwycięstwo

Nie ma ukochańszej i bardziej Bożej dyscypliny.

A w Polsce nie było trenera ponad Kazimierza Górskiego. Co prawda, w 1982 roku polska drużyna kierowana przez Antoniego Piechniczka zdobyła w Hiszpanii na mistrzostwach świata również brązowy medal, ale ten medal nie jest już narodowym symbolem, a drużyna nie stała się tak legendarna.

Dlaczego?

Nie chodzi o to, że sukces ten nie był wywalczony w tak porywającym stylu jak w 1974 roku. Nawet nie o to, czasy już były inne. Sukces drużyny Górskiego przypadł na epokę rządów towarzysza Edwarda Gierka, która jak pokazują badania, stanowi dla większości Polaków krainę niedościgłej szczęśliwości. Panowanie Piechniczka przypadło na szczytowy okres stanu wojennego i niektórzy byli nawet zdania, że lepiej byłoby przegrać, żeby komuchy nie wykorzystywały zwycięstwa propagandowo.

Najważniejsze jest coś innego. Górski na zawsze pozostanie człowiekiem, który „wymyślił wiarę w zwycięstwo”. Przedtem wydawało się to niemożliwe. Górski tchnął tę wiarę w zawodników. Czyli w naród. Jego następcy cokolwiek by zrobili, gdyby nawet zdobyli złoto, będą uznani za tych, którzy posłużyli się lepiej czy gorzej wynalazkiem Górskiego. Jak powiedział Tadeusz Konwicki, Górski odczarował Polaków. Zawsze mieliśmy kompleks ludzi, którzy przegrywają po heroicznej walce. Potrafiliśmy zwyciężać indywidualnie, ale nie zespołowo. Mieliśmy Irenę Szewińską, Waldemara Baszanowskiego, Jerzego Kuleja… ale nie zespoły.

* * *

Przed paroma tygodniami mój przyjaciel z „Przeglądu Sportowego” Romek Kołtoń umówił mnie na spotkanie z Kazimierzem Górskim. Spotkanie nie tylko z legendą, ale i z marzeniami dzieciństwa. Wiele dni przygotowywałem się do tej rozmowy. Moja podróż sentymentalna w lata siedemdziesiąte. Doczytywałem wszystko, co możliwe, by nie tracić czasu na pytania o oczywistości.

Nie chcąc się spóźnić, dotarłem przed kamienicę, w której mieszka Górski, piętnaście minut przed czasem. Przystanąłem w bramie i raz jeszcze przeglądałem notatki. Od którego pytania zacząć?

„Panie trenerze, powiedział pan niedawno: »Mam 83 lata i jestem rówieśnikiem polskiego futbolu. Urodziłem się w tym samym roku, w którym reprezentacja biało–czerwonych zagrała swój pierwszy mecz«. Czy w latach, kiedy był pan trenerem, żyło w Polsce wyjątkowe pokolenie piłkarzy?”.

Patrzę na domofon. Żadnych nazwisk, tylko cyferki. Mam nadzieję, że mój kolega nie pokręcił adresu. Na wszelki wypadek pytam przechodzącą dziewczynę, czy tu mieszka Kazimierz Górski. „Nie wiem, ja tu tylko wynajmuję mieszkanie, nie znam nikogo”. Oho, coś nie tak. Na murze dostrzegam napis: „Zakaz gry w piłkę”. Czy to możliwe? To tak, jakby w okolicy mieszkania jakiegoś świętego zakazano się modlić. Nerwowo więc zwracam się do następnej dziewczyny. „Tak, jestem jego wnuczką. Dziadek czeka na pana”.

Wchodzimy. Pan Kazimierz siedzi ze swą małżonką panią Marią. Kiedyś zapytano go, co uważa w swoim życiu za największy sukces. Odpowiedział lakonicznie, jak ma w zwyczaju: „To, że spotkałem swoją żonę”. Pan Kazimierz zatopiony głęboko w fotelu.

Wita mnie ciepły uśmiech i niebieskie oczy. Biały gołąbek. Dziwne uczucie: ten, który sterował tężyzną najlepszych polskich zawodników, objawia mi się w kruchości ciała.

Wiem z autobiografii Kazimierza Górskiego, że jako dziecko we Lwowie musiał zmagać się ze skromnymi warunkami fizycznymi, którymi obdarzyła go natura. Nadrabiał zwinnością i szybkością. Nazywano go „Sarenka”. Trenerzy z powątpiewaniem patrzyli na wątłego Kazia i jego szanse w sporcie, a on tak się zawziął, że został zawodnikiem pierwszoligowym, a nawet wystąpił w drużynie narodowej. W swoich wspomnieniach umieścił motto z Alexisa Carrela: „Wiadomo, jak mocni są fizycznie i moralnie ci, których od dzieciństwa poddano dyscyplinie rozumnej, którzy wycierpieli jakieś braki i dostosowali się do warunków niesprzyjających”.

* * *

Na rozgrzewkę rozmawiamy o niepowodzeniu Polaków na mistrzostwach świata w Korei w 2002 roku. Jechaliśmy tam z bezgranicznie rozbudzonymi ambicjami. Piłkarze widzieli się już w gronie kandydatów do złotego medalu. Eliminacje przeszliśmy przecież jak huragan. I ten eliminacyjny sukces nas zgubił. Królestwo opanowała pycha i brak roztropności. Zakończono selekcję — mieliśmy już przecież cudowny zespół — i piłkarze stracili motywację, by walczyć o miejsce w drużynie. Wydawało się, że główną troską trenera i zawodników było podpisanie jak największej liczby kontraktów reklamowych. Zamienili popularność na pieniądze. Piłkarze reklamowali, co się dało, łącznie z zupą Knorra. Po nieudanych mistrzostwach stwierdzono chóralnie: „Piłkarze do zupy”. Trener Engel wrócił z Korei z oberwanymi skrzydłami, ale zaczął przed kamerą przekonywać obolałych kibiców i redaktora Włodzimierza Szaranowicza, że nie było tak źle, a właściwie było bardzo dobrze. Z coraz większą swadą naukowo objaśniał porażkę i może by mu się to udało i obroniłby lukratywną posadę, wartą 50 tysięcy złotych miesięcznie plus różnorakie premie, ale wtedy połączono się z Kazimierzem Górskim, który postawił jedno filozoficzne pytanie: „To skoro było tak dobrze, to dlaczego było tak źle?”. I to był gwóźdź do trumny Jerzego Engela.

* * *

— Proszę pana, mija 30 lat od zdobycia przez polską drużynę, która pan trenował, trzeciego miejsca na finałach w Niemczech. To dokonanie urosło do rangi symbolu narodowego, mitu, legendy. Chcą panu wystawiać pomniki. Powstają stadiony i szkoły pana imienia. Jak pan na to patrzy? Niewątpliwie osiągnął pan coś wielkiego dla Polaków, ale są kraje, w których trenerzy za doprowadzenie drużyny „jedynie” do trzeciego miejsca byli zwalniani z posady, a nawet niewpuszczani do kraju.

Pan Kazimierz się uśmiecha.

— No cóż — powiada. — Zastanawiam się… Nie ma tygodnia, żeby mnie nie zawieziono na jakieś spotkanie. Młodzież chce o tym słuchać. Często bywam w sanatoriach, bo miałem kłopoty z poruszaniem się. Starsze panie powiadają, że to wielka radość mnie spotkać. Zastanawiam się, jaka radość, co ona może mieć wspólnego z piłką nożną. „A bo proszę pana, ja siedziałam przy telewizorze i oglądałam wszystkie mecze polskiej drużyny”. I ja sobie zdaję wtedy sprawę, jakie to musiało być zainteresowanie. Bo to nie są kibice, to nie są sympatycy, to są kobiety w poważnym wieku, pamiętają to po tylu latach.

Po przyjeździe z mistrzostw świata w 1974 roku dostałem list i paczkę od siedemdziesięcioletniej pani. Napisała, że nigdy nie była sportowcem ani kibicem, ale oglądała wszystkie mecze naszej drużyny i zrobiła dla moich chłopców dwadzieścia parę serwetek z kordonka, i żebym ja to im przekazał. I panu Ciszewskiemu. Dałem to piłkarzom. Pomyślałem, ile to czasu i pracy musiało kosztować tę starszą kobietę. To ja mówię do chłopaków: „Macie tu adres i napiszcie do tej pani, żeby wiedziała, że to trafiło do waszych rąk”. I do dzisiaj się nad tym zastanawiam. 20 serwetek o średnicy 30 centymetrów. Ile to czasu musiało ją kosztować. Taki odruch serca dla tych chłopców. Co ona mogła się znać na piłce? To był patriotyczny oddźwięk tego wszystkiego.

Dzisiaj mówią, drużyna Engela, drużyna Janasa, a wtedy mówili „nasza drużyna”. Nie mówili drużyna Górskiego. A dzisiaj to jest tylko drużyna Janasa. Wtedy zainteresowanie było patriotyczne. To była najmłodsza drużyna na mistrzostwach. Żaden z piłkarzy nie grał przedtem w zachodnich klubach. Oni mieli wielkie pragnienie sukcesu.

To był zespół młodych ludzi, którzy chcieli coś osiągnąć. Dopiero mistrzostwa pokazały, że wcale nie jesteśmy gorsi od innych.

— Byliśmy gorsi, jeśli chodzi o wynagrodzenie.
— Wtedy tak nie płacono. Za trzecie miejsce na mistrzostwach dostałem 1500 dolarów i 190 tysięcy złotych. Tyle samo dostali piłkarze, którzy grali we wszystkich meczach. Inni odpowiednio mniej. Nie było to mało, jak na tamte czasy, ale nie miało też wiele wspólnego z legendami o bajońskich sumach, które zarobiliśmy. Zysk na czysto, który przynieśliśmy państwu za udział w mistrzostwach, wyniósł ponad milion dolarów. Tak było. Kiedyś pojechaliśmy do Ameryki na turniej. 10 meczów. Za każdy mecz drużyna dostawała 10 tysięcy dolarów. Jechał z nami przedstawiciel Głównego Komitetu Kultury Fizycznej i Sportu. Brał do teczki pieniądze, a nam dawał dziennie pięć dolarów. To wystarczało na coca– –colę. Ale chłopcy grali, bo chcieli coś osiągnąć piłkarsko.
— A co pan sądzi o tych pieniądzach, niebotycznych pieniądzach, za które dziś w świecie kupuje się piłkarzy? Andrzej Niedzielan, który zaledwie zabłysnął na boisku, jedzie do podrzędnego holenderskiego klubu i dostaje rocznie 500 tysięcy euro.
— Ja nikomu nie zazdroszczę. Pieniądz sukcesu nie zbuduje. Mogą nam dać milion dolarów, ale i tak nie wygramy z Brazylią czy Anglią. Na szczęście pieniądz nie decyduje o wszystkim. Gdyby tak było, to mistrzami świata byłyby drużyny Kuwejtu albo Arabii Saudyjskiej. Real Madryt, który wykupił wszystkich najdroższych zawodników na świecie, w tym samym czasie przegrał Ligę Mistrzów. Przegrał w lidze hiszpańskiej. W Lidze Mistrzów triumfowały AS Monaco i FC Porto, drużyny nie najbogatsze.
— A jednak w swej biografii napisał pan, że atmosfera w pana drużynie zaczęła się psuć, gdy Robert Gadocha, który jako pierwszy zaczął grać za granicą, uświadomił kolegom, ile tam można zarobić, za jakie śmieszne pieniądze do tej pory grali.
— Powiem panu więcej. Graliśmy w 1976 roku w Lens z Francją mecz towarzyski. Byliśmy w hotelu i nagle przyszło 9 menedżerów i rozmawiali z zawodnikami. Nie mogłem przecież im powiedzieć: „Spieprzajcie”. Wtedy wpuszczałem do zespołu Bońka. Zaczynał grać. Rano mi mówi Antoni Szymanowski: „Panie trenerze, Kaziu Deyna nie spał”. „Dlaczego nie spał?”. „Bo on obliczał, ile mu dają i ile to jest na naszą walutę”. Cholera, zdemobilizowali mi zespół. I przegraliśmy 0:2. A wie pan, kto był najlepszy na boisku? Boniek. Bo z Bońkiem nikt wtedy jeszcze nie rozmawiał. Nikt go nie znał. Ale to tak jest w życiu. To były takie czasy, że gdyby było można, to by inne drużyny rozkupiły cały zespół łącznie ze mną. Wtedy jednak zawodnik mógł wyjechać z Polski, jak miał 30 lat. Gadosze udało się wcześniej, bo sprawa oparła się o Gierka. Zadzwonił podobno osobiście do niego z prośbą Valery Giscard d’Estainge.

Lubański i Deyna czyli dwa dramaty

— Ŕ propos Deyny. Czy według pana to był najlepszy polski zawodnik?
— Bez wątpienia był wybitny. Jednak uważam, że najlepszym zawodnikiem był Włodzimierz Lubański, bo to chodzi o to, co zawodnik prezentuje także poza boiskiem. Lubański umiał sobie zjednać zarówno drużynę, jak i kibiców, i media. Miał autorytet wśród kolegów. Mówiono nawet: nie ma Lubańskiego, nie ma reprezentacji. Ale Włodek miał pecha. Przeżył dramat, został sfaulowany w meczu z Anglią w Chorzowie, potem źle go zoperowano, zostawiono mu odprysk kości w stawie, tak że nie mógł grać. Jak się ruszał, to ten odprysk ścierał staw. Powtórna operacja i w rezultacie nie pojechał na mistrzostwa świata, a wiadomo, dopiero tam się naprawdę zawodnicy promują. Z kolei Deyna to postać tragiczna. Zawsze bardzo chciał grać w Anglii. I pojechał w 1978 roku do Manchesteru City, ale tam szczęścia nie znalazł. Był wtedy uznawany za jednego z najlepszych pomocników na świecie.
Pele, król futbolu, osobiście proponował mu wtedy grę u swego boku w nowojorskim Cosmosie. W jednej drużynie z największymi gwiazdami tamtych czasów: Cruyffem, Beckenbaurem, Rivellino.
— Tak, dokonał fatalnego wyboru. W Anglii jest inna piłka. Nie odnalazł się tam. Nie znał języka. A bez tego… Nie można się porozumieć z kolegami, z trenerem, z prezesem, musi być tłumacz, a nie wszędzie on jest. Przyjeżdża — zabiera komuś miejsce. No to nie podają mu piłki i jak sobie nie wywalczy, to nie ma, bo oni grają między sobą. To są koledzy. On to widzi, zniechęca się i ma dosyć. I w końcu wylądował na ławce rezerwowych. Potem pojechał do Ameryki. Zarobił parę groszy w Anglii i Ameryce…
— Około pół miliona dolarów.
— To się znalazł taki polonus, jego menedżer, który mu te pieniądze ukradł i Kazik wpadł w rozpacz. Zaczął pić. Na koniec wjechał pod tira… I przegrał swoje życie.
Dlaczego kibice prawie w całej Polsce tak wygwizdywali Deynę?
— To było bardzo przykre. Jak Lubański stracił piłkę, to mu ludzie jeszcze brawo bili. Jak stracił Deyna, to wszyscy gwizdali. Głównie dlatego, że grał w Legii, klubie wojskowym, który nie cieszył się w Polsce popularnością, bo zabierał innym klubom najlepszych zawodników pod pozorem obowiązku służby wojskowej.

Gramy w Krakowie mecz reprezentacji… Co Deyna dotknął piłki, wszyscy gwizdali. Aż mi było nieprzyjemnie. Musiałem go ściągnąć po przerwie. Rozumiem jeszcze, że gwizdali, jak grał w Legii — bo jej nie lubili — ale jak można było gwizdać na człowieka, który dawał serce, grając dla polskiej reprezentacji. On bardzo cierpiał.

* * *

Tak, przypominam sobie te antydeynowe nastroje. Sam jako młody chłopak im ulegałem. Deyna padał też ofiarą peerelowskiej propagandy, która robiła z niego swego człowieka, czyli komucha. Wojskowy. Krążyły plotki, że w polskiej kadrze ma zawsze miejsce, bo jest szefem Partii. To wszystko była kompletna bzdura. Nigdy nie był członkiem PZPR. Pochodził z rodziny, w której ta organizacja była wyklęta. Dopiero niestety teraz przeczytałem zabawną opowieść, jak to kiedyś młodego Deynę próbowali pozyskać działacze gdańskiej Lechii 1. Nie wiedząc, jak się do tego zabrać, poszli do jego domu i przedstawili się jako delegaci Partii. „Aaa, panowie z Partii… — powitała ich w drzwiach matka Kazika. — Jak z Partii, to poszli won!”. Szkoda, że nie wiedziałem tego, kiedy byłem chłopcem i stałem po stronie gwiżdżącej Polski. Świat dla mnie dzielił się na komuchów i ich służalców oraz prawdziwych Polaków. Wtedy docierały do mnie o Deynie inne przekazy. Marzył o grze w zagranicznym klubie, a we wszystkich gazetach na polecenie Biura Politycznego puszczano prawdopodobnie sfabrykowany wywiad z nim z „Żołnierza Wolności”. „Moje życiowe losy — wyznawał — związałem z Ludowym Wojskiem Polskim i jemu zamierzam dochować wierności. W życiu sportowca są przecież sprawy ważniejsze niż dolary”.

Czy po takich wypowiedziach Deyna mógł być moim bohaterem?

Wirtuoz czy zdrajca?

Każdy piłkarz ma inną hierarchię ważności. Dla wielu jednak rzeczą najważniejszą jest gra w piłkę i rozwój talentu — daru od Boga. Bezwarunkowe ukochanie futbolu bywa ich szczęściem, a czasem rodzi dramaty. Znają się tylko na piłce. Nie rozumieją świata.

Czytając przed spotkaniem z panem Kazimierzem jego biografię, natknąłem się na fragment dotyczący Ernesta Wilimowskiego, o którym po raz pierwszy dowiedziałem się od „nieznającego się na piłce” ojca. Okazało się, że nie przesadzał. Górski pisze, że był Wilimowskim zafascynowany. W latach, kiedy pochłaniała mnie piłka nożna, niewiele mogłem się o nim dowiedzieć, bo na jego nazwisko w latach PRL–u był zapis cenzury. Dopiero ostatnio ukazały się teksty, które obiektywnie przypominają jego osiągnięcia. Przed wojną był królem strzelców polskiej ligi, najskuteczniejszym strzelcem w drużynie narodowej. Na mistrzostwach świata w 1938 roku Polska po dramatycznym meczu przegrała z Brazylią 5:6. Wilimowski strzelił dla Polski cztery bramki, a piąta padła z rzutu karnego, który został podyktowany za faul na nim. Był pierwszym zawodnikiem w historii, który w jednym meczu na mistrzostwach strzelił cztery bramki. Potem jego rekord wyrównano. Do dziś jest jedynym zawodnikiem na świecie, który podczas turnieju o Puchar Świata strzelił tyle bramek dla przegranej drużyny. Bardzo to symboliczne. Henryk Martyna, przedwojenny reprezentant kraju, powiedział o nim: „Wilimowski umiał wszystko i miał to, czego nie miał nikt z nas: posiadał nieprawdopodobnie bogaty arsenał wrodzonych — bo tylko Bozia może takie skarby rozdawać — umiejętności. Nikt nie może się tego nauczyć, choćby ćwiczył całą dobę”. Mimo tych skarbów od Boga jego nazwisko zostało wymazane. Powód? Wilimowski w czasie wojny występował w barwach Niemiec. Podobno miał do wyboru służbę w wermachcie albo grę w piłkę. Wybrał piłkę. Kochał ją.

Kiedy Kazimierz Górski przebywał w RFN–ie na mistrzostwach świata, pewnego dnia przyszedł do niego do hotelu starszy mężczyzna.

„Nie poznałem go w pierwszej chwili, dopiero kiedy się przedstawił, nie miałem wątpliwości.

— Wilimowski jestem, nie wiem tylko, czy pan ze mną pomówi, nie odpędzi — wyrażanie myśli nie szło mu najlepiej (…).
— Ja nie mam zwyczaju nikogo odpędzać, czym mogę panu służyć?
— Wie pan, kim jestem?
— Tak, widywałem pana przed wojną na meczach — zastanawiałem się, czy mu nie powiedzieć, jak wysoko ceniłem sobie jego grę (…).
— Bo tak źle o mnie mówili i pisali u was, to nie tak było, ja nic złego nie zrobiłem.
— Dlaczego mnie pan to mówi? Niech się pan zwróci do naszych dziennikarzy akredytowanych w RFN–ie, jest też konsulat, jeśli uważa pan, że u nas nie znają całej prawdy.
— Nie uwierzą mi, a pan były piłkarz oraz wielki trener… Zrozumie mnie.
— Ja się zajmuję sportem, mam przed sobą ważne zadanie, udział w mistrzostwach świata drużyny, którą kieruję. Nie potrafię panu pomóc.
— Rozumiem, życzę panu powodzenia.
— Panie Wilimowski, jeśli pan nic złego nie zrobił, jak pan mówi, dlaczego pan nie wrócił do kraju, może nie od razu, na fali emocji, ale potem, i nie spróbował się wytłumaczyć, oczyścić z zarzutów?
— Bałem się…

W tym momencie zjawił się recepcjonista, prosząc mnie do telefonu”.

Kiedy Kazimierz Górski skończył rozmowę, Wilimowskiego już nie było. Recepcjonista wręczył trenerowi złożoną na czworo kartkę papieru, na której skreślono kilka słów po niemiecku: „Chciałem pana poznać, o panu teraz głośno, niech się powiedzie polskiej drużynie, proszę mnie źle nie wspominać. EW”.

* * *

— Proszę pana — pytam Kazimierza Górskiego — czy Wilimowski rzeczywiście był takim czarodziejem?
— Tak, ja nieraz nocy nie przespałem, bo jechałem nawet do Krakowa czy innego miasta, żeby go zobaczyć. Wszystkich wykiwał, położył bramkarza i czekał na linii bramkowej z piłką. I dopiero ją pyknął, jak ten się rzucił… Ludziom się to podobało, a przeciwników doprowadzał do szału.
— I nie żałuje pan, że jednak go pan odepchnął? Nie korciło pana, aby poznać tajemnicę człowieka, którego pan podziwiał? Takie spotkanie po latach, o którym można pomarzyć, i minęliście się…
— Wie pan, zawsze za granicę jechaliśmy w obstawie… Nie dało się porozmawiać. Delegat z bezpieki. Zawsze mówiłem zawodnikom, że tu jedzie z nami człowiek, który ma swoje zadania. A chłopcy, wiadomo, robili z niego zaraz wała. Różne dowcipy.

Jednego mi żal

— Dlaczego pan zrezygnował z prowadzenia kadry? Nie chciał pan zawalczyć o złoto na następnych mistrzostwach świata?
— Wyznawałem zasadę, że najważniejsze to wiedzieć, kiedy odejść. Po drugie, wie pan, to był jedyny moment, kiedy mogłem zarobić trochę grosza na stare lata. Otrzymałem propozycję wyjazdu do Kuwejtu, dla siebie i czterech trenerów, których miałem zebrać. Już nawet zorganizowałem ludzi, ale potrzebna była zgoda Głównego Komitetu Kultury Fizycznej i Sportu. Tam mi powiedziano: „To my tu ci, Kaziu, dajemy order Sztandaru Pracy II Klasy, a ty chcesz wyjechać?”. No to powiedziałem, że w takim razie zostanę jeszcze dwa lata, żeby poprowadzić drużynę do Igrzysk Olimpijskich w 1976 roku w Montrealu. Tam zdobyliśmy srebro. I wszyscy byli niezadowoleni. Skoro srebro było porażką… Wtedy dostałem propozycję wyjazdu do Grecji. Chciałem zarobić i sprawdzić się. Poza tym tamtejszy klimat był bardzo dobry na moje dolegliwości zdrowotne. Niektórzy powiadali: „Górski. Jaki tam wielki trener, miał szczęście i tyle!”. A ja powiadam, szczęście to można mieć na loterii, w piłce decydują umiejętności piłkarzy i takie czy inne decyzje trenera.

W Grecji trenowałem Panathinaikos, Olympiakos, Kastorię, Ethnikos. W sumie w ciągu paru lat zdobyłem z tymi zespołami pięć pucharów i pięć mistrzostw kraju.

— I co, panie Kazimierzu, dorobił się pan fortuny na piłce?
— A no widzi pan, jak mieszkam — pan Kazimierz się uśmiecha. — Nie zazdroszczę wielkim trenerom, którzy dzisiaj zarabiają zupełnie inne pieniądze, takie były czasy. Urodziłem albo za wcześnie, albo za późno.
— A żałuje pan czegoś w życiu?
— Żałuję jednej rzeczy. Po olimpiadzie w Montrealu powinienem zostać i pojechać w 1978 roku do Argentyny. Zabrakło cierpliwości. Trochę urażona ambicja. Mogłem trochę poczekać. To była wspaniała drużyna, a doszli jeszcze nowi, jak Boniek. Ale szansa została zmarnowana. Z tego, co mi mówią zawodnicy, to nie było atmosfery w zespole, który pojechał do Argentyny. Umieli już trochę liczyć, a próbowano ich potraktować po dawnemu. Obiecano, nie dotrzymano słowa. Ja nie miałem żadnych konfliktów z zawodnikami.

I tak sobie myślę, że skoro w Grecji miałem takie sukcesy — a jechałem tam, nie znając języka i mentalności tamtejszych zawodników — to widocznie nie byłem najgorszym trenerem i miałem jakąś wiedzę.

— Ale początkowo z Grecji też pan chciał uciekać.
— Grecy są tacy, że jak by pan im rzucił piłkę, to oni cały dzień by się bawili, i dlatego mieli system podwórkowy. Chciałem ich przestawić na inną grę, ale widziałem, że to nie chwyta. Zacząłem robić to, co oni lubią. I poskutkowało. Odniosłem sukces. Grecy jednak w pewnych sytuacjach są nieobliczalni. Jak zdobyliśmy z Olympiakosem tytuł mistrza, to wskakiwali w ubraniach do fontanny i pytali się mnie, dlaczego się nie cieszę. A ja mówiłem, że się cieszę, ale to nie powód, żeby wskakiwać w garniturze do wody. Grecy to wariaci, dla nich piłka to religia. Ostrzegano mnie, że jednego dnia są gotowi nieba przychylić, a następnego mogą podeptać wczorajszego idola. Przede mną w Panathinaikosie był Brazylijczyk, któremu chciano spalić dom, bo przegrał pięć meczów pod rząd. Nie mogłem wytrzymać tego ciągłego napięcia, huśtawki nastrojów.

Bardzo przeżyłem śmierć węgierskiego trenera Loranta. Graliśmy wtedy w Salonikach z PAOK. Rezultat był 0:0. Publiczność nie była zachwycona. Lorant odwrócił się w stronę trybun i w tym momencie upadł. Długi czas widziałem przed sobą jego twarz.

Byłem w Grecji osobą bardzo popularną. Zainteresowanie mną w 1974 roku na mistrzostwach świata było pestką wobec tego, co tam się działo. Wyspecjalizowałem się wtedy w zwięzłych wypowiedziach, w gruncie rzeczy nic niemówiących. Jednak na niewiele się to zdało. Im bardziej byłem wstrzemięźliwy, tym bardziej popuszczali wodzy fantazji, wkładając w moje usta swoje opinie. Nie było sensu protestować. Moje nazwisko nie schodziło z łamów gazet. Dziennikarze przychodzili na treningi, musieli coś napisać z głównej kwatery.

Pewnego dnia patrzę, a tam napisali: „Górski powiedział telos”, a telos to znaczy po grecku koniec. Duże czerwone litery. Ludzie kupują gazetę, bo Górski powiedział „koniec”. Może koniec świata, może wyjeżdża, może co innego, a tam jest napisane, że Górski powiedział: „koniec treningu”. To były takie chwyty.

Koniec starego porządku

Czas kończyć, chociaż Kazimierz Górski nie mówi: telos. Rozmawiamy już ponad trzy godziny. Głównie o piłce. Mnóstwo tematów zaczynamy, nie kończymy — co chwilę telefon. Uznaję za niestosowne stawianie mu pytań w rodzaju: co myślą piłkarze, kreśląc znak krzyża przy wyjściu na boisko?, albo czy modlił się o zwycięstwa swojej drużyny. Przyjąłem jako jego credo wypowiedź: „Może jest jakimś darem Pana Boga, że zwariowałem na punkcie piłki nożnej”.

I jestem przekonany, że ten dar pomnożył. Jest jednym z nielicznych autorytetów w tym kraju.

Od czasu sławnych meczów orłów Górskiego minęły dziesięciolecia, rozegrano tysiące fascynujących spotkań. A my ciągle powracamy do Wembley i mundialu z 1974 roku. Jakby to był wzorzec z Sevres, narodowa świętość. Co było w tym tak niesamowitego?

Zbigniew Boniek stwierdził, że nie można za pomocą piłki nożnej leczyć narodowych kompleksów, że za pomocą osiągnięć sportowych nie skrócimy dystansu cywilizacyjnego dzielącego nas od krajów rozwiniętych. Jest w tym sporo racji, ale czasami jednak się to udaje. Przykładem tego są Kazimierz Górski i jego cudowna drużyna.

Czy nic już w dziedzinie piłki nie będzie nam dane oprócz podróży do krainy szczęścia z lat 70.? Czy zamiast przeżywać życie, walczyć o zwycięstwa, będziemy je tylko wspominać? Czy nigdy nie narodzi się już pokolenie piłkarzy na miarę Deyny, Lubańskiego, Laty?

Podczas tegorocznych mistrzostw Europy w Portugalii kibice przeżyli śmierć starego i narodziny nowego świata. Wszyscy wielcy i pyszni zostali ukarani. Włosi, Anglicy, Niemcy, Francuzi. Wszyscy najwięksi pobici. Bożki zamieniły się w proch. Beckhamowi spróchniała noga i nie mógł strzelić żadnego karnego. On, który potrafił piłką z trzydziestu metrów strącić wróbla na poprzeczce. Włosi odpadli, bo też byli pyszni, a ich boski snajper Totti zamiast strzelać bramki, opluwał przeciwników. Przepadły Szwecja i Dania, bo drukowały wyniki i szydziły z nieszczęśliwych Włochów. „Dania : Szwecja 2:2 i Makaroniarze out” — wieściły transparenty. Zwyciężyli waleczni, sprawiedliwi, ubodzy i pokorni. Wniebowstąpienia doczekali „pobożni”. Portugalczyk Louis Figo pytany, dlaczego nie podał swemu trenerowi ręki, gdy ten go ściągnął z boiska w meczu z Anglią, odparł, że nie mógł, bo ściskał medalik z matką Boska Fatimską. Modlił się o zwycięstwo. I został wysłuchany. Jednak w finale z Grecją Figo albo za mało się modlił, albo Grecy jeszcze goręcej. Portugalia : Grecja 0:1.

A my? Czyżbyśmy byli za mało rozmodleni?

Na szczęście telewizja się spisała i w cyklu „30 lat później” mogliśmy oglądać powtórki meczów z 1974 roku.

1 Stefan Szczepłek, Deyna, Dom Wydawniczy Grażyna Kosmala, 1996.

Tylko Bozia daje takie skarby
Jan Grzegorczyk

urodzony 12 marca 1959 r. w Poznaniu – pisarz, publicysta, tłumacz, autor scenariuszy filmowych i słuchowisk radiowych, w latach 1982-2011 roku redaktor miesięcznika „W drodze”. Studiował polonistykę na Uniwersytecie im. A...

Produkt dodany do koszyka

Zobacz koszyk Kontynuuj zakupy

Polecane przez W drodze