Pierwszy List do Koryntian
Nie tylko musimy znaleźć czas na modlitwę, bo tego koniecznie potrzebujemy, ale i dlatego że Bóg ma do tego prawo. Człowiek jest z natury swej i powołania adoratorem i znawcą Boga. Musi mieć na to czas.
Kiedy stał się „moim”? Pozostaje mgliste wspomnienie spotkania: zima, kończy się stulecie i rozpoczyna nowe, księgarenka. Właśnie rozglądam się za książką, która mogłaby okazać się pomocna w duchowych poszukiwaniach. Przede mną on, Rostworowski. Już wtedy coś o nim słyszałem; jego nazwisko pojawiało się nieoczekiwanie tu i tam, ale bez niczego, co mogłoby mnie zatrzymać. Teraz miałem szansę. Otworzyłem W szkole modlitwy i przeczytałem kilka zdań. Musiało wśród nich być to jedno, które rozpoczęło naszą znajomość. Które? Teraz, po latach, nie jestem pewien. Nie odnajduję go wprost, nakładają się inne zdania i nie wiem już, które było tym pierwszym. Z czasem przestaję szukać, dając się prowadzić.
Dowód na istnienie człowieka
„Nie tylko musimy znaleźć czas na modlitwę, bo tego koniecznie potrzebujemy, ale i dlatego że Bóg ma do tego prawo. Człowiek nie jest przede wszystkim pracownikiem o określonym zawodzie, ale jest z natury swej i powołania adoratorem Boga i znawcą Boga. Musi mieć na to czas”. Takie jest przesłanie o. Piotra Rostworowskiego. Nie urzeka od razu, z pozoru nie kryje w sobie ujmującego piękna. Im częściej jednak do niego wracam, tym bardziej dostrzegam jego wartość.
Dla o. Piotra Rostworowskiego człowiek jest przede wszystkim istotą modlącą się. Wpisana jest weń zagadka niewystarczalności. Życie wyłącznie dla siebie, zwrócenie się jedynie ku sobie samemu powoduje zmęczenie własnym „ja”. Jestem niewystarczalny dla siebie samego; ubogi i niepełny. Odkrywam i odzyskuję siebie, gdy zwracam się do kogoś, kto nie jest mną, kto jest „inny”. Ten „inny” jest potrzebny przede wszystkim mnie samemu, abym nie skarłowaciał. Jestem pytaniem, na które tylko ktoś drugi – w konfrontacji, w przyjaźni – zna odpowiedź. Źródła tęsknoty Rostworowski upatruje w stworzeniu człowieka: „Człowiek powołany został do życia twarzą w twarz z Niewidzialnym i Niepojętym, do patrzenia Mu w oczy. Wtedy dopiero stanie się naprawdę sobą, stanie się naprawdę człowiekiem”. To powtórzenie na końcu, to podwójne „naprawdę”, nadaje melodyczność; jest rytmem i zakończeniem. Naprawdę sobą, naprawdę człowiekiem. W kategoriach takiej wagi postrzegał modlitwę. Przesłanie o. Piotra jest jednoznaczne: bez modlitwy nie ma człowieka. Moje „ja” ma być przed Bogiem, przed Nim mam „modlić się i tańczyć” (Martin Buber).
Tylko pozornie wydaje się to oczywiste. Myśl Rostworowskiego kierowana była do bezbarwnych ludzi dotkniętych znamieniem swoich czasów, szarych i opresyjnych lat PRLu. Ale czy tamten wiek, tamta Polska, tak bardzo różni się od dzisiejszej? Szarość jedynie zmieniła barwę, maskuje ją pstrokacizna. Jest krzykliwie i nieskrępowanie, ale nie stajemy się przez to lepsi. Przesłanie Rostworowskiego nie jest niczym innym, jak przesłaniem minionego wieku wyrażonym w sposób teologiczny. Gdy człowiek okazał się nieludzki, jedynie Bóg jest potwierdzeniem człowieczeństwa.
Nie zmarnować czasu
Ojciec Piotr Rostworowski (1910–1999) – właściwie nie powinniśmy się o nim dowiedzieć. Ziemianin, który wybrał życie w zakonie benedyktynów. Niemal klasyczna historia, którą powinni pamiętać współbracia oraz milczące klasztorne mury. Stało się inaczej. Bohater barwnych anegdot budził ciekawość i rozpalał wyobraźnię. Trudno się temu dziwić, skoro jego życiem można by obdzielić kilka życiorysów. Początkowo był zakonnikiem w Belgii, skąd tuż przed II wojną światową powrócił z garstką mnichów do Tyńca z zamiarem odbudowy klasztoru. Wieszczono mu karierę akademicką, wybrał życie mnicha w Polsce. Pragnął życia pustelniczego, a został pierwszym polskim przeorem w Tyńcu. Zaangażował się w pomoc przy przeprowadzeniu przez zieloną granicę dwóch Czeszek, za co został skazany na cztery lata więzienia, z których przesiedział niemal dwa. Prawdopodobnie wiedział, który z braci współpracował z Urzędem Bezpieczeństwa, nigdy jednak nie wyjawił jego tożsamości. Poproszono go, by został przełożonym zakonu kamedułów, a on – choć nie musiał – zgodził się i złożył profesję kamedulską. Był przeorem klasztorów kamedulskich na Bielanach i w Bienieszewie. Z czasem przyszły kolejne wyzwania – został wizytatorem generalnym kamedułów. Ten, który pragnął życia pustelniczego, więcej czasu spędził w samolocie niż w swej celi. Włochy, Kolumbia, Wenezuela. Atlantyk przeleciał 24 razy. Podróże, obowiązki, nowe języki i nowi ludzie, ten sam Bóg. Przez jednych oskarżany niemal o despotyzm, przez innych o zbytnią łagodność. Dopiero na starość osiągnął to, o czym marzył. Został rekluzem. Miał wtedy 84 lata. Stan zdrowia pozwolił mu jedynie na niespełna roczne prowadzenie samotniczego życia. Bez skargi, bez buntów. Zdaje się, że jego życie było na opak, jemu samemu przeciwne. Dziś pewnie przyklasnęlibyśmy ze zrozumieniem, gdyby napisał autobiograficzną książkę i opuścił zakon w atmosferze skandalu, głosząc potrzebę samorealizacji. Jak podsumować życie człowieka w tyglu woli Boga? Może tak, jak mówił, będąc w więzieniu: „Spełniam to, co mam spełnić. Według waszych przepisów zasłużyłem na karę i odsiaduję ją. Względem mnie jest to wola Boża. Ale ja tu dobrą robotę robię, bo innych dusze ratuję i młodych uczę różnych rzeczy. Czasu nie marnuję”.
Prawdziwy życiorys
Kiedyś powiedział, że prawdziwy życiorys człowieka to historia życia z Bogiem. Poznanie Boga i ciągłe poznawanie, upadki, Jego miłosierdzie, nasze powroty i niewierności, ponoszone ofiary – czy to nie określa bardziej jeszcze, bo głębiej, do samego rdzenia osoby, niż dyplomy i zagraniczne staże? Czy w ogólnym rozrachunku nie to właśnie się liczy?
Patrzę na jego zdjęcia – od nowicjatu do domku rekluza we Frascati we Włoszech – i nie po raz pierwszy zdumiewa mnie ich liczba. Jak na mnicha, jak na człowieka pragnącego żyć Bogiem aż do podjęcia życia pustelniczego w najostrzejszej formie, w rekluzji, ta liczba musi budzić zdziwienie. A przecież mówimy o całej rozpiętości jego życia, i to w dodatku ukrytego za murami klasztorów w Tyńcu, Bielanach, Bienieszewie, w Kolumbii i we Włoszech. Zatem wszędzie, gdzie się pojawiał, budził zainteresowanie, chciano go zatrzymać choćby w celuloidowej formie pamięci.
Twarz Rostworowskiego wydaje się surowa, zahartowana. Mocne brwi, charakterystyczny nos, lekko odstające uszy. Broda jak u patriarchy. Dopiero dłuższe przyglądanie się pozwala dojrzeć błąkający się na niej uśmiech. Jakiś ogień, który Ktoś kiedyś rozniecił, a on go tylko podtrzymywał.
Na zdjęciach niemal zawsze w otoczeniu ludzi. A to współbracia, innym razem księża, chrześcijanie żyjący w świecie. Zwracają uwagę fotografie, na których uchwycono Rostworowskiego wychodzącego z klasztoru lub wchodzącego doń, stojącego w wejściu do swojej pustelni. Jest na nich dostrzegalna, jednak trudna do nazwania różnica. Twarz nie traci swej pogody, ale nabiera czegoś jeszcze – powagi, dostojeństwa? Rostworowski sprawia na nich wrażenie na wpół obecnego. Jakby stał na progu.
Ostateczna prawda: adoracja Boga
Trudna jest jego mowa i twarde są zdania. Literackiej finezji i teologicznego paradoksu tu niewiele. Bardziej niż do czytania jego konferencje, zapisy rekolekcji służą do współmyślenia, rozgryzania, wreszcie przemodlenia. Rostworowski nie od razu „chwyta”, najpierw raczej budzi sprzeciw. Jak wtedy, gdy głosił rekolekcje dla studentów w 1972 roku w Krakowie:
Ostateczny sens, ostateczna prawda to jest adoracja Boga, to jest uwielbienie, to jest upokorzenie człowieka przed Bogiem. I człowiek tylko wtedy jest szczęśliwy i spokojny i ma wewnętrzny pokój duszy, kiedy jest bardzo maleńki, kiedy się pozbędzie, zedrze z siebie te wszystkie fałszywe wielkości, pozory i będzie sobą, prawdziwym człowiekiem, małym wobec Boga, ale wewnętrznie głęboko szczęśliwym. Adoracja jest tym ostatecznym w życiu każdego człowieka. Życie musi człowieka rzucić na kolana przed Bogiem, inaczej będzie życiem zbłąkanym. I twoja wiara musi cię doprowadzić do tego, do adoracji, i wtedy znajdziesz moc i spokój.
Po co ta „adoracja”, to niemodne i kłujące słowo? Zwłaszcza wtedy: nie ucichł jeszcze skandal z więzieniem, który „życzliwi” przypominają, a on po czterech latach pełnienia jako benedyktyn funkcji przeora dwóch eremów kamedulskich postanawia złożyć śluby zgodne z ich regułą zakonną. Rekolekcje uważał za pożegnanie z duszpasterstwem, miał rozpocząć – co prawda inne niż zamierzał – życie pustelnicze. Adoracja – czy to go uratowało?
Tamte rekolekcje odbiły się szerokim echem i przeszły do legendy. Nie dziwię się, bo i dzisiaj te słowa wywołują żywą reakcję. Adoracja jako odpowiedź na wszystko? Bez kłótni, bez wadzenia się z Bogiem? Zamiast tego – trwanie przed Nim? Dlaczego ta druga część przemowy jest jeszcze trudniejsza, jakby jeszcze dobitniej pozbawiała złudzeń? „Życie musi człowieka rzucić na kolana przed Bogiem…” – brzmi to niemal fatalistycznie, prawie nieludzko. Władczo.
Groza tych słów nie płynie z uznania tyranii Boga, ale z uznania i potwierdzenia zależności od Niego. Ten, który nas stworzył jako skierowanych ku sobie (Augustyn), jest tym samym, który nas zbawił. W tym tkwi znaczenie przywołanych słów. Bóg jest zawsze Bogiem, a życie z Nim jest przygotowaniem się na doświadczenia (por. Syr 2,1). Nie my się wybawiamy z opresji, ale On nas z nich ratuje. Jeśli słowa Rostworowskiego brzmią nieludzko, to dlatego że nader łatwo przychodzi nam zamieniać się z Bogiem miejscami. Uznanie prymatu Boga w życiu człowieka: oto cała myśl Rostworowskiego. Wtedy, w tej zależności i w tej relacji – a więc w adoracji – życie nie jest zbłąkane, wypuszczone z rąk, ale odnalezione. „Wtedy znajdziesz moc i spokój”.
Z listu do o. Piotra na temat tamtych rekolekcji: „Całą noc oka nie zmrużyłam, bo się kłóciłam z Ojcem. Ale nie mogłam odrzucić tego, co Ojciec powiedział”.
Modlitwa nie stanie się pracą
Adoracja. Dlaczego to słowo tak przykuwa uwagę? Wydaje mi się, że stanowi ono rdzeń przesłania Rostworowskiego. Adoracja zakłada obecność adorującego. Powtórzmy: „Człowiek z natury swej i powołania [jest] adoratorem Boga i znawcą Boga. Musi mieć na to czas”. I znów nie jest łatwo – lub nie od razu można – się zgodzić z o. Piotrem. Pierwsza część nie budzi zastrzeżeń, celnie trafia w sedno, ale czas jest już problemem. Przywołane słowa pochodzą z rekolekcji wygłoszonych w latach 70. XX wieku, gdy panował kult pracy. Praca, praca, praca – praca uszlachetnia, poprzez pracę do lepszego świata, pracy jest tyle, że nie ma bezrobocia. Udawany kult pracy. Paradoksalnie od tamtych czasów nie zmieniło się zbyt wiele. Społeczeństwo konsumpcyjne zakłada coraz większe posiadanie, a coraz wyższy status życia jest tym, co odróżnia nas od tych, którym się nie udało. Zostaliśmy pracoholikami. Nie mam ani czasu, ani sił na modlitwę. Wielu świeckich, których w duchowej drodze prowadził o. Piotr, podkreślało ten „nieludzki” rys jego postaci. Każdego dnia masz poświęcać czas Bogu. To pięknie brzmi, ale realia są inne: jest małe dziecko, które wymaga ustawicznej opieki, które budzi się, kiedy chce, są obowiązki domowe, jest praca, która zabiera coraz więcej czasu, gonią terminy, jest wreszcie sen, który się kurczy i zaczyna coraz bardziej zanikać. Jak w tym wszystkim znaleźć czas na modlitwę? Dodajmy: modlitwę „miejsca” – medytację, kontemplację – a nie modlitwę „ruchu”, którą mogę odmówić w drodze do pracy. Odpowiedź Rostworowskiego na ten zarzut jest też nieludzka: „Nie wystarczy być porządnym człowiekiem. To za mało. Porządny człowiek nie kradnie, nie pije, nie zabija, ale jak na chrześcijanina to za mało. Takie nieszkodliwe to są kartofle w piwnicy, nie robią nic złego. A tu chodzi o to, by czynić dobro, szerzyć miłość, by uwielbiać Boga”. Trudno wobec takiej postawy i takich zdań przejść obojętnie.
Adoracja, a więc i modlitwa, będzie taka, na jaką mnie stać. Czasem będzie to spokojne przebywanie z Bogiem, czasem mozolne budowanie przestrzeni wspólnego spotkania w kolejce w urzędzie, w pracy i w domu. Imponują mi takie wspólnoty zakonne, jak Małe Siostry czy Jerozolimskie Wspólnoty Monastyczne, które nie godzą się na pracę w pełnym etacie. Wybierają zajęcia dające im czas na adorację. Nie powiem, zazdroszczę takiej możliwości wyboru. Ja i wielu świeckich jej nie mamy.
Nie zawsze Rostworowski jest tak „nieludzki”. W niektórych konferencjach jest już bardziej stonowany, co nie znaczy, że mniej radykalny. Może to kwestia doboru słów? W latach 50. XX wieku mówił w Laskach, że praca może się stać modlitwą oraz że pracę można potraktować jako akt religijny. Zaraz jednak dodawał, że nigdy modlitwa nie stanie się pracą. Praca i wykonywanie obowiązków będą miały wymiar duchowy, gdy będą wykonywane przed Bogiem. Św. Hugon, opat z Cluny, został opisany przez biografa jako człowiek mówiący zawsze z Bogiem, o Bogu albo w Bogu. Gdzieś tu jest też wskazówka dla nas. Rostworowski podkreśla, że ustawiczne myślenie o Bogu doprowadzi raczej do nerwic. Dla niego istotna jest ostatnia część charakterystyki św. Hugona – mówił w Bogu. „Skupienie jest więcej zależnością od Boga niż myślą o Bogu”. Zależność to wdzięczna i swobodna pamięć. Pamiętam o swoich bliskich, przychodzi mi to w sposób naturalny, wiem, co im zawdzięczam. Te myśli nie burzą mojej pracy, przeciwnie: czasem dodają mi sił, innym razem przywołują uśmiech, dzięki któremu pracuje się szybciej, lepiej. Owego „bycia w Bogu” należy się nauczyć, podobnie jak kształtuje się w sobie delikatność sumienia. Rostworowski pisze, że „przerwanie pracy na chwilę, aby się w Bogu zanurzyć, to pracy nie szkodzi. Pomoże nawet, jeśli modlitwa nasza będzie prosta”. „Zanurzeniem” może być wspomnienie w wolniejszej chwili modlitwy Jezusowej lub innej krótkiej modlitwy.
Patrzę na jedno z jego ostatnich i chyba najbardziej znane zdjęcie. Domek rekluza, Frascati, starość. Stoi na progu, w wejściu. Jego twarz jak zaproszenie.
Oceń