Powołani do samotności
Oferta specjalna -25%

List do Galatów

0 opinie
Najniższa cena w ostatnich 30 dniach: 54,90 PLN
Wyczyść

Yves Congar, Teolog na wygnaniu. Dziennik 1952–1956, przeł. Michał Romanek, Wydawnictwo W drodze, Poznań 2008, s. 366

Jeśli zakazuje mi się głosić słowo, z apostolskiego punktu widzenia zostaję sprowadzony do zera”. Tym właśnie dla Congara była samotność. Być może trudno nam wyobrazić sobie taką sytuację, w której pozbawienie nas jednej czy drugiej konferencji byłoby dramatem. Raczej jesteśmy skłonni odetchnąć z ulgą, uwolnieni od kolejnego obowiązku. Jeżeli odnajdujemy w sobie takie uczucia, to pewnie daleko nam od postawy umiłowania Słowa i służby Kościołowi, którą znajdujemy u Congara. Z tego samego powodu jego dzienniki mogą miejscami sprawiać wrażenie narzekań dziecka, któremu zabrano zabawkę. Wystarczy jednak przypomnieć sobie starotestamentalnych proroków, by szybko się przekonać, że spotkanie z Bogiem, który oczyszcza nas z pychy, nie jest sielanką.

Congar już w młodym wieku odkrył, że otrzymał od Boga jeden dar, „dar pisania rzeczy rzucających trochę światła na pytania, które się nasuwają” (s. 16). Przyjął ten dar całkowicie, ograniczając wszystkie inne zajęcia, i poszedł za wezwaniem, które usłyszał u początków swojego kapłańskiego życia. Narzucił sobie bardzo surowy reżim pracy, by oddać się jedynie tej służbie. Kiedy w pewnym momencie władze kościelne wstrzymały publikację jego książek, zakazały wykładania, odcięły go od biblioteki, poczuł się „jak kobieta, która zobaczyła swego męża w ramionach innej i kiedy wróciła do domu, jest całkiem zbita z tropu, nie ma już ochoty zajmować się domem. Siedzi tam, bo tam jest, ale pyta sama siebie, co będzie robić” (s. 16). Jego dziennik z początku lat 50. jest zapisem doświadczeń kogoś, komu odebrano wszystko lub komu przynajmniej tak się wydawało.

Kościelna cenzura

W ostatnich latach wielokrotnie słuchałem konferencji na temat przyjaźni, niestety nie przypominam sobie ani jednej na temat samotności. Myślę, że szczególnie w czasie formacji młodzi dominikanie powinni mieć okazję zapoznania się na spokojnie z tą tematyką. Pomocny może być tutaj właśnie Dziennik Congara, który jest świadectwem zmagania się z osamotnieniem i odrzuceniem. Jest to lektura – jak reklamuje wydawca – „zaskakująca, fascynująca i… gorsząca”. Rozumiem, że jeżeli umieścimy na obwolucie słowo „gorsząca”, to możemy żywić nadzieję, że książka zostanie kupiona przez większą liczbę czytelników. Gwoli sprawiedliwości dodałbym jednak do tych określeń kolejne trzy, którymi teologię Congara określił kiedyś o. Joachim Badeni, jako tę, która „oświeca, uspakaja, umacnia”. Nie ukrywam, że bliższa jest mi ta perspektywa, ponieważ wstęp do książki lub nota na obwolucie to nie tylko sprawa marketingu, ale również klucz do zrozumienia całości dzieła danego teologa. Niestety, w tym wypadku wydawca kieruje czytelnika nie tyle na fałszywe, ile na boczne tory myśli Congara.

Zapiski Congara pochodzą z lat powolnego wykuwania się przyszłej teologii soborowej, która spotkała się ze zdecydowanym sprzeciwem Kurii Rzymskiej. Przestrzenią szczególnych zmagań był Kościół we Francji ze swoimi dwoma ośrodkami intelektualnymi: jezuickim i dominikańskim. W latach 1947–1956 sankcje kościelne objęły między innymi Congara, a trzech przełożonych prowincji dominikańskich złożono z urzędu. Nie miejsce tutaj na relacjonowanie całego sporu, warto jedynie wspomnieć, gdzie wówczas leżał problem. Jeden z badaczy tamtego okresu napisał: „od czasów Loisy’ego relacja między wiarą a historią – w sensie historycznie zrekonstruowanej przeszłości i dynamicznej teraźniejszości – stała się dla Francuzów podstawowym problemem teologicznym”. Chodziło zatem o to, w jaki sposób można skutecznie łączyć dialog ze światem współczesnym z dialogiem z naszymi poprzednikami. Jak łatwo się domyślić, wszystko to zbyt mocno pachniało modernizmem. Głównym oponentem francuskich teologów stała się Kuria Rzymska i papież Pius XII, który stawiał sobie za cel obronę tradycyjnej, scholastycznej teologii. Spór szczególnie uwidocznił się na płaszczyźnie eklezjologii. Jeszcze w encyklice Mystici Corporis Christi z 1943 roku Pius XII zakładał, że Kościół Chrystusowy rzymskokatolicki jest jedyną instytucją zbawczą, poza którą osiągnięcie zbawienia jest niemożliwe, a Mistyczne Ciało Kościoła, prawdziwy Kościół Chrystusowy to „święty, katolicki, apostolski Kościół Rzymski” (s. 12). Takie rozumienie Kościoła, ograniczone jedynie do Kościoła Rzymskiego, kłóciło się z najbardziej głębokim pragnieniem Congara – służbą na rzecz jedności wszystkich chrześcijan. Bliską sobie perspektywę odnalazł on dopiero wraz z pontyfikatem Jana XXIII, który otwierając sobór, powiedział: „wobec krajów na drodze rozwoju Kościół jawi się taki, jaki jest i jaki chce być: jest Kościołem wszystkich, a szczególnie Kościołem ubogich”. Jednak te słowa mógł usłyszeć dopiero w 1962 roku, przeszedłszy przez najciemniejszy okres swojego życia.

„Tymczasem trzeba ugiąć kark, zamilknąć, zaczekać i pracować nadal na wszystkich tych drogach, których nie zamknięto” (s. 87). W 1954 roku zamykano jednak coraz więcej wolnych przejść. Congar, pomimo coraz bardziej ograniczonej możliwości działania i drukowania, nie rezygnował z pracy, przy czym w swojej ocenie postępowania Kurii Rzymskiej pozostawał bezkompromisowy. Wielokrotnie odwoływał się do doświadczeń z okresu wojny i przebytej w jej trakcie niewoli. Kilkakrotnie, aby określić konfrontację francuskich teologów z Rzymem, używał słowa „czystka”, co wydaje się jednak grubą przesadą. Wsłuchując się w klasztornym refektarzu w autobiografię Trockiego, zanotował: „wiele fragmentów tego tekstu opisujących, w jaki sposób Stalin odsuwał Trockiego, całkiem dobrze można by odnieść do końca tego pontyfikatu i ogólniej, do atmosfery rzymskiego dworu” (s. 127). Nie wiem, co bardziej mnie dziwi, konkluzja Congara czy pomysł czytania Trockiego przy obiedzie. Zdaniem Congara jednak, spór o nową teologię wychodził poza ramy klasztornego refektarza. Dziennik zawiera relację z niezliczonych rozmów z przełożonymi zakonnymi i z pracownikami Świętego Oficjum. Congar zgadzał się na wiele, jednak pozostał przekonany o słuszności drogi, którą wybrał. „Nadal bowiem podtrzymuję swoją myśl: gdyby mieli mi zostać narzuceni cenzorzy rzymscy, będę pracował, spisywał, a potem złożę moje prace w depozycie w Instytucie Francuskim albo u notariusza z dyspozycją, by opublikowano je po mojej śmieci. (…) Zgadzam się na Boga, na Jego nawiedzenie. Bardzo trudne. Nie zgadzam się na gestapo” (s. 31–32).

Nie prowokować zgorszeniem

Pomimo doznawanego niezrozumienia nie ulegał jednak pospolitemu krytykanctwu, z którym możemy często spotkać się w naszym życiu, również kościelnym. Podczas rozmowy z jednym z francuskich dominikanów, który rozpoczynał swoje credo od słów: „wierzę w święty Kościół, który spalił Joannę d’Arc, który potępił Galileusza i który ma gdzieś świat”, zaoponował: „A ja zacznę moje Credo od poprzedniego artykułu: Wierzę w Ducha Świętego” (s. 63). Czytając Dziennik, odnosi się wrażenie, że Congar pozostawał bardzo powściągliwy w publicznej krytyce Kościoła, a to, co leżało mu na sumieniu, mówił otwarcie wobec swoich przeciwników. Niejeden ze współczesnych teologów i publicystów mógłby brać z niego przykład. Nie było to proste przemilczanie problemów, lecz szukanie właściwego miejsca dla podjęcia debaty na temat reformy Kościoła. „Z powodu braku normalnego ujścia w Kościele protest świeckich tworzy sobie przypadkowe ujścia, zwłaszcza w prasie. Jednak te ujścia, które nie są prawdziwym ujściem, często prowadzą na teren polityki” (s. 99). Jestem przekonany, że słowa te zachowują swoją wartość szczególnie w dzisiejszych czasach. Nie wystarczy znalezienie przypadkowego ujścia dla skądinąd słusznego gniewu czy też protestu członków Kościoła, ponieważ to nie uzdrowi sytuacji. Problem teologiczny musi znaleźć swoje rozwiązanie na płaszczyźnie teologicznej, inaczej pozostanie jedynie zasłoną dymną. Jasno dostrzegł to Congar w czasie prowadzonych sporów. „Dominikanie kilka razy nie dochowali tajemnicy i pozwolili wykorzystać pewne informacje prasie; w żadnym z tych wypadków nie atakowali biskupów. Pokazuje to, że (spontanicznie) zachowaliśmy ogromną dyskrecję w tak poważnej kwestii, jaką jest rola biskupów” (s. 106). Jakże znamienna jest uwaga poczyniona w nawiasie. Obecnie to, co spontanicznie przychodzi komentatorom do głowy, to raczej krytyka. I nie chodzi tutaj wcale o chronienie „ducha korporacyjnego”, lecz o poważne kwestie teologiczne. Wobec odczucia istniejącego w Kościele kłamstwa Congar szukał sposobu działania, który pozwoliłby mu na postępowanie zgodnie z własnym sumieniem. Zacytuję jego propozycję prawie w całości, ponieważ w przyszłości może się przydać:

Jak postępować? W jaki sposób uzyskać możliwość ujawnienia tych kłamstw? W tej chwili nie widzę innych sposobów niż te, które mimo wszystko stosuję dość dokładnie:
1. Być wewnętrznie czystym w uczuciach i myślach. Starać się o postawy rzeczywiście i całkowicie ewangeliczne (…).
2. Mówić prawdę. Rozważnie, bez prowokowania niepotrzebnym zgorszeniem. (…)
3. Kiedy tylko to będzie możliwe, jeszcze silniej akcentować moje zaangażowanie w pobudzanie i wspieranie świeckich, prowadzących tak samo ukierunkowaną walkę w bardziej konkretnych realiach codzienności.
4. Wyczekiwać ewentualnych okazji do zamanifestowania na zewnątrz mojego sprzeciwu wobec kłamstw tego systemu i te okazje wykorzystywać. (…)
Mój opór może polegać tylko na tym: nigdy nie opuszczać, ale raczej kontynuować i intensyfikować moją służbę Prawdzie. Nie mogę sprzeciwiać się w inny sposób, ale w tym właśnie oporze nie ustaję i nie ustanę (s. 131–132).

Pozostać sobą

Pomimo jasnej decyzji, by nie ustawać w służbie Prawdzie, Congar doświadczał coraz większego osamotnienia. Już nie tylko był samotnym teologiem, którego książek nie drukowano, znajdującym pociechę jedynie w rozmowie z kilkoma przyjaciółmi. Stał się teologiem odrzuconym, co dotykało w nim przede wszystkim poczucia sensu dalszej pracy, a nawet dalszego życia. W zapiskach pojawiają się spekulacje na temat przyszłości, która pomimo najróżniejszych wariantów przesuwających się w jego głowie (przejście na prawosławie, na anglikanizm, do stanu świeckiego), zawsze związana jest z powołaniem, którego nie potrafiłby zdradzić: „moje powołanie jest powołaniem do pracy i do doktryny, do »doktrynalnej posługi ludowi Bożemu«” (s. 176). Jednak to, co w racjonalnym namyśle wydaje się jasne, w odczuciu przestaje mieć jakikolwiek sens. W pewnym momencie Congar zapisał: „gdybym miał okazję ulec jakiemuś wypadkowi, nie zrobiłbym nic, żeby tego uniknąć” (s. 22). Stopniowo teologia, która była dla Congara „doktrynalną posługą ludowi Bożemu”, stała się również dla niego drogą oczyszczenia. Podczas pobytu w Rzymie zanotował słowa, które są dokładnym opisem jego wewnętrznego doświadczenia:

Oni coś we mnie złamali i nie będę już tym samym człowiekiem co dotychczas. Jest też oczywiście we mnie człowiek, który zdrowo, z realizmem i optymizmem odnajdzie dobre strony tej sytuacji i przyzwyczai się do warunków, jakie mu stworzono. Jest też jeszcze trzeci wymiar, wymiar modlitwy i psalmów, wymiar wiary, która polega na tym, że jest się posłusznym Bogu, nie wiedząc, dokąd On nas prowadzi, wymiar niezwyciężonej nadziei. Jest wreszcie we mnie człowiek, który będzie się starał nie pozwolić, by zło go zwyciężyło, pozostać sobą w tym wszystkim [pozostać, a może raczej nieustannie stawać się wolnym], prowadzić dzieło budowania własnego życia w Chrystusie, interesować się ludźmi i wchodzić z nimi w komunię, gdziekolwiek ich będzie spotykał; będzie się starał być, stawać się w pełni wartościowy dla ludzi, mając na względzie Jezusa Chrystusa (s. 154–155).

Czytając jedynie pierwsze zdanie, możemy spontanicznie współczuć Congarowi, którego złamali jacyś „oni”, który nie będzie już sobą. Jednak kiedy przejdziemy do kolejnych zdań, równie spontanicznie wyrywa się nam okrzyk: I bardzo dobrze! Niechże on w końcu przestanie być sobą i zacznie być nowym człowiekiem. Wraz z lekturą możemy obserwować nie tylko kolejne kłody rzucane pod nogi teologa oraz jego godne podziwu trwanie przy własnych poglądach, lecz przede wszystkim odsłaniającą się z czasem tajemnicę powolnego wzrastania samego Congara w rozumieniu tajemnicy Kościoła. Gdy jedzie do Jerozolimy (został wysłany przez przełożonych), towarzyszy mu przeczucie, że czeka go tam pięć surowych miesięcy. „Wypełnię je pracą, przemienię osamotnienie w »samotność«, w Bożą samotność, jak Mojżesz na Horebie, jak święty Paweł w »Arabii« (…). Wypełnię swoje życie posłuszeństwem woli Bożej, cierpliwością, ponurym trudem. Swoją paschę odprawiać będę w samotności, tak jak starałem się ją odprawiać w czynnym kontakcie z ludźmi i w zaangażowaniu w przepływ idei oraz doktrynalną posługę moim braciom” (s. 133–134). Od tego momentu zaczyna powoli rysować się zupełnie nowy wymiar przeżywanych przez niego problemów. Stopniowo dostrzega inny, głębszy sens wszystkich dotychczasowych trudności. Już nie chodzi tylko o udowodnienie Kurii Rzymskiej, że Kościół jest czymś zupełnie innym, niż ona dotąd sądziła, lecz o doświadczenie tego, że Yves Congar jest kimś zupełnie innym, niż do tej pory przypuszczał.

Myślę sobie, że jestem biedakiem, strasznym biedakiem. Być może, poza wszystkim, tak miało być, abym stał się ubogim, naprawdę ubogim, to znaczy ubogim bez pychy i bez usprawiedliwiania, anawim (s. 237).

Od czasu pobytu w Ziemi Świętej Congar zaczyna stawiać na nowo fundamentalne pytania dotyczące swojej osoby. Przeżyte tam święto Paschy oraz następne dwa lata spędzone na tułaczce po Europie, były okresem zwrócenia się ku własnemu wnętrzu. Podsumowanie wszystkich tych doświadczeń znajdujemy w rozważaniach zapisanych w Cambridge w 1956 roku: „W moim cierpieniu i pomieszaniu jest z pewnością element miłości własnej i urazy. Byłem kimś, coś robiłem: nie jestem już nikim i nie robię już nic. Z pewnością jeśli nawet tego nie szukałem, to przynajmniej delektowałem się próżnością związaną z odgrywaniem roli ważnej osobistości. Urządzono na mnie nagonkę i oto znalazłem się całkowicie ogołocony, sprowadzony do tego, czym jestem ja sam: a to tak niewiele” (s. 331). Odpowiedzią na doświadczenia własnej małości jest dla niego zwrócenie się ku tajemnicy Krzyża, w którym znajduje ukojenie.

Ponad dziesięć lat później w jednym z artykułów Congar napisał, że każdy chrześcijanin uczestniczy w walce, jednak w życiu apostoła Ewangelii walka ta jest jeszcze bardziej zaciekła i nieubłagana. Odpowiedzią nie jest jedynie oskarżanie tych, poprzez których przychodzą próby, lecz „próby chrześcijańskie, a zwłaszcza próby apostoła, mają sens tylko z punktu widzenia Jezusa Chrystusa i są to nawet Jego własne cierpienia, które apostoł znosi dla Jego Ciała, jakim jest Kościół. Musimy widzieć naszą konkretną sytuację i nasze trudności nie jako odosobniony i zamknięty we własnych granicach przypadek, ale jako pewien moment tej olbrzymiej całości, jaką jest czyn mesjański”. Życie teologa odnajduje swój pełny sens nie tylko w posłudze doktrynalnej ludowi Bożemu, lecz w złożonej za ten lud ofierze. W jednym z ostatnich zapisków Dziennika znajdujemy słowa, które streszczają nową posługę Congara, a które mogą stać się drogowskazem dla każdego, kogo boli zło doświadczane w Kościele:

Będę zatem wracał do źródła, jakim jest krzyż za grzech herezji i schizmy. Ich i naszej. Nawet tych, co są w Rzymie. Osądzam Rzym na płaszczyźnie intelektualnej, ale powinienem również zanurzyć się w odkupienie jego grzechów, jego pychy, jego ducha dominacji, wejść w to na płaszczyźnie egzystencjalnej, angażując w to własne życie i je tracąc (s. 351).

Gdy czytam zapiski Congara, utwierdzam się w przekonaniu, że nikt z chrześcijan nie jest zaproszony do samotności bardziej niż właśnie księża. Możemy mówić tu o podwójnym zaproszeniu, które na pierwszy rzut oka wydaje się wewnętrznie sprzeczne. Po pierwsze, jesteśmy zaproszeni do niezłomnego dania świadectwa Prawdzie, nawet za cenę niezrozumienia, wyśmiania i odrzucenia, nie tylko przez świat, ale i przez członków Kościoła. Postawa ta będzie wymagała zobaczenia swojej posługi w perspektywie długodystansowca, który nie zawaha się pracować bez poklasku i trwać przy niemodnych opiniach. Jesteśmy zaproszeni do tego, by być mocni, choć kroczymy samotnie. Jest to jednak płaszczyzna samotności intelektualnej. Z drugiej strony Bóg wzywa nas do samotności egzystencjalnej, która łączy nas z tajemnicą Jego krzyża i odkupienia. W tej perspektywie musimy stawać się coraz słabsi. Kiedy myślę o tym dwojakim powołaniu do samotności, staje mi przed oczami Jezus, Jego pierwsze i ostatnie zdania wypowiedziane na kartach Ewangelii. Pierwsze zdanie wypowiedział do swoich rodziców jako dwunastoletni chłopiec w świątyni jerozolimskiej: „Czemuście Mnie szukali? Czy nie wiedzieliście, że powinienem być w tym, co należy do mego Ojca?” (Łk 2,49). Zdecydowane pójście za głosem Ojca wyprowadza Go poza przyjęte kanony żydowskiej tradycji. Nie tylko opuszcza rodziców, nic im o tym nie mówiąc, czym podważa ich autorytet rodzicielski, lecz również zadaje pytania uczonym w Piśmie, egzaminując ich wiedzę. Poprzez ten gest Jezus „zadaje pytanie” nie tylko zastanej tradycji, ale i wiedzy. Nasze poszukiwanie teologiczne powinno podążać za Nim, aby być tylko w tym, co należy do Ojca. Tak rozpoczyna się działalność publiczna Jezusa, kończy się natomiast w obliczu Męki słowami: „Ojcze, przebacz im, bo nie wiedzą, co czynią” (Łk 23,34). W tych słowach znajduje swoje dopełnienie Jego misja wobec tych, którzy Go odrzucili. Nasza teologia powinna nie tylko zajmować się tym, co należy do Ojca, ale również (a może przede wszystkim) prowadzić innych do Niego. Pomiędzy tymi dwiema wypowiedziami Jezusa możemy szukać sensu posługi teologa we współczesnym świecie i odnaleźć sens samotności, która nigdy nie jest osamotnieniem, lecz byciem w tym, co należy do Ojca.

Powołani do samotności
Wojciech Surówka OP

urodzony w 1975 r. – dominikanin, duszpasterz, rekolekcjonista, doktor filozofii. Przez wiele lat pracował w Rosji i na Ukrainie, był promotorem życia intelektualnego i radnym Wikariatu Ukrainy, dyrektorem...

Produkt dodany do koszyka

Zobacz koszyk Kontynuuj zakupy

Polecane przez W drodze