List do Galatów
Przyprowadzili na naszą kanapę kumpla, który studiował przyszłościowy kierunek na jednej z najlepszych na świecie uczelni i który bez amfetaminy nie mógł już sobie poradzić. Co lepsze? – pytała Kelly. – Programowa, luźna kontestacja rzeczywistości czy dramatyczna próba osiągnięcia w niej sukcesu? U nas trawka to nie narkotyk – ale, żeby użyć twoich standardów, narkotyzujemy się wszyscy.
— Toś piep… preambułę! — wykrzyknął kolega, z którym od kilku miesięcy usiłowałem uzgodnić główne tezy tekstu o narkotykach. Michaś, wybitny student medycyny, cztery języki, publikuje w prestiżowych pismach, od narkotyków nie stroni. Pali marihuanę — jak sam to określa — wręcz jara jak smok, łyka różne pigułki, regularnie jeździ do Amsterdamu po towar. Zna temat. — Do d… taki tekst.
W samolocie do Londynu, w drodze po kolejną porcję ludycznych doznań, Michaś wyrwał mi laptopa i napisał nowy wstęp:
— Jestem młodym dziennikarzem. Porządnym obywatelem. Będę pisał o marihuanie. O dopalaczach, o ecstasy, o flatlinerach. G… o nich wiem. Nigdy żadnego z tych środków nie wziąłem do ust. Wiem, że narażam się fachowcom od narkotyków. Cholera, dziwna rzecz z tymi fachowcami. Jest kilku, przed którymi — chapeau bas. Ale coraz więcej takich, którzy trąbią o narkotykach na prawo i na lewo, a jednocześnie uspokajają sumienie społeczeństwa. Narkotyki to, owszem, problem poważny — myśli zaniepokojone społeczne sumienie, ale błyskawicznie niweluje sobie ten dyskomfort, bo niewygodną, ziejącą niszę wypełniają wszechobecni specjaliści od kręcenia w mediach cukrowej waty podczas wstrząsających wejść na żywo między reklamami proszku a „Randką w ciemno”. Dzięki nim wraca spokój. Problemem już ktoś się zajął. Są mądrzejsi. To dzięki takim gwiazdorom rodzice patrzą na plakaty informujące, w jaki sposób dowiedzieć się, czy dziecko brało, jak na komunikat z Marsa, a posłowie nie mogą się zdecydować, co jest w naszym kraju dozwolone, co nie. Jedni eksperci opowiadają się za legalizacją narkotyków miękkich, inni protestują, twierdząc, że od miękkich już tylko krok do twardych. Pozostali twierdzą, że nie ma ani miękkich, ani twardych, jeszcze inni zaś — po prostu biorą, bo żeby z wrogiem walczyć, trzeba go lepiej poznać.
Przez narkotyki pochowałem już kilku kolegów. Wszystkich tych, którzy będą osądzać mnie jako ignoranta, proszę, niech pozwolą mi na chwilę smętnego i niefachowego zawodzenia nad grobem kumpli. A może i na odrobinę śmiechu, bo czasem już nic innego nie zostaje. Siedemdziesiąt procent moich znajomych pali, snifuje, łyka. Michasiem realnie wstrząsnęło, gdy podpowiedziałem mu liczbę moich używających kolegów.
— Siedemdziesiąt procent twoich znajomych to narkomani?! Stary, czy ty żyjesz w Amsterdamie?! — zapytał Michaś retorycznie. Gdy wyjaśniłem mu, że wliczam w to amatorów marihuany, roześmiał się z politowaniem. — Co, katolickie sumienie wierzga przeciw ościeniowi? Taką mamy erę — nastał
Czas wypalania traw
— Kopsniesz joincika? — to pytanie jest jedną z bardzo niewielu pozostałości po kontrkulturowej rewolucji końca lat 60. O ile jednak hipis — jeśli da się jeszcze spotkać żywego — zasługuje dziś wśród młodzieży jedynie na miano „kwiatostanu” (pogardliwa pochodna eufemizmu dzieci kwiaty), o tyle jego nieodłączny atrybut w postaci skręta z marihuaną u progu XXI wieku realnie zagraża popularności wszystkich innych używek. Nie ma zresztą konkurencji. To, czym zaciąga i zachłystuje się współczesny, dobrze wychowany młodzian i młodzianka, to marihuana, królowa salonów. Znamienne, że chyba żaden stymulator rozkoszy nie dorobił się w języku polskim tylu pieszczotliwych określeń, co ona. Od pełnej rewerencji marii, przez poufałą marychę, ekscytującą obcością Mary Jane (MJ), swojską — gandzię, techniczno–handlowe — staff, towar i paliwo, po ekologiczne: trawę i sianko, a wraz z nimi — słusznie wywołujący zapałczane skojarzenia sianów czy wreszcie nasycone perwersyjną czułością semiordynarne zielsko.
Ileż pojawiło się w naszym języku określeń tego, co można ze wspomnianą marią robić! Najpopularniejsze to obok klasycznych, odnoszących się też do tytoniu, żulerskich — „kopsnąć sztacha” vel „szluga”, „ściągnąć chmurę”, nieco bardziej wyspecjalizowane — przynależne tylko jej: „przypalić faję”, „skręcić jointa” „ujarać się”, „upalić się”, dzięki czemu można „odjechać”, „odlecieć”, „być na haju”, „zakręcić się (np. jak chiński termos)” etc., etc.
Jeśli coś pozostawia w języku aż tak wyraźny ślad, to musi to — w konfrontacji z powszechnym obrazem młodzieży ograniczającej wszelki wysiłek koncepcyjny do niezbędnego minimum — zrodzić przypuszczenie o bardzo ważnej roli wspomnianej Mary Jane w życiu pokolenia. Czy to świadome uczucie? Popytałem w Internecie — do prenumeraty czołowego organu palaczy, amerykańskiego „High Times” nie przyznał się nikt. Do udziału w dorocznym pucharze konopnym — turnieju różnych odmian konopi — jeden fan zielska.
Kilka miesięcy temu poszliśmy ze znajomymi do klubu, o którym wiadomo, iż średnia wieku przekracza tam osiemnastkę tylko wtedy, gdy akurat przypadkiem zajrzy patrol policji. W powietrzu — przysłowiowa siekiera, co piąty licealista trzymał w rękach (legalną, na własny użytek) fifkę (zbawienny wynalazek dziadków), a reszta paliła metodą na „fajkę pokoju”. Oczywiście nie tylko palili — również konwersowali, pili browar. Nasze starcze głowy (24, 28 i 30 lat) po kwadransie miały już dość — sama tylko bierna inhalacja klubowych oparów doprowadziła nas do przedsionków nadświadomości. Taka bezideowa masówka jest chyba znakiem, iż zanika w kulturze jedno z jej fundamentalnych praw — misterium przełamywania tabu. Stanął mi przed oczyma wyniesiony z podstawówki obraz kolegów, którzy wychowywani w kulcie trzeźwości potajemnie konsumowali zakazany owoc w stężonej postaci radzieckiego spirytusu marki Royal. Sądzili naiwnie, że alkohol dorośli mieszają z sokiem podobnie jak oni — dwa łyki royala, łyk pomarańczowego nektaru. Rzygali później rzecz jasna jak koty. I teraz są co najwyżej kulturalnymi piwoszami, ale ja pytam: jakie tabu przełamuje ta upalająca się do nieprzytomności smarkateria?
— Odp… się od smarkaterii — zaznaczył w tym miejscu kolega recenzent, zaciągając się skrętem po wyjściu z londyńskiego metra — żadne tabu, ona po prostu czerpie wzorce od starszych.
— A dlaczego palą starsi?
— Bo trawa daje speeda. Świat po niej wydaje się piękniejszy. Zero ideolo!
— Widzisz, Michaś, g… prawda — dodałem, osiągając poziom interlokutora — to element szerszego problemu. Świat wcale nie pociąga tak tych młodych ludzi, jak pociągał ich o kilka lat starszych kolegów. Oni widzą kretyństwo ideologii zarabiania i walki lansowanej przez yuppies. Chcą żyć cudnie i bez wysiłku, romantycznie, niczym kwiatki, szukają wartości, ale ich nie znajdują, bo świat jest brzydki i zły. Poprawiają go sobie, jak umieją.
— Ty to jesteś, kurde, rosiczka.
Z archiwum X
Czym jest ta nowa generacja X (w polskim wydaniu), bo tak się ją roboczo określa, zrozumiałem podczas sympatycznej imprezy w podwarszawskim Grodzisku. Koleżanki i koledzy, głównie świeżo upieczeni studenci, najpierw deliberowali przy piwku. Z magnetofonu (sic!) leciały przeboje z lat 80. (sic!), wytworzył się specyficzny klimacik. Po mniej więcej godzinie koleżanka wyciągnęła fifkę. Po dwóch — towarzystwo, przekrzykując się, snuło wizje, co będzie, gdy kosmici porwą papieża i wszczepią mu implanty w dwunastu (sic!) miejscach. Około drugiej nad ranem impreza przeniosła się na balkon, jeden z kolegów udawał sygnał telewizyjnych „Wiadomości”, drugi był Jolantą Pieńkowską i w ten sposób o lądowaniu UFO dowiedziało się całe wyrwane ze snu miasto. Moi koledzy nie zarzucili natchnienia. Porzucając pracę i szkołę, przez następne dwa tygodnie nakręcili w plenerze parodię Z archiwum X, jeden z najlepszych filmów amatorskich, jakie oglądałem. To już nie było to, czego świadkiem byłem na pierwszym roku studiów, gdy moi koledzy hobbystycznie hodowali gandzię w doniczkach, a raz na tydzień jeździli do Kampinosu po halucynogenne grzybki, palone potem przemyślnie na puszce po coca–coli. Film, który widziałem w Grodzisku, to zwiastun nowego gatunku — nazwałbym go roboczo teologią wyzwolenia od rzeczywistości.
Pomyślałem sobie, że może to jednak nie dostojna, programowo kontestująca, klasyczna, opisywana przez Amerykanów generacja X. Może gdyby w Polsce było coś takiego jak kultura klubowa, moi znajomi z Grodziska byliby jej częścią.
Z pojęciem clubbingu po raz pierwszy zetknąłem się w Wielkiej Brytanii. System jest prosty — młodzi ludzie, niekoniecznie wykształceni, a jednak dzięki nasączeniu informacją diablo inteligentni, olewają karierę, podejmują byle jakie prace, wszystko to między innymi po to, by w piątkowy wieczór dać się ponieść fali zabawy, zmieniając kluby aż do poniedziałkowego brzasku, kiedy trzeba zwlec się do pracy. Po co do pracy? Żeby mieć na prochy na następny weekend. Matt, Kelly, Nina, klubowicze, których poznałem w północnej Anglii, do złudzenia przypominają bohaterów filmu Human Traffic, który w Polsce spotkał się z mizernym przyjęciem. Fantastyczne poczucie humoru, arcyinteligenta kpina z kultury masowej, w połączeniu z totalną zakrętką narkotyczną (Moff z Human Traffic peroruje na haju, że Mistrz Joda z Gwiezdnych wojen dlatego był zielony, że palił trawę, a Han Solo to międzygalaktyczny handlarz zielskiem) — dawały uroczą, ale nieco beznadziejną mieszankę. Ci ludzie dążyli do autodestrukcji, choć z polotem. Aby ich upamiętnić, zajeździłem na śmierć płytę z muzyką z tego filmu. Poszedłem nawet na clubbingową imprezę po uroczystej premierze filmu — drętwą jak akademia ku czci. Bartek Winczewski z „Machiny”, największy w Polsce znawca tematu, wytłumaczył mi później, że clubbing miał w Polsce szanse pięć lat temu, gdy powstawały pierwsze kluby, które z czasem zmieniały się zazwyczaj w homogeniczne pubo–kawiarnie z potańcówką. Teraz — to u nas rozrywka dla elit.
Michaś dodał w tym miejscu, że prawdziwy clubbingowiec bierze to, co sam chce, i tylko jeśli potrzebuje — to taki clubbingowy humanizm — wolność wyboru jednostki. Ale zostawmy jeszcze na chwilę prochy. Skupmy się na trawie. Matt i Kelly są częścią subkultury, palą z przyczyn ideowych. U nas nie ma clubbingu, kwiatostany to margines, generacja X raczkuje. Dlaczego więc w Polsce palą dziś prawie wszyscy, skoro żadnej pokoleniowej ideologii tu nie widać? Dlaczego moja kuzynka dwa lata temu czerwieniła się na myśl o trawie, a dziś otwarcie informuje, że zawsze ma przy sobie jointa? Dlaczego w warszawce nie ma już imprezy na poziomie bez tradycyjnego sztacha? Dlaczego jedna z największych polskich aktorek, chwilowo bez propozycji, publicznie przyznała, że zawsze ma przy sobie skręta z marihuaną?
Moja teza jest brutalna — ekstra doznania to tylko pół motywacji. Drugie pół — nieustanne dyskusje na temat legalności trawy, które sprawiają, że palenie jest czymś, co wywołuje dreszczyk towarzyszący subtelnej nieprawomyślności u przykładnych obywateli.
Jeśli przykładni obywatele, niby to w ukryciu, przypalają z rozkoszą, to można młodzieży tłumaczyć, że od narkotyków miękkich tylko pół kroku do tych twardych. Młodzież będzie się upalać do nieprzytomności, bo, jak pisał klasyk, owszem, patrzy na powściągliwość starszych, ale „ogarnięta dziwną chętką, pragnie dużo, byle jak i prędko”.
Podobną do tej powyżej tezę przedłożyłem tego samego wieczoru, oczywiście w trakcie clubbingu Michasiowi, a następnie moim brytyjskim kolegom. Najpierw, rzecz jasna, wyśmiali głupotę polskiej młodzieży, a Michaś zachęcił ją do czytania klasyków, przykładowo Szekspira, którzy, jego zdaniem, też byli upaleni. Widząc potępienie w moich oczach, przyprowadzili na naszą kanapę kumpla, który studiował przyszłościowy kierunek na jednej z najlepszych na świecie uczelni i który bez amfetaminy nie mógł już sobie poradzić. Co lepsze? — pytała Kelly. — Programowa, luźna kontestacja rzeczywistości czy dramatyczna próba osiągnięcia sukcesu? U nas trawka to nie narkotyk — ale, używając twoich standardów, narkotyzujemy się wszyscy. A ty się nie narkotyzujesz? Sukces, telewizja, podróże, imprezy? Szybki seks? Nie szukasz doznań? Nie nakręcasz się do oporu szybkim życiem?
Michaś przełożył te wyrzuty na polski: — Czy ty nie rozumiesz, że ty też się załatwiasz, tylko po chrześcijańsku, metodami naturalnymi? Oddasz punkty przed czterdziestką na gustowny zawalik. Czy ty nie rozumiesz, że nie różnisz się niczym od smętnych gówniarzy z roku twojego brata studiującego prawo na prowincjonalnym uniwersytecie, którzy jadą na amfetaminie od sesji do sesji, albo tych z akademii medycznej, albo z innych przyszłościowych, ale wymagających olbrzymiego wysiłku kierunków? Ludziom kompletnie już odwaliło na punkcie wyzwalania z więzów rzeczywistości. Kiedyś była tylko wóda, śledzik i przaśny seks — a teraz…
Była druga w nocy, klub w północnym Londynie, Michaś, przyszły lekarz, żeby rozładować atmosferę, opowiedział o swoich kolegach z roku, którzy kilka lat temu próbowali opracować metodę podawania sobie red bulla i innych energetyzujących napojów w bolusie — szybkim dożylnym wlewie, a następnie na lekkim haju próbowali się podładować defibrylatorem.
— Problem jest, rozumiesz, w tym, że chcielibyśmy wszystko naraz i dużo. Przeskoczyć sami siebie, przebić głową mur własnej świadomości.
To była ostatnia refleksja Michasia, zanim tego wieczoru na dobre zniknął w łazience. Znów przeliczył się z chemią.
Dokąd prowadzi ta droga?
Bodaj w 1995 roku w Wielkiej Brytanii rozpętała się ogromna publiczna kampania wymierzona w producentów tabletek szczęścia, ecstasy, po których świat staje się kompletnie odleciany, kolorowy, a jego amator nabiera sporej wytrzymałości na ludyczne trudy. Gazety i telewizja epatowały zdjęciem córki policjanta, która zmarła z przedawkowania. Dopiero po tym medialnym boomie wytropiono substancję niezbędną do produkcji ecstasy, ostra nagonka policji na chemiczne manufaktury zaowocowała tym, że producenci ecstasy przenieśli biznes do Holandii (gdzie w końcu też rozpoczęło się polowanie), aby później wynaleźć 4 MTA, środek, przy którym ecstasy to małe piwo.
Rok temu w jednym z klubów w jakimś angielskim Grójcu dowiedziałem się o śmierci naszej wspólnej koleżanki, 22–letniej Kathy. Matt, na co dzień konsultant ds. narkotyków w miejscowej szkole, ujarany jak niemowlę, opowiadał mi z przejęciem o ostatniej imprezie, w której uczestniczyła. — Brała piguły, jedna za drugą. Piliśmy. Co chcesz, duża dziewczyna. I nagle, wiesz, zrobiła się taka niebieska. Przyjechali medycy, reanimowali ją przez godzinę. Sekcja zwłok nie wykazała kompletnie nic. Serce — w normie, w płucach — powietrze. Przy przedawkowaniu ecstasy mózg nienaturalnie puchnie. A tu nic — ani śladu. Natychmiastowa śmierć.
Po kilku miesiącach Kathy została zarejestrowana jako kolejna śmiertelna ofiara przedawkowania czterometylotiamfetaminy. Ten narkotyk znany był brytyjskiej policji od dawna. Był na liście substancji zakazanych. Dopiero niedawno okazało się, co naprawdę potrafi.
W Wielkiej Brytanii do złudzenia przypomina zażywany masowo i u nas przez zaziębionych najzwyklejszy paracetamol. Białą, okrągłą tabletkę przecina wpół linia ułatwiająca przełamanie. Podobno to dlatego nazwano ją i jej pochodne flatliners (flat line — dosł. płaska linia). Kilka miesięcy po tym, jak nowa piguła pojawiła się na brytyjskim rynku narkotyków, do banalnego skojarzenia doszedł wymiar tragiczny — flat line to też prosta linia na monitorze EKG, po prostu zgon.
O flatlinerach, nowej esctasy, przeczytałem po raz pierwszy w lutym 1999 roku w brytyjskim „The Face”. Wymieniał co najmniej pięć rodzajów śmiertelnych piguł. Kilka miesięcy później znajomy pochwalił mi się, że bez przeszkód nabył 4 MTA w klubie, który upodobała sobie smarkateria mojego rodzinnego miasta na Podlasiu. Ba, dobremu klientowi dealer dołożył nawet w ramach promocji tzw. mitsubishi, czyli MDMA, specyfik silniejszy kilkadziesiąt razy od klasycznego ecstasy, swoją nazwę zawdzięczający gwiazdkom przypominającym logo samochodowego koncernu.
„The Face” opisywał ze szczegółami historię pierwszego na Wyspach udokumentowanego przypadku śmierci po wzięciu 4 MTA, 22–letniego Rene Saundersa z Shrawbury. Historia niczym z arcydzieł kultury masowej. W piątkowy wieczór Rene wybrał się ze znajomymi na imprezę do jednego z tzw. miejsc funu, bawili się świetnie. Tego wieczoru Rene podobno powiedział matce, że ta noc zakończy jego romans z narkotykami. Koniec romansu był tragiczny — śmierć z nieustalonych przyczyn w miejscowym szpitalu. Facet dostał drgawek. Nikt nie zadzwonił po karetkę. Tłumaczenie było proste — on zawsze tak wyglądał po prochach. I zawsze z tego wychodził. — Poza tym, ja też brałem — mówi jego kumpel.
Sekcja zwłok, jak później u Kathy, nie wykazała żadnych zmian. Świadkowie zeznali policji, że Rene był już wzięty i na koniec dopalił się czymś ekstra — flatlinerem. Mówi się, że flatlinery wchodzą w śmiertelne reakcje praktycznie ze wszystkimi innymi narkotykami. Jeden z holenderskich dealerów załączał podobno do piguł ulotkę z ostrzeżeniem i radą, aby klient, przyjmując je, spożywał też dużo wody. „The Face” zauważa, że na Wyspach dealerzy zawarli niepisaną umowę, że flatlinerów nie rozprowadzają. Nie pozwala im na to ich system wartości — a w domyśle prosta logika rynku — jak wiadomo, martwy klient to żaden klient.
Podobno na rynku 4 MTA pojawiła się po raz pierwszy w 1969 roku. Wtedy miał to być środek wspomagający leczenie depresji. — Prozac stymulował wytwarzanie serotoniny, substancji, która, z grubsza rzecz biorąc, ma istotny wpływ na psychiczne samopoczucie jednostki. Jednak serotonina powstała w wyniku działania 4 MTA nie ulega reabsorpcji, po prostu pozostaje w mózgu — tłumaczył mi ostatkiem sił Michaś. — Po ecstasy czujesz, że odleciałeś, ale później zawsze wracasz na ziemię. Koniec jazdy. Jeśli chcesz jechać dalej — musisz wziąć następną pigułę. Gdy bierzesz flatlinera, najpierw nic nie czujesz. Bierzesz następnego i ładujesz się na górę, i mimo że wydaje ci się, że zlazłeś — nadal tam jesteś. Gdy bierzesz następną — startujesz już z innego poziomu. Schody do nieba nie mają końca.
— A po jaką cholerę w ogóle się na nie piąć?
— Bo niespokojna jest moja dusza, dopóki nie spocznie w Panu. W coś, k…, trzeba wierzyć…
Dochodziła szósta. Nad Londynem wschodziło słońce. Michaś zwalił się ostatecznie w moje objęcia. Zabełkotał coś jeszcze i zasnął.
Oceń