Ewangelia według św. Łukasza
Za naszą wschodnią granicą spędziłem łącznie około czterech lat. Wielokrotnie spotykałem ludzi, którzy doświadczyli na swojej skórze komunistycznych represji za wierność religii chrześcijańskiej. Byli wśród nich więźniowie łagrów i zesłańcy na Sybir. Natrafiałem również na przemyślnych duchownych, którzy wyprowadzali w pole śledzących ich agentów. Na przykład ojciec Darzycki z Szarogrodu miał zezwolenie na odprawianie tylko jednej mszy w ciągu dnia. Robił to z samego rana, po czym siadał w zatopionym w półmroku konfesjonale, by spowiadać.
W tylnej ściance konfesjonału było tajemne przejście, którym zakonnik wychodził z kościoła, a jego miejsce zajmował tymczasem podobny do niego mężczyzna. Kiedy sobowtór odgrywał rolę spowiednika, ojciec Darzycki objeżdżał sąsiednie wioski, odprawiał tam msze i udzielał sakramentów. Miejscowe KGB miało niezły zgryz, gdy przychodziły do nich raporty agentów, którzy w tym samym czasie widzieli księdza w dwóch różnych miejscach – jedni spowiadającego w konfesjonale, inni udzielającego komunii dwadzieścia kilometrów dalej. Do dziś w Szarogrodzie parafianie śmieją się, że dla kagiebistów był to dowód na bilokację duchownego.
Muszę jednak przyznać, że ogromne wrażenie robiły na mnie zawsze relacje z okresu, gdy komunizm chylił się już ku upadkowi, zwłaszcza z drugiej połowy lat 80. System tracił zęby, przestawał kąsać, ale dalej nienawidził religii.
Mojej rodzinie mieszkającej w Użhorodzie co roku na Boże Narodzenie przytrafiała się ta sama historia. W pierwszy dzień świąt przychodził do nich rano do domu nieznajomy człowiek, siadał na taborecie w przedpokoju, czytał gazetę i siedział tak przez cały dzień. Miał torbę, a w niej zapas kanapek i termos z herbatą. Od czasu do czasu prosił, czy może skorzystać z toalety. Około dwudziestej drugiej żegnał się i wychodził. Człowiek ten był na dyżurze, a jego zadaniem było pilnowanie, czy przypadkiem domownicy nie świętują Bożego Narodzenia.
Rodzina była na to przygotowana. Już dzień wcześniej gotowe były wszystkie świąteczne posiłki oraz gałązki choinki i prezenty, które leżały pochowane po szafach i szufladach. Kiedy tylko dyżurny opuszczał dom, zasuwano okna grubymi zasłonami, gaszono światło, zapalano świeczki, odłączano telefon z gniazdka i wyjmowano wszystko ze schowków. Dopiero wtedy zaczynała się wigilijna wieczerza – bardzo cicha jednak, by nie narazić się na donosy sąsiadów.
Znam wiele opowieści o martyrologii chrześcijan w Związku Sowieckim, ale kiedy myślę o komunistycznych represjach wobec ludzi wierzących, zawsze staje mi przed oczami to właśnie zdarzenie. Może dlatego, że miało miejsce za mojego życia – w czasach, gdy byłem bierzmowany. Może dlatego, że mówi mi więcej o sytuacji chrześcijan, niż opisy martyrologii – oddać życie można w końcu tylko raz, a znosić dokuczliwości trzeba było codziennie.
Oceń