33 listy z Atlasu. Antidotum na religijne barbarzyństwo
Trzydziestolatek nie czeka na przemianę siebie, ale na zmianę otaczających go struktur, które zdają mu się nieludzkie, opresyjne i głupie. Potrafi to zresztą udowodnić w sposób absolutnie logiczny.
Na imię ma Trzydziestolatek i został słabo opisany w literaturze monastycznej, która gorącym uczuciem darzy nowicjusza, czterdziestolatka i szacownego starca. Te trzy okresy życia zdają się jej kluczowe w poznawaniu Boga, łatwo też się je opisuje, gdyż dostarczają ostrego materiału obserwacyjnego, charakterystycznego i jędrnego, obrosłego przez wieki anegdotą i skondensowanego w symbolu. Życie codzienne w opactwie przekonuje nas jednak, że tak naprawdę to w Trzydziestolatku zbiegają się wszystkie drogi prowadzące do wielkiej świętości, wielkiej zdrady, przeciętności, pełni życia, samozniszczenia.
Trzydziestolatek
Trzydziestolatka nikt nie chce, sądząc, że „młody, piękny i sobie poradzi”. We wspólnocie jest to już poważny konkurent do funkcji, władzy — więc trzeba się go strzec lub orać nim bezlitośnie, uspokajając sumienie argumentami wziętymi wprost z jego postępowania, deklaracji, propozycji i rozpoczętych — czasami z wielkim sukcesem — dzieł. Gatunek to dziwny i irytujący, bo tak naprawdę — na pierwszy rzut oka — nie wiadomo, czego właściwie chce i na co czeka. Nowicjusz wiadomo — jest głupi, pretensjonalny, podniecony własną świętością i bezwstydny w swoich mistycznych świadectwach, wie jednak dobrze, gdzie są schowane konfitury — to znaczy ma świadomość, że jest oczkiem w głowie wspólnoty i tak czy owak zostanie mu wiele przebaczone. Jest też nie w pełni poczytalny, bo oślepiony blaskami własnej osoby i nie na darmo mówi się o nim z przekąsem, że widzi Boga w kontekście własnej osoby. Perspektywy nowicjusza są jednak jasne i czasowo precyzyjnie wymierzone. Podobnym szczęśliwcem może wydać się czterdziestolatek — zważywszy na ofiarowaną mu pomoc w postaci poradników, duchowych doradców, którzy mają przyjemność postawić jasną diagnozę. Sam zresztą, naturalną koleją rzeczy, widzi siebie w kontekście Boga i jest to rzeczywiście błogosławione wyjście na prostą. Tymczasem — a zastrzegam się pokornie, że są to tylko niewprawne krużgankowo–kruchciane obserwacje — Trzydziestolatek wygląda na rozwiedzionego z Panem Bogiem: nie widzi ani Boga w swoim kontekście, ani siebie w kontekście Boga… Patrzy gdzieś obok i przypomina tych dżentelmenów z krajów sytych, którzy mówią do swoich żon: „żyć z tobą nie mogę, ale możemy przecież zostać przyjaciółmi”. Po czym zapraszają swoje połowy na kolację przy świecach. Masochistami nie są, ale lubią być nieszczęśliwi i mają ten jedyny w swoim rodzaju wisielczy humor, który z jednej strony ma poświadczać stan ich ducha całkowicie wyprany ze wszelkich złudzeń, a z drugiej strony jest pewnie zaporą przed potencjalnymi agresorami. Skoro chronią, to zapewne nie do końca uważają siebie za wspólnotowe odpadki. W tym tkwi pociecha. Zdumiewa mnie ich wciąż ogromna energia działania, która jednak sterowana jest tylko dwoma ruchami „okrętowego telegrafu”: „cała naprzód” lub „cała wstecz”. Między nimi rozciąga się czasowo wcale pokaźna sfera „maszyny stop” i wtedy Trzydziestolatek staje się ofiarą mocnych oskarżeń ze strony braci, którzy energię pożytkują w sposób bardziej umiarkowany i z większą płynnością. Są dni, podczas których nie robi po prostu nic, przerzuca stare gazety, pijąc mocne kawy i herbaty, a tak zwana poważna lektura wprowadza go w stan irytacji. Jest potwornie zmęczony fizycznie, a skoro ciało reaguje bólem, częściowym paraliżem, to znaczy, że ktoś taki nosi w sobie nierozwiązany problem.
Trzydziestolatek nie potrzebuje pomocnej ręki, jest zbyt wymagający i zbyt wyrafinowany, żeby przyjąć pomoc. Zresztą pomoc nie jest nigdy na jego miarę i oczekiwania. Wydaje się, że nie czeka na przemianę siebie, ale na zmianę otaczających go struktur, które zdają mu się nieludzkie, opresyjne i głupie. Potrafi to zresztą udowodnić w sposób absolutnie logiczny. Wydaje się jednak, że otaczająca go rzeczywistość zbytnio nie przejmuje się jego postulatami, co powoduje najpierw jego gniew (petycje, prośby o zwołanie soboru, kapituły, przeprowadzenie porządnej dyskusji i debaty), potem bardziej lub mniej subtelną destrukcję otaczającego go świata, zawierającą również potężną dozę autorepresji, która stanowi dla niego legitymizację destrukcji, wreszcie — przepraszam za to porównanie — przypomina on jednego z dwóch Rosjan z belle époque tłukącego nad ranem w Paryżu szyby wystawowe, który mówi do towarzysza rannej eskapady: „Zostaw Nikita, i tak nie zrozumieją”. Zostawia. Nie odchodzi jednak w ludzką niepamięć, gdyż od czasu do czasu wysyła znaczące sygnały, że wciąż jeszcze żyje, wciąż ma znaczne zapasy energii — tyle tylko, że pogardza zbyt łatwym afiszowaniem się, reklamą czy tanią publicystyką. Jeśli jest to Trzydziestolatek, który włada piórem, to jest prawie pewne, że będzie stronił od jasnego doktrynalnego wykładu, a zajmie się ciętą polemiką, listami do redakcji, sprostowaniami. Może to być oczywiście tylko kwestia gustu, ale nie sądzę. To bardzo wyraźne znaki wewnętrznego zranienia produkującego jedyną słuszną wizję, że świat realny to świat zraniony, a jeśli świat tkwi wciąż w słodkiej niewiedzy — należy go po prostu zranić. I każda metoda jest dobra. Zraniony u Trzydziestolatka jest intelekt, to znaczy znieprawione jest dotknięcie rzeczywistości, świata. Dawni autorzy mówili o takim przypadku, że ktoś sobie coś wmówił. „Ktoś sobie coś wmówił i tak ma być”. Istnieje spis jego przeświadczeń. Jest przekonany, że poznał już życie, a zarazem wstydzi się tak bezczelnego sądu, więc, aby zneutralizować sytuację, potrafi nazwać się największym grzesznikiem, głupcem i zawalidrogą, ciekawe jednak, że rzadko pozwala innym na prawienie podobnych komplementów pod jego adresem jego osoby. Dodam, że jego znajomość świata dotyka czasami przerażających rejonów cierpienia, udręczenia i osamotnienia z wyboru. Ludziom z zewnątrz ktoś taki wydaje się „absolutnie autentyczny” i pociągający, zresztą on sam potrafi być niezwykle czarujący i nierzadko staje się prawdziwym uwodzicielem — samotny w klasztorze (oprócz kilku bezpiecznych, bo w podeszłym wieku współbraci) ma całkiem liczną gromadę znajomych na zewnątrz murów, którą rzeczywiście potrafi się zaopiekować i nawet podprowadzić na spotkanie z Bogiem. Jednak sam — jak uważa — należy już do związku potępionych, dla których nie ma ratunku. To przeświadczenie nadaje jego postępowaniu pewnego czarującego kolorytu charakteryzującego się imponującym dystansem wobec rzeczy, o które zabiegają inni (czeka cierpliwie i łagodnie, gdy inni pchają się do bufetu).
Z innych nienaruszalnych przekonań Trzydziestolatka wymienię teorię „skruszonego serca”. Jak mówi Psalmista — Bóg nie pogardzi skruszonym sercem. Jednak Trzydziestolatek używa tych słów jako wyjaśnienia każdego bólu, który sam sobie zadaje. Jest mocno przekonany, że dobry Bóg nie ma nic lepszego do roboty niż przesuwać w Trzydziestolatku płyty tektoniczne, ścierać na proch oporne serce, wyświetlać filmy o życiu ojców pustyni i rozdawać ulotki wzywające do heroizmu godnego Niniwitów. Nawet jednak pobieżne obserwacje pokazują, że w opactwie bardzo rzadko Bóg stosuje doświadczenie z Góry Moria i nie słychać turkotu młynów mielących ludzkie twarde serce. Tak naprawdę Bóg obrabia mnichów pilnikiem do paznokci, bo w opactwie ma dużo czasu. Nie sądźmy zbyt łatwo, że Trzydziestolatek przypomina szlachetnego pilota Saint Exupery’ego, jego dostojeństwo ma swoje granice i kiedy nikt go nie widzi, potrafi smacznie jeść, pić i spać. Nie pogardzi też spotkaniem z płcią piękną, dla której wyda się opuszczonym, posępnym, blado pięknym mężem modlitwy.
Wydobycie się z myśli o sobie
Istnieją jednak skuteczne środki, które Trzydziestolatkowi mogą przywrócić zdrowie. Wie o nich, lecz nimi pogardza, używa ich, lecz bez większego przekonania. Rzeczywiście, świat, w którym żyje, jest zaopatrzony w solidne poręcze i nie bardzo wiadomo, dlaczego mają one symbolizować zniewolenie lub podeptanie ludzkiej godności. Dodam, że wielokrotnie pytano go, czy pragnie taki świat zamieszkiwać, i odpowiedź padała zawsze twierdząca. Pierwszą rzeczą, którą należy uczynić, jest wydobycie się z myśli o sobie. Trzydziestolatkowi wstępowania w otchłanie i ból — rzeczywiście widowiskowe i przekonujące — zakrywają wulgarne przestępstwa: pycha i związane z nią nieposłuszeństwo, nieczystość wypływającą z egocentryzmu, duchowy masochizm zastępujący prawdziwą ofiarę z siebie (składaną na jego warunkach), niestałość przejawiającą się w duchowym włóczęgostwie (rozpoczynanie i porzucanie praktyk, prac, lektury, niewierność w przyjaźni — idę za tym, który więcej obiecał). Jak zwykle, zło zmieszane jest z dobrem i takie postępowanie jest wołaniem o miłość bez zasług, intensywny smak życia, szczęście bez skazy, prawdziwy dom na tej ziemi, piękną wspólnotę, pozostawienie po sobie trwałych śladów i pamięci, uznanie, bezpieczeństwo w kontakcie z innymi, powszechną niezgodę na marnotrawienie energii i uczestniczenie w instytucjonalnej głupocie, partnerstwo, bycie potrzebnym, jedynym.
Powrót do nadziei
Benedyktyńska szkoła duchowości jest dobra, bo sprowadza delikwenta na ziemię, proponując konkret. Nie możemy wydobyć się z siebie bez posłuchania innych. Podstawową więc rzeczą jest powrót do charyzmatu wspólnoty. Duchowość to nic innego jak zbiór sprawdzonych odruchów, reakcji na dobro i zło, i szarą strefę życia, to zbiór sprawdzonych reakcji na napotkanego Boga, człowieka i rzucane przez nich wezwania. Charyzmat ten egzekwowany jest przez ludzi, z którymi żyję, i jego ziarna tkwią w ich sercu — nawet jeśli mi się wydaje, że się mu kompletnie sprzeniewierzyli. Mówiąc inaczej — należy najpierw wrócić do tego, co opuściłem lub w czym żyję, zaciskając z bólu zęby. Mogę przecież bez wielkiej walki i odrazy posłuchać prośby czy polecenia przełożonego… Mogę być obecny na przewidzianych wspólnych zajęciach, posiłkach czy modlitwach. Nade wszystko jednak należy odnowić jednoczące działania. W tej tradycji jest to lectio divina i codzienne pochylenie się nad Pismem Świętym uleczy dwie mocno nadwerężone we mnie sprawy — najpierw słowa Pisma powoli zastąpią zgiełk, szemranie i tragiczne monologi duszy. Słowo przychodzi do mnie jakby z zewnątrz, nie jest mi poddane i zdaje się, że nie liczy się z moją wściekłością czy smutkiem, słowo to zawiera zawsze konkretną historię, krajobraz, opowiada się zaraz po otworzeniu Księgi. Odpycha i pociąga, jest cierpliwe i zadaje pytania. Nade wszystko przynosi nadzieję.
Nadzieja jednak w benedyktyńskim charyzmacie sięga po pytanie całkowicie administracyjne — „za co jesteś odpowiedzialny?”. Co zostało powierzone twojej pieczy, jaki obowiązek masz do wykonania, jaką funkcję ci powierzono? Zbyt szybko mówimy: „To nie ma sensu”. Nie jest to dobra odpowiedź. Powiem więcej — to nie jest żadna odpowiedź. To nie praca jest pozbawiona sensu — ona tylko obnażyła moją niekompetencję lub jest dla mnie zbyt łatwa, a to już inny problem. Wróćmy więc do Pisma Świętego i zastanówmy się, jak biblijne postacie mogą nam pomóc w mówieniu każdego dnia „tak” — niech mi się stanie według słowa Twego. I okazuje się, że umiały one odczytywać znaki Bożej obecności w najbanalniejszej codzienności. I nie tylko odczytywać, ale i czerpać z nich ogromną pociechę. To biblijne doświadczenie nadziei benedyktyn Basil Hume przełożył na frazę nieco zaskakującą, lecz prawdziwą do szpiku kości: „Jeśli ktoś lubi kawior, to Bóg zatroszczy się już o to, żeby ten ktoś zawsze znalazł troszeczkę kawioru”. U benedyktynów nadzieja to umiejętność spodziewania się. Rośnie ona wraz z naszą gorącą modlitwą. Modlitwą krótką, żarliwą, prostą. Nie wolno wykluczać z niej prośby o konkretne rzeczy. Podnieś się z fotela, wyjdź zza biurka, uklęknij na moment. Prawda, że to niezwykłe? I jak bardzo rozmija się z tymi zbyt uduchowionymi teoriami, że wszystko jest modlitwą, że poruszamy się w kokonie modlitwy, że należy płynnie i bez zaznaczania granicy przechodzić od pracy do modlitwy. I tak może być, ale może jednak nas to wciąż nie dotyczy. Te mocno zaznaczone momenty zwrócenia uwagi na Bożą obecność są również przypomnieniem antywirtualnej benedyktyńskiej zasady, że nie wystarczy wiedzieć, czego chce od nas Bóg w różnych sytuacjach naszego życia, ale należy czynić to, czego chce Bóg. Można więc powiedzieć tak: wracam do zdrowia, bo zacząłem wreszcie przykładać się do wypełniania woli Bożej, mocno w sobie uciszając czcze dyskusje. Nazywam to stanem „odwieszenia duszy” — mogę być zły, wściekły, mogę przeklinać podły czas i mdłych ludzi z mojego otoczenia — ale nie poddaję się i zaczynam porządkować zaległe sprawy, stare grzechy, zaniedbane obowiązki, i nie daję się zwieść podszeptom pychy i subtelnemu lenistwu, które zawsze będą mi wmawiać, że stworzony jestem do wyższych rzeczy i do mieszkania nie tu, lecz tam, i nie z tymi ludźmi właśnie, lecz z tamtymi, którzy mają się dopiero narodzić ze znamieniem doskonałości na czole. Zarazem nie mam stać się kimś sztucznie dobrotliwym i fałszywie przeduchowionym, który za wszelką cenę będzie się starał w banale, szarzyźnie i brzydocie widzieć rzeczy, których tam nie ma. Banał pozostanie banałem a nuda nudą — umiejętność spodziewania się, to świadomość, że nie istnieją tylko one! Co znów nie oznacza polowania na intensywną chwilę lub piękno. Te bowiem objawiają się nagle i niezasłużenie, trwają chwilę i zanikają, pozostawiając w nas życiodajny osad, wspomnienie, oczekiwanie, cichą, radosną medytację zaszłego faktu. Trzeba jednak pamiętać, że „odwieszona dusza”, powracający do życia człowiek powinien znaleźć w sobie jedną mocną rzecz, punkt podparcia, to „coś”, wokół czego mógłby się organizować jego znów pulsujący życiem świat. Zbyt szybko, po neoficku mówimy, że centrum mojej duszy to Bóg, modlitwa, Jezus, ofiara za życie innych. Zgoda, ale to na mój gust zbyt doskonałe „centra”, lepiej już pomyśleć o sprawach, w których jestem po prostu dobry, co umiem, co mi daje zadowolenie, przyjemność, i o czym nigdy nie pomyślałem, że może posłużyć Bogu do rozbudzenia we mnie nadziei i chęci do życia. Bóg użyje ich do operacji połączenia dwóch nurtów życia biegnących aż do tej pory obok siebie — tego, co nazywamy życiem duchowym, z jego wartościami i wymaganiami, które to życie nosi w zaganianej rzeczywistości znamiona odświętności, oraz tego, co nazwiemy życiem „świeckim”, „codziennym”, „nieświątecznym” — i w którym umieszczam pracę, relacje społeczne, obowiązki życia publicznego, a nawet kulturę. Znakiem, że odzyskałem zdrowie i porzuciłem ideologię zdobywania wymarzonej przestrzeni życiowej dla mnie, jest zniknięcie dychotomii „dopustu bożego” i „błogosławieństwa bożego” organizującej mój świat. „Dopust boży” — czyli reakcja na powierzone mi zadanie lub częstokroć nawet życie w stylu: „Muszę odwalić tę cholerną robotę, choć ci głupcy nie wiedzą, że wyczarowałbym im niebo, gdyby pozwolili mi choć trochę zająć się czymś, co lubię”.
„Błogosławieństwo boże” — to reakcja w stylu: „nareszcie się uwolniłem od tych głupców, mogę teraz robić, co tylko mi się podoba, gdyby tak mogło wyglądać całe moje życie”. Prosta obserwacja choćby kilku dni naszego życia mówi nam, że dla Boga każda domena naszej egzystencji jest dobra dla objawienia i realizacji Jego miłości, lecz sztuka spodziewania, która z Chrystusem nigdy zawieść nie może, idzie ręka w rękę z wytrwałością, bo jakże cokolwiek może ukazać się naszym oczom, skoro jak opętani skaczemy po kanałach z uwodzącymi propozycjami szczęścia i realizacji, a Bogu samemu nigdy nie pozwalamy dokończyć ledwie rozpoczętego zdania. Sztukę spodziewania się trzeba po chorobie krok po kroku odbudować, a służą temu trzy mądre praktyki zawsze poprzedzone modlitwą do Ducha Świętego. Myślę, że Jego moc ma w tym „namierzaniu” życia ogromne znaczenie, bo On sam jest Życiem. Mało tego, tradycja nazywa Go „Ojcem ubogich” — kimś, kto nic nie zatrzymuje dla siebie, lecz wszystko oddaje bezwarunkowo, kimś, kto oddając się, może być tak małodusznie odrzucony i zasmucony — jak powie św. Paweł. Duch więc staje się kimś rzeczywiście imponującym w rozgrywce o autentyczność czy stopień ofiary z samego siebie. Nikt nie może się z Nim równać i nikt nie może Go prześcignąć w trudnej i pięknej miłości. On, który przenika głębokości Boga samego, może z powodzeniem wskazać rzeczy, które zakrywamy przed wzrokiem Boga, mając usta zarazem pełne bezlitosnych a świętych frazesów. Duch Święty jest rzeczywiście Ojcem rozbrojenia, wytrąca bowiem najbardziej wyrafinowane argumenty z rąk zgorzkniałych polemistów, którzy utożsamiają nazbyt często autentyczność i czystość z pogardą. Najpierw wiele trzeba przyjmować — Benedykt mówi, że należy być bardziej skorym do słuchania niż do mówienia. Oficjalnie przesiewamy komunikaty, używając kryterium prawdy i nieprawdy — tak naprawdę maszyna sortująca zaprogramowana jest według doznania: miłe dla mnie — niemiłe dla mnie. Potem wiele oddawać, wypuszczać z rąk — jak się to popularnie mówi w życiu duchowym. Powiem więcej — dać sobie nawet odebrać. I wreszcie — z szacunkiem odnosić się do własnego życia. Ten szacunek wyraża się również przez zawieszenie sądu, odpowiedzi, przez zgodę na tajemnicę w moim życiorysie — nie wszystko sobie wyjaśnię, nie wszystko podda się skrupulatnej analizie, nie wszystko da się nazwać. Czasami mocno sobą zniechęceni mówimy o „martwych odnogach naszego życia”. A może są to momenty „zawieszone”, wymykające się mojemu panowaniu i agresji, o których prawdę zna tylko Bóg i które w Jego logice służą do konstrukcji świata dobra, prawdy i piękna? Również dlatego, że ten świat uznał je za całkowicie bezwartościowe i ułomne?
Oceń