Liturgia krok po kroku
W każdym referendum Europejczycy zapytani o to, czy przyjąć Turcję, odpowiedzą „nie!” – i to jak Europa długa i szeroka. Do powoli wychodzących z szoku eurokratów ta prawda zaczyna dopiero teraz docierać z całą jasnością.
Dyskutowałem kiedyś ze znajomym Izraelczykiem o meandrach bliskowschodniej polityki. W pewnym momencie użyłem sformułowania: „Izrael jako kraj należący do kręgu kultury chrześcijańskiej”. „Ejże — zaprotestował znajomy. — Czy coś ci się nie pomyliło?”. „Nie — odpowiedziałem — Izrael należy do kręgu kultury chrześcijańskiej. Lub judeochrześcijańskiej, jeżeli chcesz. Dobrze wiesz, co chcę przez to powiedzieć — a jeżeli nie wiesz, to pojedź na tydzień do Egiptu, a będziesz wiedział”.
Znajomy przez chwilę się zastanowił i przyznał mi rację.
Co to takiego cywilizacja europejska?
Ta historia przypomina mi się, gdy słyszę debaty na temat tego, czy Turcja powinna zostać przyjęta do Unii Europejskiej czy też nie. Oponenci tłumaczą, że nie, bo poza małym skrawkiem nie leży w Europie i nie należy do kręgu cywilizacji europejskiej. Na co zwolennicy odpowiadają: „A co to takiego ta cywilizacja europejska? Demokracja i prawa człowieka. Jeżeli w Turcji będą demokracja i prawa człowieka, to należy ją przyjąć!”.
Dlaczego taką trudność sprawia przyznanie, że Turcja należy do odmiennego kręgu cywilizacyjnego niż reszta Europy? Europa została ukształtowana przez chrześcijaństwo lub — jak kto woli — judeochrześcijaństwo, gdyż wpływ Żydów na historię kontynentu był ogromny. Oczywiście tu natychmiast podnosi się krzyk, że Arabowie w Hiszpanii wynaleźli algebrę, przetłumaczyli dzieła starożytnych itp. Jednak islam w historii Europy odegrał głównie destrukcyjną rolę i dzisiejsze politycznie poprawne gadanie o „trzech wielkich religiach monoteistycznych” nie jest tego w stanie zmienić.
Koszmarny gniot
Zostawmy na moment Turcję na boku i zajmijmy się bieżącą polityką.
Już dużo wcześniej, zanim tekst projektu konstytucji UE został ogłoszony, przewidywałem, („W drodze”, 12/2002, http://www.mateusz.pl/wdrodze/nr352/11–wdr.htm), że będzie to koszmarny gniot pełen wodolejstwa i wewnętrznych sprzeczności. Nie pomyliłem się.
Konstytucja okazała się tworem beznadziejnym, obiecującym wszystkim wszystko. Z jednej strony Unia Europejska ma gwarantować „stabilne ceny”, z drugiej zaś „wysoce konkurencyjną społeczną gospodarkę rynkową”, a przy tym „pełne zatrudnienie”, mimo że są to postulaty sprzeczne. Gwarantuje każdemu „prawo do pracy”, nie precyzując przy tym, jak je konkretnie zapewnić. Trzeba przyznać, że autorzy wykazali się niezrozumiałym minimalizmem: dlaczego dekretować tylko, że każdy ma prawo do pracy, a nie pójść za ciosem i od razu nie stwierdzić, że każdy ma prawo do małej górki złota?
Jest to traktat tak żałosny, że krytykowanie go to kopanie leżącego. Zresztą nawet najbardziej przekonani euroentuzjaści skonfrontowani z tekstem rozkładają bezradnie ręce: „Nie jest to dokument doskonały, ale nie mamy lepszego” argumentował Adam Michnik w „Le Figaro”, a Timothy Garton Ash pisał w „Gazecie Wyborczej”, że lektura konstytucji budzi wręcz niechęć — ale i tak trzeba ją ratyfikować, bo nie ma innego wyjścia. Guru polskich frankofilów i euroentuzjastów prof. Bronisław Geremek przyznał (choć z trudem mu to przeszło przez gardło), że nie jest to konstytucja, o jakiej marzył, ale nie mamy innego wyjścia, niż ją zaaprobować.
Dlaczego nie mamy czegoś lepszego? Jak to jest możliwe, że po trzech latach ciężkiej pracy Konwent zdołał wypracować jedynie coś tak żałosnego? Tak, wiemy: wśród 25 państw trudno wypracować kompromis. Właśnie dlatego, zamiast pisać setki stron konstytucji regulującej wszystko od prawa do zawarcia małżeństwa po wymianę młodzieżową między krajami członkowskimi oraz definicję pojęcia „samochód ciężarowy”, należy się skupić na kilku sprawach, co do których panuje wśród krajów europejskich zgoda — i tylko to wpisać do konstytucji, resztę pozostawiając przyszłości. Gdy autorzy konstytucji USA nie mogli się w jakichś sprawach dogadać, wówczas stwierdzali, że pozostają one w gestii władz stanowych, a nie rządu federalnego, i niech każdy stan je reguluje, jak chce.
Najzabawniejsza w tym wszystkim jest preambuła do konstytucji UE. Jak wszyscy wiemy, Konwent twardo odmówił wspomnienia w niej o Bogu, ale nie zapomniał o samym sobie, wpisując pean na własną cześć, w którym wyraża „wdzięczność członkom Konwentu Europejskiego za przygotowanie projektu niniejszej Konstytucji w imieniu obywateli i państw Europy”. Przyznam, że wstydziłbym się napisać dokument tak żenujący, a jednocześnie z taką pompą stawiać sobie za to pomnik.
Gdy przewodniczącego Konwentu Walerego Giscarda d’Estaing zapytano, czy nie uważa, że tekst konstytucji jest całkowicie niezrozumiały, odpowiedział: „Nie sądzę, aby tekst był niezrozumiały. W istocie jest on bardzo dobrze skomponowany. Mogę o tym zapewnić z całym przekonaniem, sam go bowiem napisałem”.
Megalomania d’Estaing jest powszechnie znana i we Francji stanowi temat drwin, z tym, że to już nie jest zwyczajna mania wielkości, ale coś gorszego: to jest euroonanizm.
W chwili, gdy piszę te słowa, eurokonstytucja została odrzucona we Francji i Holandii. Komentatorzy zgadzają się, że projekt jest martwy. Mylą się.
Eurokracja
Dawno, dawno temu, gdy cesarzem Europy był Helmut Kohl, wydawało się, że Unia Europejska będzie związkiem państw kapitalistycznych i demokratycznych. Kapitalistycznych — to znaczy takich, w których ekonomia opiera się na poszanowaniu własności prywatnej, a prawo pozostawia obywatelom swobodę działalności gospodarczej. Demokratycznych — to znaczy takich, w których władza jest sprawowana przez ludzi wybranych przez naród i przed nim odpowiedzialnych za swoje decyzje.
Ale to było dawno. Dzisiejsza Unia ulega szybkiej ewolucji, w której wolność gospodarcza jest zastępowana państwowym socjalizmem, demokracja zaś staje się coraz bardziej fasadowa. Władzę w Unii sprawuje eurokracja: nowa klasa, ponadnarodowa, kosmopolityczna kasta urzędników, którzy nie podlegają żadnym demokratycznym wyborom. Są nieusuwalni, stanowią prawo, ale żadnemu prawu nie podlegają: eurokraci nie płacą żadnych podatków i przysługuje im dożywotni immunitet. Kasta eurokratów jest to nowa arystokracja: butna, pewna siebie i głęboko pogardzająca motłochem.
Eurokracja jednak stara się zachować pozory demokracji. Nie, eurokraci nie mówią wprost: „Władza musi należeć do nas, czyli do elity, bo wyborcy są za głupi, aby decydować o sobie”. Są na to za sprytni.
Eurokraci urządzili Unię Europejską tak, aby stworzyć w niej dwie kategorie instytucji: takie, które podlegają demokratycznym wyborom, i takie, które mają realną władzę, dlatego wyborcy europejscy mogą głosować w wyborach do parlamentu europejskiego (który praktycznie jest pozbawiony jakichkolwiek znaczących kompetencji), ale już faktyczne ośrodki władzy, takie jak Komisja Europejska czy rozmaite brukselskie agencje, są wyjęte spod jakiejkolwiek kontroli obywateli.
Czy ktoś z czytelników przypomina sobie, aby kiedykolwiek miał okazję głosować nad tym, kto będzie polskim komisarzem w Brukseli?
Podobnie ma się sprawa z referendum. W normalnych demokracjach referendum stanowi instytucję, za której pomocą obywatele podejmują decyzje w szczególnie istotnych sprawach. W powszechnym odczuciu referendum polega na tym, że jeżeli większość powie „tak”, to się robi „tak”, a jeżeli większość powie „nie”, to się robi „nie”.
Ale to jest — jak powiedzieliby eurokraci — pojmowanie demokracji w sposób ciasny, żeby nie powiedzieć prostacki. Pogląd nowoczesny, oświecony i europejski jest następujący: referendum jest po to, aby obywatele mogli zatwierdzić decyzję podjętą za zamkniętymi drzwiami przez eurokratów. Jeżeli w referendum wyborcy powiedzą „tak”, to robimy „tak”, a jeżeli powiedzą „nie”, to referendum jest powtarzane tak długo, aż wyborcy powiedzą „tak”. Na tym polega demokracja europejska.
W taki sposób zatwierdzano traktaty z Maastricht i Nicei. Po odrzuceniu przez wyborców w Szwecji traktatu o wspólnej walucie eurokraci od razu zapowiedzieli powtórzenie referendum.
Wszystko wskazuje na to, że liczyli, iż metodą „referendum oświeconego” i głosowania do skutku uda się zatwierdzić konstytucję UE w krajach, które ośmieliłyby się ją odrzucić. I tu, niestety, przeciągnęli strunę.
Skala klęski zwolenników konstytucji we Francji i Holandii uruchomiła lawinę. W tej chwili wygląda na to, że konstytucja zostanie odrzucona w każdym kraju, który zaryzykuje głosowanie powszechne. Co robić?
Odpowiedzi udzielił Robert Sołtyk w „Gazecie Wyborczej”:
W Brukseli wielu ekspertów uważa, że niektóre rozwiązania przewidywane w konstytucji — powołanie ministra spraw zagranicznych (Hiszpana Javiera Solany) i unijnego korpusu dyplomatycznego, prezydenta Rady UE (Junckera) czy też wspólnej obronności — Unia będzie musiała wprowadzić kuchennymi drzwiami, czyli albo decyzją szczytu przywódców UE, albo w skutek porozumienia Komisji, parlamentu i rady państw Unii.
W tłumaczeniu z języka eurokratów na język polski: możecie sobie głosować, jak chcecie, ale my tę konstytucję i tak wprowadzimy, co najwyżej po cichu i pod inną nazwą.
Za Turcją
Wracamy do tematu „Turcja w Europie”.
Formalnie kwestia członkostwa Turcji nie była tematem referendum. „Nie można interpretować głosu przeciwko konstytucji UE jako głosu przeciwko rozszerzaniu Unii”, próbują robić dobrą minę eurokraci. Otóż nieprawda. To był głos przeciwko Turcji. Francuzi i Holendrzy zorientowali się, że być może, gdy dojdzie do rozszerzania Unii o Turcję, to nikt ich nie będzie pytał o zdanie, dlatego postanowili głosować przeciw, gdy tylko nadarzyła się okazja.
Istnieją trzy, bardzo różne, przyczyny, dla których politycy próbują przeforsować przyjęcie Turcji do UE.
Pierwsza to zwyczajna gigantomania eurokratów, którym marzy się rządzenie imperium rozciągającym się od Eufratu do Gibraltaru i od Malty po Nordkap. Ileż w takim imperium byłoby posad dla biurokratów! Ileż intratnych urzędów do spraw regulowania produkcji oliwek i nadzorowania czystości w oborach!
Do tego dochodzą marzenia niezreformowanych lewaków, którzy myślą, że taka potężna Unia będzie w stanie wypowiedzieć wojnę gospodarczą Stanom Zjednoczonym. Tu niektórzy co trzeźwiejsi euroentuzjaści próbują ostrzegać: „Taka wojna gospodarcza będzie niesłychanie wyniszczająca, a i tak Europa ją przegra”, ale na razie te ostrzeżenia są jak groch rzucany o ścianę.
Druga grupa zwolenników przyjęcia Turcji to ultrasekularyści, którzy wyobrażają sobie, że przyjęcie dużego kraju muzułmańskiego raz na zawsze dobije europejskie chrześcijaństwo. Ci ludzie próbują przepchać członkostwo Turcji, aby zgnieść znienawidzonych „katoli” i „czarnych”. Ich błąd polega na tym, że przeceniają stopień sekularyzacji Europy. Owszem, kościoły Francji są puste, ale to bynajmniej nie oznacza, że Francuzi całkowicie odwrócili się do chrześcijaństwa! Wcześniej czy później nastąpi nawrót do religii, obecna sekularyzacja to tylko etap w długim wielopokoleniowym cyklu. W Stanach Zjednoczonych przebudzenie religijne jest widoczne już dzisiaj. Europa jest, jak zwykle, pod względem kulturowym zacofana w stosunku do Ameryki, dlatego zmiany obyczajowe docierają do niej z opóźnieniem — ale docierają. Dziś europejscy lewacy mówią o Ameryce z pogardą Jesusland. Na Starym Kontynencie też się zacznie nawrót do korzeni. Ku zaskoczeniu elit.
Tożsamość religijna jest w ludziach silniejsza, niż się to może wydawać. W starym dowcipie spotykają się dwaj mieszkańcy Irlandii Północnej i jeden pyta drugiego, czy jest katolikiem, czy protestantem. „Jestem ateistą”, pada odpowiedź. „Rozumiem, też jestem ateistą, ale pytam: Czy jesteś ateistą katolickim, czy protestanckim?”.
To nieprawda, że Europę zamieszkują w większości niewierzący i ateiści. W rzeczywistości są to — używając terminologii z powyższego dowcipu — ateiści chrześcijańscy, którzy nie mają nic wspólnego z ateistami muzułmańskimi.
Kto myśli, że religia jest w Europie martwa, niech spróbuje znieść święta Bożego Narodzenia jako dni wolne od pracy i zastąpić je początkiem i końcem ramadanu, a stanie twarzą w twarz ze wściekłą reakcją opinii publicznej złożonej w większości z ateistów chrześcijańskich. Europejczycy w kościach i genach byli i są chrześcijanami, choć nie zawsze potrafią to zwerbalizować. Islam należy do innego świata, świata, z którym nic nas nie łączy.
Do tego dochodzi trzecia grupa zwolenników tureckiego członkostwa w Unii — grupa dość zaskakująca, bo prym w niej wiodą brytyjscy eurosceptycy. Wielka Brytania z jednej strony popiera starania Ankary, z drugiej zaś wobec Unii zajmuje stanowisko sceptyczne. Wbrew pozorom nie ma w tym sprzeczności: stara maksyma mówi, że Wielka Brytania nie ma stałych sojuszników, ale ma za to stałe interesy. Można je podsumować w dogmacie obowiązującym od czasów bitwy pod Hastings: nie wolno dopuścić do tego, aby na Kontynencie powstało państwo lub koalicja państw na tyle silnych, aby dokonać inwazji na wyspy brytyjskie. Reszta polityki Londynu to tylko komentarz do tej zasady. W myśl tej reguły Brytyjczycy walczyli z Hitlerem i Kajzerem, subsydiowali wojny Fryderyka Wielkiego przeciwko Francji, walczyli z Wielką Armadą, a potem wspierali Hiszpanów przeciwko Napoleonowi. Dzisiaj z dokładnie tych samych powodów chcą rozbić Unię Europejską, podrzucając jej kukułcze jajo w postaci Turcji.
„Zaraz zaraz, wołają eurogęgacze, czy oni mają dobrze w głowie? Nikt w Europie nie chce dokonywać inwazji na wyspy brytyjskie, jest wiek XXI, niech oni się obudzą i zobaczą, gdzie żyją”.
Na co Brytyjczycy odpowiadają: „To bardzo dobrze, że nikomu nie są w głowie wojny w Europie i nikt nie chce nas atakować, ale…, ale wiemy swoje i wolimy dmuchać na zimne. I dlatego nie chcemy w Europie superpaństwa i już”.
Ta próba powstrzymania Europy federalnej jest powodem, dla którego Brytyjczycy starają się wepchnąć Turcję do Unii. Dla starych wyjadaczy z Foreign Office bowiem jest oczywiste coś, czego nie pojmują eurogęgacze: już dzisiaj Unia trzeszczy w szwach, a ustalenie w gronie 25 krajów jakiegokolwiek kompromisu w sprawie czegokolwiek jest beznadziejnie trudne. Po przyjęciu Turcji stanie się po prostu nierealne. Turcja powinna wejść do Unii po to, aby Unię sparaliżować i uniemożliwić jej działanie.
Nawiasem mówiąc, z tych samych powodów starania Turcji popiera Waszyngton — aby rozbić Unię.
Referendum konstytucyjne pokazało, jak wielka jest przepaść między szarymi obywatelami Europy a kastą eurokratów. Ma to ogromne konsekwencje polityczne, bynajmniej nie dla konstytucji, ale dla perspektyw członkostwa Turcji w Unii.
Jeżeli przyjęcie tego kraju do Unii ma zostać zatwierdzone przez jakiekolwiek narodowe referenda w krajach członkowskich, to na przyjęcie go nie ma żadnych szans. W każdym referendum Europejczycy zapytani o to, czy przyjąć Turcję, odpowiedzą „nie!” — i to jak Europa długa i szeroka. Do powoli wychodzących z szoku eurokratów ta prawda zaczyna dopiero teraz docierać z całą jasnością. Z drugiej strony nie będą oni wcale chcieli rezygnować z planów poszerzenia z tak błahego powodu jak ten, że opinia publiczna jest przeciw.
Tylnymi drzwiami
Oznacza to, że w nadchodzących latach zobaczymy próbę przeforsowania członkostwa Turcji tylnymi drzwiami. Na przykład, poprzez ratyfikację stosownych umów w parlamentach krajów członkowskich. Jak pokazuje zatwierdzanie konstytucji, tam, gdzie w referendach decydują narody, tam konstytucja przepada z kretesem. Tam, gdzie decydują parlamentarzyści, przechodzi w cuglach. (Parlamentarzyści są podatni na perswazje i zawoalowane obietnice posad w Unii). Chirac, co prawda, obiecał Francuzom, że przyjmowanie Turcji będzie poddane pod referendum, a nawet wpisał to do konstytucji Francji, ale za parę lat już nie będzie prezydentem, a konstytucję też można zmienić, a poza tym można zrobić tak, że referendum, owszem, będzie we Francji, ale w pozostałych krajach zadecydują parlamenty i nawet jeżeli Francuzi będą przeciw, to pozostałe kraje będą za. A nie może być tak, żeby jeden kraj blokował rozszerzenie, prawda? I tu zaczyna się ogromne niebezpieczeństwo.
Po co rozszerzać?
Gdy do Unii przyjmowano Polskę, Czechy, republiki bałtyckie i resztę krajów ostatniej rundy, eurokraci przezornie zdecydowali się nie organizować referendów na ten temat w „starej Unii” — z obawy, że sprawa upadanie. Była to obawa częściowo uzasadniona: spory odsetek, może nawet większość Niemców, Francuzów, Holendrów, nie chciał żadnego rozszerzania. Gdyby mieli głosować, nie wiadomo, jak by się zachowali. Jednak oponenci nie byli zbyt silni.
Typowy Niemiec prywatnie był przeciwny przyjmowaniu Polski, jednak nie na tyle, aby pomaszerować na demonstrację przeciwników lub podpisywać petycje. Zresztą, obawiał się, że protestowanie przeciwko przyjmowaniu Polski może przylepić mu etykietkę neonazisty, którym nie jest, a do tego zdawał sobie sprawę, że jakkolwiek na to patrzeć, Niemcy mają jakieś tam historyczne zobowiązania wobec Polski. Z tych powodów przeciwnicy rozszerzania Unii nie zdołali nigdzie zmobilizować opinii publicznej. Na demonstracje stawiały się garstki. Obojętność społeczeństw sprawiła, że przyjęcie nowych krajów stało się możliwe.
Wiemy za dużo
Z Turcją jest inaczej. Po pierwsze, nikt się nie poczuwa do długów wobec tego kraju. Po drugie, Europejczycy mogą Polaków nie lubić, ale zdają sobie sprawę, że nie stanowią oni długofalowego zagrożenia. Milion Polaków we Francji czy Niemczech nie rozsadzi tych krajów, co najwyżej początkowo wzrośnie liczba kradzieży samochodów, ale już w drugim pokoleniu wszyscy będą całkowicie zasymilowani. Natomiast kilka milionów muzułmanów — to inna sprawa. Już dzisiaj niektóre arabskie dzielnice we Francji to tereny quasi–eksterytorialne, po których francuska policja boi się chodzić. Gdy statystyczny Francuz widzi, jak arabska, choć urodzona i wychowana we Francji, młodzież wygwizduje na meczu Marsyliankę i pali francuskie flagi, to go zaczyna zalewać krew i całkiem poważnie stawia sobie pytanie: „Czy moi arabscy sąsiedzi są godni zaufania, czy też są V kolumną? Bo jeżeli nagle ogarnie ich amok…”.
Chcąc przepchać przyjęcie Turcji wbrew opinii publicznej, trzeba spacyfikować opozycję. Najlepiej dekretując, że każdy, kto jest przeciwnikiem rozszerzania Unii o kraj muzułmański, jest islamofobem i faszystą, a przynajmniej ignorantem. To się już zaczyna: „Wrogość do islamu jest wynikiem ignorancji”, obwieszcza jakiś profesor, dając tym samym dowód, że jest ignorantem. Otóż, powszechna w Europie wrogość wobec islamu nie wynika stąd, że Europejczycy nic nie wiedzą na jego temat. Ludzie wiedzą na jego temat za dużo. Wiedza o realiach krajów muzułmańskich w zupełności im wystarcza do odrzucenia islamu jako modelu cywilizacyjnego.
Będzie gorzej
Dobrze, ale od przyjęcia Turcji do UE dzieli nas jeszcze wiele lat. Przez ten czas sporo może się zmienić. Może nawet uda się Europejczyków wyedukować i wmówić im, że islam jest religią pokoju?
Odpowiedź brzmi: nie. Po pierwsze, tłumaczenie Europejczykom, że islam idealny jest religią pokoju i tolerancji, nie zmienia faktu, iż świat islamu realnego jest — generalnie rzecz biorąc — bastionem ciemnoty i obskurantyzmu. Po drugie, można przyjąć za pewnik, że w ciągu najbliższych kilkunastu lat islamiści dokonają przynajmniej jednego (a pewnie więcej) spektakularnych zamachów terrorystycznych w Europie. Jakiś wysadzony w powietrze pociąg, samolot, stacje metra, zabójstwa polityczne… Na pewno coś wymyślą. Krętackie i niejednoznaczne wypowiedzi muzułmańskich duchownych, które nastąpią po tych zamachach, doleją oliwy do ognia. Oznacza to, że cała praca z edukowaniem Europejczyków pójdzie na marne. Stosunki Europejczyków z muzułmańską mniejszością są dzisiaj złe, ale proszę się nie martwić: będzie gorzej.
Dobrze rządzić
Ambasador Arabii Saudyjskiej w USA książę Bandar w jednym z wywiadów został zapytany: „Kiedy w Arabii Saudyjskiej zostanie zaprowadzona demokracja?”. Zaczął bardzo inteligentnie się bronić, argumentując, że między demokracją w świecie zachodnim a monarchią absolutną w Arabii nie ma zasadniczych różnic. W jednym i drugim ustroju władca musi brać pod uwagę opinie poddanych. Różnica tkwi tylko w tym, co się stanie, jeżeli władca zaczyna rządzić wbrew woli poddanych i zbytnio się od nich odrywa. W demokracji przegrywa wybory, a w monarchii absolutnej dochodzi do rewolucji lub przewrotu i władca daje gardło.
Książę Bandar ma sporo racji: na dłuższą metę nie można ignorować opinii publicznej. Wybitny przywódca może, a nawet powinien, podejmować czasem decyzje wbrew woli większości, jeżeli uważa to za słuszne — ale po pierwsze, musi być wybitnym przywódcą, a po drugie, po fakcie powinien być w stanie przekonać naród, że miał rację. Nie można rządzić bez przerwy, okazując obywatelom głęboką pogardę i lekceważenie.
Eurokraci tego nie rozumieją, czego przykładem są inwektywy używane w stosunku do przeciwników przyjęcia Turcji do UE.
Czy wam się podoba, czy nie
Jakie będą konsekwencje przyjmowania Turcji nietrudno sobie wyobrazić. Nie ma najmniejszych szans, aby tego dokonać przy poparciu opinii publicznej. Jedyny możliwy scenariusz to rozszerzenie wbrew woli większości. Proszę się więc zastanowić, jak zareagują typowi Austriacy, jeżeli powiedzą w referendum „nie” dla członkostwa Turcji, a Bruksela na to odpowie: „Rozszerzenie nastąpi i tak, bez względu na to, czy wam się podoba, czy nie. Turcję wepchniemy wam przemocą w gardło, a kto będzie szurać — ten jest faszystą!”. Jaki będzie skutek?
Możliwości są dwie. W wariancie optymistycznym — następne wybory wygra Haider. To jest — trzeba to podkreślić z całym naciskiem — wariant optymistyczny. Możliwy jest też wariant pesymistyczny: bunt wyborców wypchnie do władzy jakiegoś demagoga, przy którym Haider to całkiem sympatyczny facet…
W Niemczech sprawy wyglądają podobnie: ogromna większość Niemców jest przeciwna przyjmowaniu Turcji. Jednocześnie zdecydowana większość niemieckich polityków jest za. To nie może trwać wiecznie: taka alienacja wyborców i polityków wcześniej czy później zostanie wykorzystana przez jakiegoś demagoga. Albo po następnych wyborach pani Merkel (czy ktoś kto będzie niemieckim kanclerzem) nagle uderzy pięścią w stół i powie: „Po moim trupie — dopóki ja rządzę, dopóty Turcja do Unii nie wejdzie!” — i wtedy demokracja w Niemczech przetrwa. Albo nieuchronnie dojdzie do sytuacji, w której pojawi się partia radykałów krzyczących: „Demokracja to oszustwo, politycy was ignorują, tylko my możemy zapobiec przyjęciu Turcji i wyprowadzić Niemcy z UE”. Wtedy szary przeciętny Niemiec powie: „Całe życie głosowałem na SPD lub CDU/CSU, do wszelkich narodowców mam obrzydzenie — ale co mam do jasnej cholery robić?! Przyjmowanie Turcji to szaleństwo, politycy faktycznie mają nas głęboko gdzieś i prowadzą nasz kraj i całą Unię do katastrofy. Nie mam innego wyjścia, jak głosować na tych, którzy obiecują, że Turcji nie wpuszczą…”.
I nagle okaże się, że owszem, mamy Turcję w Unii, ale za to w Niemczech u władzy jest Partia Narodowo–Radykalna czy coś podobnego i ogłasza, że Niemcy Unię opuszczają.
Dawid Warszawski z „Wyborczej” argumentował kiedyś, że Europa musi przyjąć Turcję, bo „Unia nie może odwracać się od świata muzułmańskiego”. Jest to typowe zaklinanie rzeczywistości. Otóż Unia nie tylko może, ale i musi odwrócić się od Turcji (i świata islamu), albowiem w przeciwnym razie będzie musiała odwrócić się od własnych obywateli, którzy islamu w Unii nie chcą.
Jedyny możliwy scenariusz to zerwanie negocjacji z Turcją lub przyjęcie tego kraju, po którym następuje bunt obywateli i rozpad Unii.
Prowadzi nas to do odpowiedzi na pytanie postawione w tytule: „Kiedy Turcja zostanie pełnoprawnym członkiem UE?”, która brzmi: „Nigdy”.
Oceń