Drugi List do Koryntian
My kapłani też się musimy stale nawracać i zmieniać sposób myślenia. Takich księży młodzież lubi.
Gdy myślę o tych, którzy nauczyli mnie wiary i Chrystusowego podejścia do drugiego człowieka, czuję pewne zakłopotanie. Tak wiele osób, twarzy, gestów i postaw przychodzi mi na myśl. Są wśród nich postaci powszechnie znane, o których Kościół zaświadcza, że są świętymi. Jednak zdecydowana większość to ci, którzy przez swoją zwyczajność, dobroć, miłość i prostotę świadczyli i nadal świadczą o Jezusie. Wielu z nich spotkałem i wciąż spotykam w mojej codziennej pracy oraz na szlaku pielgrzymki Młodzieży Różnych Dróg.
Od założyciela mojego zakonu – św. Jana Bosko, genialnego wychowawcy młodzieży – nauczyłem się „pedagogiki serca”. To postawa, która leży u źródeł charyzmatu salezjanów. Miłość św. Jana Bosko była oddana Chrystusowi i młodym, cierpiącym różnego rodzaju ubóstwa. On im ciągle imponował, zaskakiwał nowymi pomysłami. Budził w nich naturalną radość, aby nie szukali sztucznej i grzesznej. Szerzył postawę: „sta allegro” – „bądź wesół”. Troszczył się o to, żeby młodzi mieli spokojne sumienie. Spowiadał w każdej chwili i wszędzie. Ułatwiał zasadę, „czyńcie, co chcecie, byle byście nie grzeszyli”. Wierzył, że z dobrego sumienia rodzi się postęp w świętości życia, a więc w zachowaniu, wiedzy i w kulturze osobistej. Jan Bosko stworzył „prewencyjny system wychowawczy” – metodę, która polega według ks. prof. Mieczysława Majewskiego, mojego mądrego wychowawcy, na „wyzwalaniu dobra z młodzieży”. Propozycje i zadania, które się jej stawia, mają zapobiegać wpływom złego środowiska.
Kiedy myślę o Janie Bosko, widzę go jako człowieka wielkiej żarliwości i pasji zbawiania dusz. „Daj mi dusze” – to hasło jego życia. Jego modlitwą było stałe zjednoczenie z Bogiem. Taka moja myśl: „nawracasz, czym żyjesz”. Jan Bosko pociągał do Boga wszędzie i naturalnie. W taki sposób wychowywał do świętości. Zawsze będzie dla mnie wzorem.
Dużo z pedagogiki św. Jana Bosko zapożyczył sługa Boży ks. prof. Franciszek Blachnicki, którego obserwowałem z bliska. Miał podobny charyzmat asystencji młodemu człowiekowi i troski o duszpasterzy. Stworzył Ruch Oazowy i system autorski – wychowawczy, którego hasłem i ideą jest „Światło – Życie”. Rozważanie Ewangelii i bardzo konkretne stosowanie jej w życiu. Blachnicki opracowywał wakacyjne i całoroczne programy dla młodzieży. W mojej pracy korzystałem niejednokrotnie z jego „wypraw otwartych oczu”, „pogodnych wieczorów”, celebracji Eucharystii, metody przygotowywania animatorów, czym u nas sprawnie zajmują się do dziś seminarzyści diecezjalni i zakonni.
Czytając biografie świętych i błogosławionych: o. Pio, o. Rafała Kalinowskiego, o. Honorata Koźmińskiego, ks. Jana Balickiego, zauważyłem jak olbrzymią rolę w nawracaniu serca ludzkiego ma szafarz łaski w konfesjonale. I trzeba powiedzieć, skutecznej łaski. To od nich uczę się tego, jak towarzyszyć młodzieży w jej nieraz trudnej drodze do nawrócenia. Po dobrych spowiedziach kapłani na pielgrzymkach mówili często: „Teraz wiem, po co jestem księdzem”. Na starość chciałbym mieć „młodzieżowy konfesjonał” w mieście, tak jak dominikanie mają młodzieżowe msze św.
Szkoła otwartości
Gdy sięgam pamięcią wstecz, z całą pewnością mogę powiedzieć, że przewodnikami byli dla mnie także moi przełożeni w parafiach, w których pracowałem. Na przykład ks. kanonik Wacław Wiciński, z którym współpracowałem przez sześć lat w Sosnowcu. To był prawdziwy ojciec dla wikariuszy i dla parafian, dobry człowiek, bardzo gościnny. Umożliwiał odbywanie zastępczej służby wojskowej na terenie swojej parafii. Założył kuchnię dla biednych, wydającą dziennie 150 obiadów. Od jego drzwi nie wolno było odprawić bez wsparcia żadnego żebraka – ani trzeźwego, ani pijanego. Ksiądz Wacław umiał rozmawiać z „lewicową” władzą i pozyskał środki na remont cennych zabytków w kościele. Na jego pogrzebie byli wszyscy wikariusze i katecheci, jego współpracownicy, a ludzi jak na Boże Ciało. Razem uczyliśmy się od siebie, że dla Boga nie ma ludzi przekreślonych.
Wśród tych, którzy pomogli mi wypracować metodę pracy z alternatywną młodzieżą, muszę wymienić kilku księży żyjących wśród nas, których od lat znam osobiście, na czele z ks. bp. Antonim Długoszem. Jest moim oparciem, wzorem podejścia i organizatorem szesnastu sympozjów „Jak pomagać różnej młodzieży”. Ks. Józef Walusiak, kapłan diecezjalny, założyciel trzech ośrodków dla młodocianych narkomanów; ks. Ryszard Sierański, oblat, który także prowadzi podobne ośrodki; ks. Jacek Swęd, michaelita, który założył oratorium dla „blokersów” w Warszawie przy parafii na Bemowie, i wielu innych. Bardzo ważną rolę w historii duszpasterstwa hipisów w Polsce odegrał także ks. Tadeusz Uszyński, kapłan diecezji warszawskiej, duszpasterz akademicki w czasach, gdy zaczynaliśmy pielgrzymować do Częstochowy. Jako kierownik pielgrzymki warszawskiej zgodził się na dołączenie do głównej grupy hipisów. Dzięki niemu mogliśmy przeżyć 31 nieocenionych pielgrzymek.
Każdy z dobrych kapłanów miał swoją metodę podejścia do człowieka. Byli wśród nas także liczni dominikanie, którzy uczyli nas pięknej modlitwy i duchowej komunii. Dzięki nim czuję do dziś, że nie jestem sam w poszukiwaniu sposobów dotarcia do młodzieży.
Wędrując różnymi drogami
Ile życzliwości oraz prostych gestów zrozumienia i otwartości doświadczyłem w czasie pielgrzymek, trwających zwykle po 12–14 dni! Może się wydać, że mówię tu o mało znaczących szczegółach, ale to właśnie dzięki nim mam wciąż siły i motywację do tego, by iść naprzód.
Księża proboszczowie z całej Polski zawsze przyjmowali nas bardzo serdecznie, gościli obficie, nie pamiętali złego, nie żądali zapłaty, osobiście służyli młodzieży. Pozwalali też na eksperymenty duszpasterskie i liturgiczne. Czasami musieli znosić niektórych zbyt swobodnych hipisów. Ale przymykali na to oko, siadali do konfesjonału i czekali cierpliwie na kilka owieczek. Czasami się narażali, bo musieli ogłaszać wymijająco, jaka młodzież przychodzi. Nic nie mówić – ludzie mogą być wówczas zszokowani, powiedzieć za dużo – to może spowodować zamknięcie domów. Nieraz proboszczowie oddawali całą plebanię do użytku dziwnie ubranych chłopaków i dziewczyn. Gdy uświadamiam sobie liczbę tych kochanych kapłanów, płaczę ze wzruszenia, wdzięczności i uznania.
Pamiętam świętej pamięci ks. proboszcza z parafii św. Franciszka z Asyżu w Warszawie, który przyjmując nas bez wahania w 1982 roku, zwrócił się do swoich wikariuszy ze słowami: „Młodzież zostaje u nas na całą noc. Siadamy i spowiadamy, ile damy radę”. A było 500 osób. Wyspowiadało się wtedy wielu narkomanów. To pokazało, że organizowanie pielgrzymek ma sens. Myślą przewodnią tamtej pielgrzymki było „wytrwanie w łasce”. I to się sprawdziło, choć nie w każdym przypadku. Zrodziło się wtedy powiedzenie: „Jeśli przejdziesz całą pielgrzymkę bez zaćpania, to wyjdziesz z tego”. Po latach dowiedziałem się od niektórych, że „Bóg zabrał im nałóg”.
Pewnego razu zdarzyło się, że podczas postoju w Szańcu ks. proboszcz na początku był wobec nas bardzo oschły. Gromił wrzaski i wyskoki. Poszedłem do niego na kolację i opowiedziałem mu o tej młodzieży. Następnego dnia bardzo zachęcał parafian do otwartości, po czym chciał mi ręce całować. My kapłani też się musimy stale nawracać i zmieniać sposób myślenia. Takich księży młodzież lubi.
Innym razem, w czasie pielgrzymki z Kazimierza Dolnego, ks. proboszcz Zachariasz z Krajna wyszedł z konfesjonału cały zalany łzami i powiedział, że takich spowiedzi jeszcze nie miał w życiu, że sobie nie wyobrażał, że takie problemy ma młodzież. Mówił: „Jeszcze nie byłem na takim spotkaniu. Spotykają się biskupi, kardynałowie, mówią czasami o Bogu. Przyjaciele! Wy mówicie o Bogu, tym trudnym Bogu w swoim życiu”.
Przypominam sobie też inną z pielgrzymek, określaną przez nas pielgrzymką „na telefon”. Noclegi załatwialiśmy bowiem na bieżąco, z dnia na dzień. Wszędzie księża proboszczowie bardzo nam pomagali. Brat Borys – franciszkanin, dziś doktor psychologii i wiceprowincjał, przyjeżdża stopem do jednego z kapłanów i mówi: „Księże proboszczu, jutro przyjdzie tutaj ok. 400 hipisów, niektórzy z nich to narkomani. Jak by ksiądz proboszcz mógł pomóc?”. Proboszcz przerażony mówi: „Boże drogi, to bijemy w dzwony”. Ludzie się zbiegli i pytają: „Co się dzieje”, a ksiądz proboszcz im tę nowinę przekazuje. Wiadomość rozeszła się po parafii lotem błyskawicy. Zostaliśmy pięknie ugoszczeni, nikomu niczego nie brakowało. Takich sytuacji było mnóstwo. Mówię to z perspektywy ponad trzydziestu pielgrzymek, w których uczestniczyłem. Odwiedziliśmy przez te wszystkie lata ponad 500 parafii, ponieważ co roku idziemy inną trasą. Zwykle spotykaliśmy się z dużą otwartością. Myślę, że nieraz musiało być sporo kłopotów z przyjęciem pielgrzymów, ale księża i parafianie nigdy się nie skarżyli. Uważam, że to Miłosierdzie Boże dawało im tę ogromną wyrozumiałość.
Biskup też człowiek
Także biskupi, którzy wiedzieli o parafiach na terenie ich diecezji, przez które przechodziliśmy, zawsze nam błogosławili, nieraz dodawali od siebie słowa serdecznej otuchy, jak mój współbrat śp. bp Adam Śmigielski. Bp Janusz Zimniak szedł nawet z nami przez jeden dzień pielgrzymki. Odprawił mszę św., w trakcie której młodzież przynosiła na ołtarz marihuanę i makówki. Dziękował, że mógł uczestniczyć w tak skutecznej modlitwie.
Pamiętam, że w 1983 roku ks. abp Wacław Świerzawski nie pojechał na ingres biskupa Wielgusa do Płocka, tylko wyszedł do nas w katedrze. Miał bardzo sympatyczne, poetyckie wystąpienie i rozdał nam swoje książki. Doskonały pomysł. Jakaś wycieczka musiała przez nas czekać, a on poświęcił nam godzinę. Dziś mogę śmiało powiedzieć, że był nie tylko moim mądrym profesorem, ale i mistrzem duchowości liturgicznej, którą stosowałem w życiu.
* * *
Musiałbym tu wymienić jeszcze wielu spośród tych, których spotykam, jak charyzmatyczny ks. Edward Kąkol, werbista z Białegostoku. Oni prawdziwie pokazują nam, jak głosić Chrystusa. Wbrew pozorom, takich ludzi jest wokół nas bardzo wielu. Trzeba się tylko rozejrzeć i nie poddawać pokusie narzekania i powtarzania bez końca, że świat schodzi na psy.
Oceń