Ojciec was miłuje. O Trójcy Świętej
Żyjemy w czasach trudnych i pełnych zamętu. Większość z nas to ludzie zmęczeni i wyczerpani, cierpiący na różnorakie kompleksy i neurozy. Wydaje się, że na taki czas Bóg wkracza z nowym rodzajem świętości.
Rozmawiają Wilfrid Stinissen OCD i Peter Halldorf
Peter Halldorf: Ojcze, wstąpiłeś do zakonu już jako 16-latek. Co cię do tego skłoniło w tak młodzieńczym wieku?
Wilfrid Stinissen OCD: Miałem już ukończone gimnazjum, więc mogłem kontynuować naukę i podjąć studia uniwersyteckie, jednak wiedziałem już wtedy, że chcę oddać się Bogu i prowadzić życie kontemplacyjne. Od jakiegoś czasu znałem karmelitów, uczęszczałem do prowadzonej przez nich szkoły, a więc coś już we mnie dojrzewało, co wcale nie znaczy, że to było łatwe. Toczyłem ostrą walkę. Nie wydaje mi się, aby wstąpienie do klasztoru było prostą sprawą. Później przekonałem się, że ci, którzy w podskokach wstępowali, pełni romantycznych ideałów – po jakimś czasie odchodzili.
Ale ty zostałeś!
W nowicjacie doznałem jakiegoś potężnego poczucia „marności nad marnościami”, tego, że wszystko, co nie ma związku z Bogiem, co nie służy temu, aby Go zadowolić i ucieszyć, jest niczym. To zapewne wielka łaska, którą otrzymałem, ponieważ już nigdy mnie ona nie opuściła. Naturalnie, stworzyła też pewien dystans do tego, co zwykliśmy nazywać „światem”.
Jak długo byłeś w nowicjacie?
W tamtych czasach nowicjat trwał dwa lata, potem następował trzyletni okres studiów filozoficznych i czteroletni teologicznych. Nowicjat miałem trudny. Po części z powodu magistra, który przez cały czas nas straszył – a było nas wielu – że opuścimy zakon, jeśli nie będziemy robili tego, czy tamtego. Żyłem więc w ciągłym strachu.
Twój magister napawał cię strachem?
Tak. Pozwolono mu być magistrem nowicjuszy tylko przez trzy lata, ale wtedy właśnie przypadał okres mojego nowicjatu! Jednak myśl o opuszczeniu zakonu nigdy się we mnie nie pojawiła. Wolałem raczej w nim umrzeć niż odejść.
Powiedziałeś, że wiedziałeś, czego chcesz. Czy można wiedzieć, co zrobić ze swoim życiem, mając 16 lat? Co byś powiedział 16-latkowi, który zapukałby do drzwi klasztoru z zamiarem wstąpienia do nowicjatu?
Powiedziałbym mu: poczekaj jeszcze ze dwa lata! Dziś jest nieco inaczej niż w 1943 roku, kiedy to ja wstępowałem do zakonu. Społeczeństwo było wówczas bardziej stabilne. Wywodzę się z bardzo religijnej katolickiej rodziny, w której pielęgnowano codzienną obecność na mszy św. i odmawianie różańca. Myślę, że teraz tylko nieliczni są gotowi podjąć tego rodzaju decyzję w tak młodym wieku. Nie jestem jednak zwolennikiem twardych reguł, każdego należy postrzegać indywidualnie. Zdarza się przecież, że młody człowiek wie, czego chce. Nie powinniśmy też zapominać, że śluby wieczyste składamy dopiero po pięciu latach. Jest sporo czasu na rozeznanie powołania. Dlaczego nie można zdecydować się na pójście do zakonu, jeśli można się zdecydować na zawarcie małżeństwa – czy związek dwojga ludzi nie jest o wiele bardziej ryzykowny?
Jak porównałbyś powołanie zakonne z małżeńskim?
Jeden z moich przyjaciół, żonaty i bardzo mądry człowiek, powiedział kiedyś, że łatwiej jest się ożenić niż pójść do zakonu, ale za to łatwiej jest żyć w zakonie niż w małżeństwie.
Nie wiem, czy życie małżeńskie jest aż tak trudne…
Miło słyszeć, że jesteś szczęśliwym małżonkiem! Ale zarówno ty, jak i ja, spotykamy wielu ludzi, którym w małżeństwie jest ciężko. Można doświadczać bolesnej samotności, kiedy nie mamy możliwości porozmawiania ze współmałżonkiem o tym, co dla nas jest ważne. Można żyć w nieustannym lęku, że się zostanie porzuconym, że druga osoba może umrzeć, a dzieci mogą zachorować albo zejść na złą drogę. Sytuacja finansowa rodziny i zagrożenie utratą pracy mogą stwarzać problemy. Istnieje wiele takich ryzykownych spraw, których w zakonie nie ma. Tutaj stawia się wszystko na jedną kartę, ale bardzo mocną: na Boga. Jemu przecież można ufać. Tutaj też wszystko jest tak zorganizowane, że nie sposób zapomnieć o Bogu. Cały czas nam się o Nim tak czy inaczej przypomina. To sprawia, że życie zakonne jest proste i zintegrowane, oczywiście przy założeniu, że we wszystko wkłada się całe swoje serce.
Wierzę, że człowiek jest w stanie związać się na całe życie. Współcześnie w dużym stopniu to zagubiliśmy – wielu twierdzi, że nie potrzeba składać ślubów wieczystych, wystarczą czasowe, regularnie odnawiane. Nie podzielam takiego spojrzenia.
Dlaczego śluby wieczyste są tak istotne?
Gdy Bóg mi się oddaje, a ja odpowiadam: „Na trzy lata jestem Twój, a później zobaczymy” – to mam wrażenie, że taka postawa nie jest ani zbyt hojna, ani godziwa. Biblia opowiada nam o Bogu, który jest wierny. Można na Niego liczyć, On nie zawodzi. Kiedy Bóg mówi: „Kocham cię!” – to trwa w tym już zawsze. Czyżbyśmy nie mieli przynajmniej w tym próbować Go naśladować i świadczyć o Jego wierności, sami usiłując być wierni?
Może nie mamy odwagi, ponieważ nie wiemy, jak dalej w naszym życiu będziemy się rozwijać?
To, jak się będę rozwijać, zależy w dużej mierze ode mnie samego. Czego chcę? Co robię, aby być wierny mojemu powołaniu?
Co robić, aby przez całe życie zachować u siebie świeżość tego pragnienia i tęsknoty, obojętnie czy wybrało się życie zakonne czy inny stan?
Trzeba karmić swoją tęsknotę. Istnieje fundamentalne, ontologiczne pragnienie w człowieku. Jesteśmy stworzeni dla Boga. Człowiek sam jest niejako pragnieniem Boga, on wciąż Go pragnie, choć wszyscy dobrze wiemy, że łatwo jest żyć powierzchownie, żyć tak, aby tego pragnienia w ogóle nie zauważać. Jednak sposób, w jaki człowiek cały czas ugania się za nowościami i wciąż doznaje zawodu, jest, moim zdaniem, znakiem tego, że pragnie on czegoś, co jest nieskończone. Inaczej byśmy tak nie gonili w tę i z powrotem.
Powiedziałeś, że człowiek nieustannie czegoś pragnie, a swoje pragnienia wciąż kieruje w niewłaściwą stronę.
Dla mnie jest to jakiś Boży dowód na to, że pragnie tego, co jest nieskończone. Jeśli rzeczy i sprawy mogłyby człowieka zaspokoić, to znalazłby pokój. Owo bezsilne pragnienie pokazuje, że jesteśmy stworzeni do czegoś większego – do nieskończoności. A jest nią Bóg.
Jak określiłbyś różnicę między pragnieniem osoby młodej i pragnieniem osoby w podeszłym wieku, patrząc z twojej własnej perspektywy?
Tęsknoty młodego człowieka są niespokojne, gwałtowne. Szuka Boga i jest nieszczęśliwy, nie znajdując Go. Niekiedy bywa zawiedziony i zły na Boga, gdy przychodzą na niego dłuższe okresy oschłości. Człowiek starszy zachowuje większy spokój. Pragnienie nie znika, ale jest spokojniejsze, łagodniejsze. Człowiek współczesny, jeśli zgłębia swoją wiarę, wie, że Bóg nigdy się nie oddala, że tak być nie może. To sprawia, że pragnienie nie jest bezradne i niespokojne. W modlitwie można pogodzić się ze spokojną oschłością. Jest oschłość, ale jest dobrze.
Spokojna oschłość – tak to nazywasz.
Tak, nie ma niepokoju ani frustracji, ale rzecz jasna są takie okresy czy chwile, kiedy coś w sercu drgnie, kiedy pragnienie wyraża się w zupełnie inny sposób. Można niejako zapomnieć o sobie z pragnienia.
Wielokrotnie stwierdzasz, że ludzkie pragnienie jest miarą naszego duchowego wzrostu. Czy możesz to bliżej wyjaśnić?
Pragnienie tkwi w nas bardzo głęboko. Jak powiedziałem – sami jesteśmy pragnieniem. Ono przynależy do naszej metafizycznej kondycji. Istotne jest pragnienie samo w sobie, a nie to, do czego aspiruję, obojętnie czy dotyczy to pracy zewnętrznej czy wewnętrznego wzrostu. Nie szkodzi, jeżeli raz po raz doznam porażki, ponieważ miarą mojej świętości jest moje pragnienie. Pragnieniem człowieka jest zjednoczyć się z Bogiem. Jednoczę się z Nim – pragnąc. W jakiś sposób tęskniąc za Nim, już Go posiadam. Nie tęskniłbym za Bogiem, gdybym nie został już przez Niego ogarnięty. Kiedy Bóg nas spotka w chwili naszej śmierci, nie sądzę, żeby zapytał: „I co właściwie osiągnąłeś?”. Spyta raczej: „Za czym naprawdę tęskniłeś?”. Nie zawsze było tak, jak tego chcieliśmy, wielokrotnie zawodziliśmy, ale może trwaliśmy w naszym pragnieniu? Bóg nas będzie sądził według miary naszego pragnienia, według tego, czego gdzieś w głębi bardzo chcieliśmy i za czym tęskniliśmy.
To pocieszające, życiu duchowemu towarzyszy przecież tyle nieudanych prób. Mówisz jednak, że najważniejsze jest to, czego właściwie chcemy.
Czy znasz Leonarda Cohena?
Trochę go słuchałem.
„There’s a crack in everything, that’s where the light gets in” – śpiewa w jednej z piosenek. Jest jakaś szczelina, jakaś otwarta rana w człowieku, przez którą wnika światło – Bóg. „Kiedy jestem słaby, jestem mocny”. Tak sobie myślę – choć nie bardzo wiem, czy powinienem o tym mówić… Otóż żyjemy w czasach trudnych i pełnych zamętu. Większość z nas to ludzie zmęczeni i wyczerpani, cierpiący na różnorakie kompleksy i neurozy. Wydaje się, że w taki czas Bóg ukazuje nam nowy rodzaj świętości.
Nowy rodzaj świętości?
Tak, świętości, która nie opiera się na tym, co w Kościele katolickim stanowi kryterium kanonizacji – kiedy dociekamy, czy dany kandydat pielęgnował cnoty w stopniu heroicznym – ale polega na tym, by akceptować własną słabość. Właśnie w moich porażkach najbardziej mogę spotkać Boga. Kiedy staję pośrodku mej słabości i wołam do Boga o miłosierdzie, to zbliżam się do Niego. Tutaj może chodzić o ludzi, którym nigdy nie udało się wyzwolić z ich uzależnienia, np. od alkoholu, ale tego pragną i próbują, i nigdy się nie poddają. Może o to chodzi, może na tym polega prawdziwa świętość: bezgranicznie ufać Bogu i wierzyć w Jego miłość, mimo że nie można się poszczycić pięknymi uczynkami.
Myślę, że Bóg w tym chaotycznym czasie jest skłonny dyspensować od tego dawnego ideału świętości. Odważyłbym się nawet powiedzieć, że nastał czas na świętych z dyspensy: oto Bóg okazuje większe miłosierdzie, nie stawia aż tak wielkich wymagań, pozwala, aby Jego miłosierdzie spływało na nas jeszcze obficiej niż dawniej. Przyjmuje nas, biednych ludzi, takich, jacy jesteśmy. Pracuje nad takim materiałem, jaki jest. On nie zmienił swoich planów wobec nas, również w obecnych czasach chce, abyśmy byli święci. Może jest szczególnym charyzmatem naszych czasów, abyśmy zyskali głębsze zrozumienie istoty świętości: że nie polega ona na tym, aby nigdy nie popełniać błędów, lecz żeby bezgranicznie ufać Bogu. On przede wszystkim oczekuje od nas nie tego, co robimy, nie naszych sukcesów, lecz tego, abyśmy w naszej absolutnej bezradności bezgranicznie umieli uwierzyć w Jego miłość. Mała Teresa zostawiła nam wspaniały tekst, w którym mówi, że nawet gdyby popełniła wszystkie możliwe grzechy, jej ufność wobec Boga nie byłaby przez to mniejsza. Taka ufność jest istotą miłości. Do świętej siostry Faustyny, kanonizowanej przez Jana Pawła II, Jezus powiedział, że największy grzesznik ma również największe prawo do Jego miłosierdzia.
Abyśmy mieli odwagę przyjąć to do siebie, potrzebujemy mądrych duszpasterzy. Jeśli czasy są takie, jak opisujesz, potrzeba duchowego przewodnictwa staje się tym większa. Niekiedy dochodzi do nadużyć w sferze duchowego prowadzenia i media bardzo nagłaśniają tego rodzaju przypadki. Nauczyliśmy się sceptycyzmu wobec wszelkiego rodzaju autorytetów. Co zatem znamionuje wiarygodnego duchowego przewodnika?
Przewodnik nade wszystko musi być świadomy tego, że to nie on kieruje. Jego zadaniem jest szukać woli Bożej dla tej osoby, którą Bóg prowadzi wraz z nim. My, karmelici, jesteśmy dość wyczuleni na takich przewodników, którzy chcą podpowiadać innym, co powinni robić. Nie mówię, że jest to błędne, ale chodzi nam bardziej o dialog z prowadzoną osobą. Wspólnie wsłuchujemy się w to, czego Bóg pragnie dla niej właśnie teraz. Droga każdego człowieka jest jedyna w swoim rodzaju, choć oczywiście istnieją pewne ogólne zasady. Teresa z Avila pisze, że przez 18 lat kręciła się w miejscu, nie umiejąc całkowicie oddać się Bogu. Zwróciła się do spowiednika, który był człowiekiem niezwykle surowym. Powiedział jej, że ma skończyć ze wszystkimi spotkaniami, jakie dotąd prowadziła w klasztornej rozmównicy. Teresa natychmiast poczuła, że nigdy temu nie sprosta, poszła więc do innego spowiednika, który z kolei był bardzo ostrożny i powoli, krok po kroku prowadził ją dalej. Od wielu lat spowiadam karmelitanki. Ilekroć pojawia się nowa siostra, tylekroć muszę wchodzić niejako w całkiem nowy rejestr, mimo że przecież one wszystkie są karmelitankami, żyją w tym samym klasztorze i czytają takie same lektury. Jesteśmy tak bardzo różni. Myślę, że najważniejsze jest, aby duchowy przewodnik był pocieszycielem, tym bardziej w obecnych czasach, abyśmy nigdy się nie poddawali, choć wciąż popełniamy od nowa te same grzechy.
Wielu chce pełnić funkcję duchowych przewodników, ale przewodnictwo może pójść w niewłaściwym kierunku. Na jakie sygnały należy być wyczulonym?
Nade wszystko trzeba uważać, gdy przewodnik duchowy zaczyna być autorytarny, jeśli chce decydować o tym, jak dana osoba powinna spotykać się z Bogiem, jak ma się modlić, sugeruje: „Musisz zrobić tak i tak”. Sądzę, że to już z zasady jest błędne. Kto posługuje się siłą wobec drugiej osoby, ten nie szanuje tego, jak prowadzi ją Duch Święty. A przewodnik, rzecz jasna, musi sam też być w drodze, tej drodze, na której doznaje porażek, inaczej nie zrozumie ludzkiej słabości.
Co byś poradził komuś, kto zapyta, jak znaleźć dobrego duchowego przewodnika?
Jest to pytanie, z którym się często spotykam, i zwykle odpowiadam, że jeżeli rzeczywiście potrzebujesz kogoś takiego, to go znajdziesz. Jeśli nie znajdziesz, to być może Bóg uznał, że nie jest ci on potrzebny.
Nie jest potrzebny?
Nie jestem pewien, czy wszyscy ludzie potrzebują duchowego przewodnika. Może się to wydawać nieco dziwne, większość bowiem twierdzi, że absolutnie jest im potrzebny, że muszą go mieć. Jednak wielu wystarcza, że od czasu do czasu porozmawiają z kimś, kogo darzą zaufaniem, kto ma pewne doświadczenie. Można czasem pojechać do kogoś, nawet daleko. Wiele da się zaczerpnąć z książek, jeśli tylko jest się szczerym wobec samego siebie. I można także, jeżeli praktykuje się spowiedź, mieć dostęp do kapłana, wobec którego wyzna się swoje grzechy, ale wówczas nie musi wcale chodzić o duchowe przewodnictwo. Jak wspomniałem, nie jestem zwolennikiem sztywnych, ogólnych reguł. Niektóre osoby absolutnie takiego przewodnictwa potrzebują, bo dość łatwo coś sobie wyobrażają, inne wspaniale dają sobie radę, korzystając z lektury duchowej i rozmowy raz na jakiś czas. Na przykład Mała Teresa nie miała duchowego przewodnika. Spowiednik w klasztorze nie był jej pomocny, wprost przeciwnie! Był wyraźnie zaniepokojony jej odważnym zaufaniem Bogu i próbował ją w tym powściągać, ona jednak pozwalała prowadzić się Duchowi Bożemu.
Coraz częściej słyszymy dziś o kursach i kształceniu w zakresie duchowego przewodnictwa. Czy zalecałbyś tego rodzaju działania?
To wspaniała rzecz móc uczestniczyć w kursie duchowego przewodnictwa. Jednak nie gwarantuje ci on wcale, że staniesz się dobrym przewodnikiem. Duchowe przewodnictwo to nie jest jakaś wiedza. Jeżeli sam nie prowadzisz głębokiego życia duchowego, to żaden kurs ci nie pomoże. Coś takiego okazuje się nawet niebezpieczne, bo można nabrać przeświadczenia, że już się wie, czego potrzeba, aby być dobrym przewodnikiem duchowym. Albo też inni mogą nabrać takiego mniemania o tobie. Najważniejsze jest szukanie Boga całym sercem. Kto podtrzymuje własny płomień, ten lepiej wyczuje autentyzm w życiu duchowym osoby, której towarzyszy. Przewodnikiem dla innych może być ten, kto sam jest człowiekiem modlitwy, kto na przykład chętnie i często prosi Ducha Świętego, aby go prowadził, gdy udaje się do rozmównicy albo do konfesjonału. Poza tym istnieje jeszcze chwalebna wzajemność – gdy ten, kogo prowadzę, płonie, to sam też się rozpalam.
Jak postrzegasz relację między duchową przyjaźnią a duchowym przewodnictwem?
Jeżeli jest się zaprzyjaźnionym ze swoim duchowym przewodnikiem, to masz na myśli?
Tak, ale chciałbym też wiedzieć, czy duchowa przyjaźń sama w sobie wystarcza za przewodnictwo. Czy może lepiej jest szukać kogoś takiego, z kim nie ma się jakichś bliższych relacji?
Myślę, że zwykle lepiej jest mieć duchowego przewodnika, wobec którego zachowujemy pewien dystans. Podobnie jak często korzystniej jest mieć spowiednika spoza własnego zgromadzenia zakonnego. Jednak w odniesieniu do międzyludzkich relacji cały czas mamy do czynienia z wyjątkami. W naszych wspólnotach to reguła, że przełożony klasztoru nigdy nie jest spowiednikiem swoich braci i sióstr. Wierzę w przyjaźń duchową, to prawdziwy dar, choć niekiedy może on nastręczać trudności. Jezus też miał przyjaciół. Z trzema był w szczególnej bliskości, a o jednym czytamy, że był tym, którego Jezus miłował! Przyjaźń nie jest więc jakimś wypaczeniem relacji, ale może się taką okazać, kiedy przyjaciel zajmie zbyt wiele miejsca i stanie na przeszkodzie, aby Jezus był w centrum. Naturalnie szczególne ryzyko istnieje w przyjaźni między mężczyzną i kobietą, kiedy oboje lub jedna ze stron żyją w celibacie. Lecz nie należy przekreślać sprawy tylko dlatego, że zdarzają się nadużycia i istnieje swoiste ryzyko, gdyż w takim razie wszystko byśmy przekreślali. Modlitwa wewnętrzna też jest niebezpieczna!
Pragnienie może się wiązać z wieloma uczuciami. Duchowe przewodnictwo cechuje zazwyczaj duża doza rezerwy względem uczuć, wyobrażeń i marzeń. Równocześnie można powiedzieć, że przecież te wszystkie uczucia przynależą do pragnienia.
Tak, w każdym razie w pewnym okresie tak jest. W początkowej fazie żyje się przede wszystkim na płaszczyźnie emocjonalnej. Po jakimś czasie już się na niej Boga nie znajduje. Jan od Krzyża nazywa takie doświadczenie nocą zmysłów. To jest trudne przejście, lecz niezbędne, aby znaleźć Boga na głębszym poziomie, gdzie nie ma już potrzeby uczuć, co nie znaczy, że one już się nie pojawiają, lecz my przestajemy być od nich zależni. Musimy pozwolić, żeby Bóg odebrał nam te uczucia, jeśli chcemy, by nas dalej prowadził. Staje się to przyczynkiem do większej równowagi, ponieważ uczucia mają to do siebie, że na przemian pojawiają się i znikają. Kiedy na poziomie głębi jest równowaga, wówczas zachowujemy pokój. Jan od Krzyża lubi mówić o „dawnych kochankach”, viejos amadores, na których Bóg może liczyć. Tak, rzeczywiście istnieje pewien sceptycyzm w stosunku do wielkich uczuć. Mimo wszystko, moim zdaniem, wspaniale jest patrzeć na młodych nowicjuszy, którzy płoną. Jest to piękne i dobrze działa, ale nie będzie trwało przez całe życie. Pogłębi się i wyciszy, ale przy tym stanie się bardziej autentyczne i wiarygodne.
Wielu doświadcza tego, że wiedza o Bogu bardziej dotyka ich umysłu niż serca. Wydaje się, że teraz trudniej nam doznawać tego, co Teresa z Avila nazywa „poznaniem przez miłość”. Od czego to zależy?
Często dzieje się tak dlatego, że nie do końca żyjemy naszą wiarą. Kiedy zaczynamy liczyć się z Bogiem, ufać Mu, rozmawiać z Nim w ciągu dnia, zwracać się do Niego i Go uwielbiać – i uskarżać się, kiedy trzeba! – wtedy Bóg staje się rzeczywisty. Dlatego powinniśmy się wzajemnie zachęcać do tego, aby mieć czas na modlitwę. Ona wymaga zarówno czasu, jak i ćwiczenia. Dokładnie tak samo ma się sprawa z ludzką miłością – trzeba żyć w miłości. Żyć w obecności drugiego.
Co robić, gdy pragnienie gaśnie?
Wówczas jest ciężko. Taki stan nazywa się acedią, poczuciem, że oto wszystko zniknęło. Nic już nie zostało z mojego pragnienia. Jest taka strofa w Pieśni duchowej św. Jana od Krzyża, w której jest o tym mowa. Wszystko jest jakby zburzone. Choć mój niepokój świadczy o tym, że nie wszystko jest zgubione. Wówczas, powiada Jan od Krzyża, trzeba wzywać Ducha Świętego. Jest taka piękna strofa, w której modli się:
Ustań, wichrze północny śmiercią tchnący,
A przyjdź ty, południowy, ze wspomnieniem miłości,
Powiej przez mój ogród,
Niech się rozleją w krąg twe wonności,
I będzie się pasł Miły wśród kwiatów świeżości.
(strofa 17)
Tutaj nie ma mowy o „spokojnej oschłości”. To jest rzeczywiście coś, co trzeba nie tylko zaakceptować, ale z czym należy walczyć. Trzeba prosić Ducha Świętego, aby przyszedł ze swą życiodajną mocą. I Bóg wysłuchuje takiej odlitwy, przynajmniej jeśli się nie poddajemy. Niekiedy trzeba być nieco upartym!
przełożyła Justyna Iwaszkiewicz
Rozmowa pochodzi ze szwedzkiego periodyku „Pilgrim” nr /2009.
Oceń