Liturgia krok po kroku
Prof. Władysław Bartoszewski wielokrotnie świadczył, że nawet w najpoważniejszych i najbardziej uroczystych chwilach życia nie można zapomnieć o komizmie wielu zdarzeń.
Gdyby na naszej drodze nie było mistrzów, moglibyśmy się znaleźć w sytuacji, o której pewien stary mnich mówił tak: „W życiu ateisty najgorsze jest to, że czuje wdzięczność, a nie ma komu się odwdzięczyć…”. Na szczęście, nie jestem ateistą i wiem, Komu i za co dziękować. Mam też świadomość, że na drodze mojego życia towarzyszyli mi ludzie, których uważam za swoich Mistrzów: dwóch z dziedziny historii, trzech zaś w „świętym zawodzie” kapłańskim. Dwaj historycy to: promotor mojej pracy magisterskiej i doktorskiej prof. Adam Galos oraz prof. Władysław Bartoszewski.
Adam Galos stał się Mistrzem, bo nas prowadził, zajmował się nami, często nas bronił: w tamtych czasach! Jako student nie myślałem o nim nigdy w kategoriach „lubię – nie lubię”. Od początku był autorytetem: uczył profesjonalizmu, rzetelności. Nigdy nas nie poniżał, nie wykorzystywał swej niesamowitej erudycji do pokazania nam, żeśmy głupi…
Dopiero po latach, gdy sam byłem już wykładowcą w naszym dominikańskim kolegium w Krakowie i visiting na uniwersytecie katolickim na Węgrzech, zrozumiałem, ile zawdzięczam Mistrzowi. Zarówno na wykładach, na seminariach, jak i podczas egzaminów starałem się go naśladować, to znaczy: słuchać, nie poniżać, być życzliwym.
Również po latach doceniłem umiejętności dydaktyczno-wychowawcze Mistrza: często dawał nam podczas seminarium doktoranckiego swoje jeszcze niepublikowane teksty, byśmy je… skorygowali. Skrupulatnie notował uwagi, a zarazem był trudnym polemistą, wszak znał się na rzeczy, a nam często tylko to się zdawało! Ten styl – przy owym byciu wtórnym studentem – wiele razy uświadamiał mi różnicę między mistrzem a instruktorem!
Profesor Galos budził zaufanie, co sprawiało, że nigdy nie wstydziłem się go pytać o różne drobiazgi. Było ono zresztą wzajemne, o czym się przekonałem, gdy Mistrz – za jakimś regałem biblioteki Instytutu Historycznego – wkładał mi do tylnej kieszeni spodni pieniądze „na KOR”. Fakt internowania w Gołdapi w czasie stanu wojennego małżonki profesora – pani Ewy – (ja już wtedy byłem w bezpiecznym nowicjacie dominikańskim!), był tylko przypieczętowaniem postawy Mistrza i jego rodziny.
Jeszcze jednej rzeczy prof. Galos mnie nauczył, co wykorzystuję przy opracowaniu kazań: często dwa, trzy razy sprawdzam cytat i podaję autora. Jestem pewien, że gdy Pan Profesor dowie się o swym wpływie na moje kazania, zdziwi się. A jednak!
Za drugiego swego „historycznego” Mistrza uważam prof. Władysława Bartoszewskiego. Stał się Mistrzem w odczytywaniu dziejów: Polski i komunizmu – zarówno przez to, co mówił, jak i co wtedy na piśmie mi przekazywał. To wszystko było wielkim odkryciem, wszak nie istniały jeszcze znakomite książki z górnej półki historyków najnowszych.
Uczył odwagi, bo był odważny w czasach nieporównanie trudniejszych niż te, w których ja zacząłem pracować. Po spotkaniu z nim czułem się zawstydzony swymi pokusami: wyjechać gdzieś, najlepiej w góry (wtedy Małe Ciche koło Poronina i schronisko na Szrenicy w Karkonoszach były dla mnie takimi miejscami „zniknięcia”) i mieć święty spokój. A w każdym razie „nie wychylać się!”. Znijaczenie bowiem to wielka pokusa…
Władysław Bartoszewski uczył mnie też (czy nauczył?) nazywać rzeczy po imieniu. Komentując – oczywiście przy wielkiej publiczności – adres Klubu Inteligencji Katolickiej we Wrocławiu, którego byłem „działaczem” – przy placu Karola Marksa 22, w oficynie – pokazując na swe tyły, mówił, że władze PRL mają katolików w takiej… oficynie! Albo kiedy rozmawiał przy moim biurku w Instytucie Historycznym (gdzie szefowałem bibliotece) z prof. Marianem Orzechowskim (wówczas rektorem Uniwersytetu Wrocławskiego, niedługo szefem Ministerstwa Spraw Zagranicznych) – wybitnym znawcą Wojciecha Korfantego – ni stąd, ni zowąd powiedział: „Panie Rektorze, Pańska książka jest zawsze na moim biurku, jak Biblia u Puciłowskiego”.
A wreszcie humor: prof. Bartoszewski wielokrotnie świadczył, że nawet w najpoważniejszych i najbardziej uroczystych chwilach życia nie można zapomnieć o komizmie wielu zdarzeń. Widać to na zdjęciu – pewnie ostatnim wspólnym – gdy siedzi, jako minister spraw zagranicznych III RP, na przeciwko Jana Pawła II i obaj po prostu pokładają się ze śmiechu…
A oto trzej moi mistrzowie w „świętym zawodzie”: Tadeusz Żychiewicz, ks. Józef Tischner i o. Jan Andrzej Kłoczowski, czyli JAK. Wprawdzie ci dwaj pierwsi znajdują się już po tamtej stronie życia, ale dla mnie są obecni nie tyle we wspomnieniach, ile – przede wszystkim – w swoich dziełach.
Żychiewicz jest wedle mnie niedościgłym Mistrzem słowa, wyrażającym jedyną w swoim rodzaju subtelność odczytywania Biblii. Jeszcze w czasach mojej młodości zachwycił mnie swą książką Ludzie ziemi nieświętej, niedługo potem Pocztą ojca Malachiasza, nie wymieniając wielu, wielu innych. Po latach – po nieprawdopodobnie nudnych, moralizatorskich kazaniach, których jako świecki student wysłuchiwałem – ktoś – Żychiewicz – przemówił ostro, drapieżnie, namiętnie. Ten świecki człowiek, historyk sztuki, redaktor „Tygodnika Powszechnego” do dziś jest dla mnie – w swych dziełach – pewnym i godnym pełnego zaufania komentatorem Biblii. Co tydzień, a czasami i częściej! Bo Biblia jego świeci blaskiem Nieba i pełna jest potu i krwi ludzkiej, ale też człowieczej nadziei. Ufam, że świetnie dogaduje się z Panem Bogiem!
Czy mój kolejny Mistrz – ks. Józef Tischner – wypomina po góralsku temuż Panu Bogu Jego nieszczęsny dar wolności…? Nie wiem. Wiem natomiast, że mnie obdarował krytyczną wiernością instytucji Kościoła i zakonu, to znaczy, że składając śluby czystości, posłuszeństwa i ubóstwa, nie ślubowałem, że wyrzeknę się używania rozumu i rozsądku.
Ks. Józef uczył mnie wierności, a zarazem krytycyzmu, kiedy na przykład mówił o tak zwanych „niewolnikach Kościoła”, którzy: „nawet jeśli przyczynili się do upadku komunizmu, to ich wewnętrzne poczucie wolności pozostało nienaruszone. […] Niewolnikiem Kościoła jako instytucji jest ten, kto przynależy do Kościoła bez autentycznego wyboru Kościoła. […] Każdy niewolnik niesie w sobie paniczny lęk przez wolnością”.
Cała osobowość imponująca przecież wielką wiedzą profesorską – a ta przekazywana na żywo i na piśmie niepowtarzalnym językiem tischnerowskim – utwierdziła mnie w przekonaniu (bo muszę wyznać, że były chwile zwątpienia, zaraz po święceniach), by nie mieć żadnych oporów, jeśli chodzi o podejmowanie kontaktów, rozmów, a także przyjaźni z ludźmi mało – słabo – lub zupełnie niewierzącymi, dalekimi od Kościoła, niekatolikami itp.
Szybko się wyzbyłem, właśnie dzięki ks. Tischnerowi, owego utrzymywania kontaktów tylko „z zacną panią, która trzy razy dziennie jest w kościele i dzięki której mamy tort świąteczny” (to w stanie wojennym). Natomiast potem, już w czasie rozkwitania rodzimego kapitalizmu, gdy wielu osobom w Kościele zaczęło imponować towarzystwo ludzi biznesu (zapewne nie tylko ze względów duszpasterskich!) – gdzie mogłem, tam głośno protestowałem przeciwko takim preferencjom.
Tischner uczył całym życiem: nie ma różnicy między ludźmi w związku z ich hierarchią społeczną czy utrwalającą się pozycją polityczną. Jeśli widziałem różnicę, to między „normalnymi” a pełnymi agresji, ksenofobii, nacjonalizmu. Tych unikam, zresztą z wzajemnością (poza – czasami – anonimami, których treść zawsze podziwiam: jak można łączyć wiarę z nienawiścią!). Mistrz Tischner pewnie by ich nie unikał, zresztą On już wie: Bóg jest miłością.
Trzeci mój Mistrz „świętego zawodu”, to JAK. Ponieważ prawie codziennie mijamy się na korytarzu, a także z tego powodu, że obaj jeszcze pragniemy posłużyć Panu Bogu i ludziom na ziemi i redakcji „W drodze” – bo ona przetrwa do końca świata – pisać o tym nie będę. Zostawiam to młodemu dominikaninowi, który po najdłuższym życiu JAK-a i moim napisze dogłębną odpowiedź na pytanie: „Dlaczego o. Józef Puciłowski uważał o. Jana Andrzeja Kłoczowskiego za swego Mistrza?”.
Oceń