Ewangelia według św. Łukasza
Nikt z nas nie ma prawa do kapłaństwa. To nie jest prywatny biznes potrzebny do spełnienia się. Mamy prawo być ochrzczeni w Kościele i słuchać Słowa.
Roman Bielecki OP, Paweł Kozacki OP: Przychodzi do seminarium człowiek i mówi: chcę wstąpić. Jak zweryfikować jego chęć? Jak sprawdzić, czy to jest dojrzała decyzja, a nie zachcianka lub kaprys? Czy są jakieś kryteria rozeznawania?
bp Grzegorz Ryś: Na pewno da się to zweryfikować, ale nie sądzę, by był to pierwszy obowiązek przełożonego. Weryfikacja dokonuje się przez fakt bycia w seminarium. Człowiek sam musi sobie odpowiedzieć na pytanie, czy to na pewno jego droga.
Ale czy dziewiętnasto- lub dwudziestolatek jest wystarczająco dojrzały, by zmierzyć się z takimi pytaniami?
Nikt go nie zmusza do tego na pierwszym roku. To się dzieje później – po kilku latach od wstąpienia do seminarium. Formacja musi mieć charakter indywidualny. Ludzie podejmują decyzje w różnym czasie. Czasem ktoś odchodzi na pierwszym roku, czasem na piątym. Ale z reguły ponad połowa z tych, którzy przyszli – nie odchodzi. Nie oznacza to, że są bezmyślni, tylko że na te same pytania odpowiedzieli inaczej niż ci, którzy odeszli.
Jakie to są pytania?
Człowiekowi, który jest w seminarium pierwszy rok, mówię, żeby nie myślał, że jest powołany do kapłaństwa. Tak naprawdę momentem powołania do kapłaństwa jest sakrament święceń. Wcześniej człowiek jest na drodze do przyjęcia tego sakramentu i musi sobie zadawać pytanie, czy to jest jego droga, czy się na niej dobrze czuje, czy to jest jego świat. Im dalej zagłębia się w rzeczywistość seminaryjną, tym bardziej ten świat przypomina życie kapłańskie. On się wtedy nie tylko uczy, ale wchodzi w rzeczywistość Kościoła, jedzie na jedne, drugie rekolekcje, prowadzi jakąś grupę, ma praktykę w parafii.
Jednak pierwsze pytanie dotyczy tego, czy on się odnajduje w życiu duchowym. Bo gdy się nie odnajduje, to wszystko inne jest zawieszone w próżni. Kiedy kandydat przychodzi na pierwszy rok, zwłaszcza jeśli jest bezpośrednio po szkole średniej, to nie może wiedzieć, co to jest cisza, co to jest i czemu służy modlitwa myślna. Zaczyna drogę od zwykłych praktyk religijnych. Zanim jednak przyjmie święcenia, musi wiedzieć, że znalazł swoją drogę duchową. Zatem najważniejsze pytanie brzmi, czy mamy do czynienia z człowiekiem duchowym, który wie, co to jest modlitwa, który się nie nudzi na rozmyślaniu czy na adoracji, który ma pasję odkrywania Słowa Bożego.
Drugie istotne pytanie dotyczy doświadczenia nawrócenia w życiu. Jeśli je przejdzie, to będzie wiedział, po co mu Kościół i po co on jest w tym Kościele ze swoim kapłaństwem. Chrystus objawił się w związku z grzechem. Jeśli człowiek doświadczy nawrócenia, będzie mógł głosić kerygmat i go urzeczywistniać.
Te dwa pytania przekładają się na trzecie. Czy jest wierzący? Wierzący, to znaczy, czy ma osobistą relację zaufania wobec Chrystusa. Te trzy pytania są ważniejsze od takich kwestii jak to, czy ktoś się „nadaje” do kapłaństwa. Czy potrafi żyć w samotności. Czy go nie przerośnie katecheza. Czy potrafi łączyć modlitwę z pracą.
Ale pytanie o to, czy ktoś się nadaje, jest dosyć normalne.
Jest normalne i potrzebne, i słuszne, tylko że musi ono przyjść w kontekście zawierzenia. Nikt nie może wejść w kapłaństwo tylko dlatego, że się do niego nadaje, bo nie wytrwa w nim w oparciu o swoje rozpoznanie czy zdolności. Wytrwa, kiedy będzie otwarty na rzeczywistość łaski. To musi być dla niego konkret, a nie formułka katechizmowa czy kaznodziejska. Nikt nie może wiedzieć, czym jest kapłaństwo, dopóki go nie przyjmie, bo nie będzie wiedział, czym jest np. spowiadanie, nawet gdy będzie gadał z piętnastoma czy z pięćdziesięcioma księżmi.
Te trzy pytania nie są specyficzne dla drogi kapłańskiej. Czy to znaczy, że wstąpienie do seminarium jest powołaniem do chrześcijaństwa, do bycia uczniem Chrystusa i dopiero na tym gruncie dokonuje się konkretnego wyboru życiowego?
Tak. Dokładnie tak, jak to jest w Ewangelii. Jezus najpierw powołuje Szymona, Jakuba, Andrzeja, Jana i innych na uczniów, a potem, w następnym kroku wybiera ich do grona dwunastu. Najpierw każdy musi być uczniem.
A co z charyzmatem i doświadczeniem Kościoła? Tego mi brak w tym obrazie.
Powołanie do życia w kapłaństwie jest charyzmatem. Nikt kandydatowi tego charyzmatu nie daje: ani rektor, ani mama, ani proboszcz… Charyzmat przychodzi od Pana Boga, a w życiu kapłańskim przechodzi on przez Kościół. To Kościół musi powiedzieć, że chce tego człowieka na kapłana, a on musi rozpoznać Kościół jako rzeczywistość, wobec której stawia się w dyspozycji, na której mu zależy i którą chce budować takimi środkami, jakie dał nam Chrystus – Słowem i sakramentami. Jeśli się w tym odnajduje, to znaczy, że to jest jego droga.
Podkreślam jednak jeszcze raz, powołanie do kapłaństwa dokonuje się w momencie święceń. Niezależnie od tego, który z kandydatów, jaką drogę w seminarium przeszedł, to gdy zbliża się do diakonatu, trzeba się modlić dla niego o łaskę decyzji.
Rozróżnia ksiądz dwa momenty, dwie decyzje – wstąpienia do seminarium i przyjęcia święceń. Ten drugi moment to nowa decyzja czy dopełnienie tej pierwszej?
Mówiąc o dwóch decyzjach, wskazałbym raczej diakonat i prezbiterat. Diakonat jest momentem przeżywanym przez kandydatów w sposób głęboko osobisty – wtedy zobowiązują się do życia w posłuszeństwie, w celibacie i do modlitwy brewiarzowej. Wtedy też ich posługa w Kościele staje się ważna – głoszą Słowo Boże z mandatu biskupa, mogą już chrzcić, mają już misję kanoniczną, idą jako diakoni na pierwszą parafię. Dopiero jednak wtedy, kiedy przyjmują święcenia prezbiteratu, widzą, że biorą na siebie niesamowitą odpowiedzialność za drugiego człowieka. Kościół wyzwala kandydata z myślenia, że on ma do czegoś prawo – na przykład prawo do święceń. Nikt z nas nie ma prawa do kapłaństwa. To nie jest prywatny biznes potrzebny do spełnienia się. Mamy prawo być ochrzczeni w Kościele i słuchać Słowa. Ja nie mogę się domagać od Kościoła, żeby mi dał święcenia, bo przeżyłem sensownie sześć lat w seminarium, przestrzegałem regulaminu, wypełniałem polecenia przełożonych, byłem nienagannym klerykiem… Jeśli Kościół cię potrzebuje, powoła cię, żebyś je przyjął.
Rozumiem, że nikt nie ma prawa do święceń, ale nie rozumiem braku prawa do spełnienia. Czy kapłaństwo nie może być drogą spełnienia się człowieka?
Nawet powinno, ale nie to ma być motywem jego przyjęcia. Kapłan może być wezwany wiele razy do podjęcia zadań, do których sam nie jest przekonany. Najprostszy przykład: grupy neokatechumenalne, które są w parafiach bardzo liczne. Dany kapłan sam nie idzie tą drogą, nie musi nią iść, ale może odprawić w takiej wspólnocie Eucharystię. Dla tych ludzi, nie dla siebie, nie dla swojego spełnienia. Do niego nie musi przemawiać charyzmat Drogi neokatechumenalnej – to normalne. Jest natomiast czymś nienormalnym, gdy wspólnota potrzebuje kapłana, by odprawił Eucharystię, a on tego nie zrobi, bo to do niego „nie przemawia”.
Trzeba postawić pytanie, kto jest dla kogo? Albo mówimy o kapłaństwie służebnym, albo się bawimy. Nie może być tak, że młody ksiądz, który w życiu nie był w Róży Różańcowej, kiedy go proboszcz poprosi, żeby ją poprowadził, to powie, że się na tym nie zna. To niech się pozna! Porozmawia z ludźmi i ich posłucha! Zobaczy, czego od niego chcą. Wtedy, ku jego zdumieniu, będą bardzo zainteresowani, żeby przyszedł i powiedział im Słowo.
Oby tak było, że młody ksiądz po formacji ma poczucie, że ważny jest depozyt, a on w tej rzeczywistości jest depozytariuszem. Ale on wchodzi w świat, który mówi: „Ocal swoją indywidualność!”. I nagle mu się ten depozyt zderza z wołaniem „ocal siebie!”. To znaczy, z takim momentem, w którym chce odpocząć, jest zmęczony, nie czuje ludzi, nie czuje grup…
Po pierwsze, nikt nie mówi, że nie ma prawa do odpoczynku. Że nie ma prawa do kryzysu czy załamania. Jednak kapłaństwo bazuje na łasce, na którą człowiek się otwiera. To jest punkt wyjścia. Wyczytałem ostatnio mądre zdanie ks. prof. Ignacego Różyckiego, że brak nadziei w człowieku jest blokadą dla łaski boskiej. Różycki sformułował tę myśl w kontekście pytania, dlaczego Kościół nie powinien znosić celibatu. I odpowiada, że nie powinien tego czynić, bo ten zapis prawny jest znakiem nadziei, jaką Kościół ma wobec Pana Boga, że będzie On dawał Kościołowi mężczyzn, którzy rozumieją sens celibatu. Jeśli Kościół zniósłby takie prawo, to znaczy, że straciłby nadzieję wobec Pana Boga. Jeśliby ją stracił, to znaczy, że zablokowałby się na dar Boży. Pan Bóg chce dawać, a w nas nie ma nadziei. Przy zachowaniu proporcji, można to odnieść do wszystkich darów łaski w Kościele.
Po drugie, ksiądz, który wchodzi w jakąkolwiek wspólnotę ludzi, żeby ich prowadzić w wierze, przy odrobinie uczciwości sam będzie z tego związku korzystał, będzie się budował ich wiarą, ich sposobem przeżywania wiary. Kiedy ich będzie spowiadał, to sam się będzie nawracał, odkryje ludzi, którzy poważniej traktują niektóre sprawy niż on sam. Zaangażowanie duszpasterskie to nigdy nie jest przekaz w jedną stronę.
Wreszcie, po trzecie, jedną z ważnych dyspozycji kandydata do kapłaństwa jest otwartość na głoszenie Słowa, umiejętność modlitwy liturgią, a nie odgrywania jej. Ksiądz powinien być człowiekiem ducha i modlitwy. Ważna jest też zdolność do wchodzenia w głębokie relacje z ludźmi, zbierania ich we wspólnotę. Jeśli on tego nie ma, to nie powinien przyjmować święceń!
Jak wygląda przygotowanie do wchodzenia w relacje w trakcie formacji? Czy tego można nauczyć? Czy taką zdolność można odkryć w każdym?
W jakiejś mierze tak. Każdy kapłan i każdy, kto jest na drodze do święceń, niektóre z tych wartości, cnót czy kwalifikacji, jakkolwiek by je nazwać, już posiada. Droga w seminarium jest po to, żeby je pomnażać. Ale nie należy się spodziewać, że się to uda w stopniu absolutnym. To byłaby utopia granicząca z herezją. Chrystus nie szuka bezgrzesznych ludzi, żeby im przekazać władzę święceń. Są tacy, którym wchodzenie w relacje przychodzi łatwo, co wcale nie oznacza, że to będą najgłębsze relacje. Są tacy, którym przychodzi trudno, bo np. wyszli z takiej, a nie innej rodziny i są zablokowani emocjonalnie. W niektórych przypadkach można sięgnąć po pomoc psychologa czy warsztaty z komunikacji, ale seminarium samo w sobie daje dużo możliwości popatrzenia na siebie w tej kwestii. Klerycy żyją cały czas w gronie dwustu ludzi. Byłoby czymś zdumiewającym, gdyby tu funkcjonował człowiek, który z nikim nie rozmawia, w żadną relację nie wchodzi, nie ma żadnych przyjaciół, nie potrafi czegoś razem z innymi tworzyć.
A zdarza się, że ludzie w seminarium odkrywają w sobie inne powołanie niż kapłaństwo?
Zdarza się. Jest nawet w regulaminie krakowskiego seminarium zapisane takie zdanie, które mówi, że są tutaj ludzie, którzy albo umacniają się na swojej drodze do kapłaństwa, albo odkrywają inne powołanie i idą gdzie indziej. Czasem tłumaczę klerykom, którzy chcą odejść, że seminarium nie spełniło jeszcze wobec nich swojej roli. Bo oni nadal nie wiedzą, co mają zrobić ze swoim życiem. Nie muszą mieć w stu procentach gotowej odpowiedzi, ale jakiś zarys powinni mieć, skoro stąd odchodzą.
Często mówi się o odkrywaniu woli Bożej, o tym, że powołanie jest wolą Bożą. Jaka jest relacja między odpowiadaniem na powołanie a rozpoznawaniem, jaka jest wola Boża?
Wolę Bożą odczytuje się w wydarzeniach życia. Powołanie do kapłaństwa to jest moment święceń, to jest wydarzenie konkretne, które ma swój czas, swoje miejsce. Wiadomo, kiedy i gdzie biskup nałożył ręce, że wtedy nastąpiło przekazanie Ducha Świętego i posłanie w Kościół. Po tym wydarzeniu nie ma miejsca na debatę, czy ja jestem powołany czy nie, czy to była wola Boża. Wola Boża była w tym wydarzeniu. Koniec. Kiedy się pytam, jaka jest wola Boża względem mnie, to zastanawiam się, co mam robić, żeby te święcenia unieść i żeby łaskę kapłaństwa pomnażać tak, jak się pomnaża talent ewangeliczny. Dopóki tego momentu w moim życiu nie ma, dopóty nie ma święceń, pytanie o wolę Bożą jest otwarte. Trudno mi o tym mówić, bo ja nie jestem mistykiem, żaden płonący krzew nigdy mi się nie objawił. Wolę więc widzieć wolę Pana Boga, który się kryje za konkretnymi wydarzeniami i potrzebami. Jeśli ktoś jest chory w domu, to ja nie będę się zastanawiał, jaka jest wola Boża, bo ona jest taka, żeby mu podać kubek wody do picia, zrobić zakupy i iść do apteki po lekarstwa. To jest wola Boża.
Starożytny Kościół inaczej stawiał pytanie o prezbitera. Jeśli we wspólnocie nie było prezbitera, to przyglądała się ona swoim członkom, stwierdzała, kto się nadaje, i mówiła: „To ty!”. Jeśli wybrany ich nie rozumiał, to oni nie rozumieli jego. Jest piękny tekst Grzegorza Wielkiego dotyczący fragmentu Ewangelii o siedmiu braciach, którzy mieli jedną żonę i umierali wszyscy bezpotomnie. Grzegorz komentuje starotestamentalne prawo lewiratu. Kto jest wdową? Kościół. Kto jest starszym bratem? Chrystus. Chrystus potrzebuje brata, który wzbudzi mu potomstwo. Ty jesteś tym bratem. Kościół do ciebie przychodzi i mówi: „Wzbudź potomstwo swojemu Bratu”. A on mówi, że jego ta wdowa jakoś nie pociąga. Grzegorz komentuje to: Niewiasta-Kościół pluje mu w twarz. Bo taki ktoś nie rozumie Kościoła, w którym żyje. Tu jest jednocześnie odpowiedź na pytanie, czy kapłan musi się zrealizować. Myśmy przeakcentowali w dzisiejszym spojrzeniu na kapłaństwo wątek subiektywny. Bez przerwy dopytujemy się: jak ty to widzisz, czy Pan Bóg cię woła, czy cię nie woła itd. Kapłaństwo staje się w takiej perspektywie osobistym, indywidualnym wyborem, który dotyczy wyłącznie relacji człowieka z Panem Bogiem. A to nieprawda. Bo kapłaństwo zawiera również relację człowieka z Kościołem.
Podam przykład. Był w archidiecezji krakowskiej ksiądz Janusz Nanowski. Fantastyczny ksiądz, doktor liturgiki, jeden z ważniejszych moderatorów Ruchu Światło-Życie. Zginął w Alpach. To było na początku sierpnia 1985 roku, a w połowie sierpnia jeden z jego animatorów przyszedł do seminarium, chociaż złożył wcześniej papiery na AGH. Rektor go pyta: „Co ci tu każe przyjść teraz?”. A on mówi: „Jeden odszedł, jeden musi przybyć”. To był chłopak, który rozumiał, że Kościół potrzebuje prezbitera na miejsce tamtego. Nie mógł pewnie marzyć, że będzie taki jak ks. Janusz, ale wiedział, że w takim stopniu, w jakim potrafi, ma wejść w jego misję.
Miałem w tym roku takie piękne doświadczenie. W maju w dniu otwartym seminarium odprawiałem eucharystię dla kandydatów. Wziąłem na tę eucharystię kielich Jana Vianneya, bo mamy taki w seminarium. Trafił do nas przez kardynała Franciszka, który dostał go od Jana Pawła II na dwudziestopięciolecie swojej sakry biskupiej. Przed błogosławieństwem, a było prawie 100 chłopaków, opowiadam historię tego kielicha: „W tym kielichu sprawowali eucharystię tacy ludzie jak św. Jan Vianney, jak Jan Paweł II, jak kardynał Macharski, dziś odprawiałem ja. Istotne jest pytanie, kto odprawi eucharystię, używając tego kielicha za dwadzieścia pięć lat. Bo jeśli nikt z was nie stanie za tym ołtarzem, to ten kielich pójdzie do muzeum. Ma ogromną wartość historyczną, estetyczną, sentymentalną, ale jeśli nikt z was nie stanie za ołtarzem, odda się go do muzeum. Jednak, żebyście wiedzieli: razem z nim pójdzie do muzeum wasza wiara”. Później w dwóch podaniach kandydatów proszących o przyjęcie do seminarium przeczytałem, że nie chcą, by ich wiara poszła do muzeum. To były podania, które czytałem z wielką radością.
Postawa gotowości odpowiadania na różne wezwania Kościoła jest bliska postawie zaparcia się siebie, do której wzywa Jezus.
Tak ludzie o nas myślą, tego oczekują. W 1971 roku był Synod Biskupów na temat kapłaństwa, a podczas niego debata na temat tożsamości kapłańskiej, kryzysu powołań, spór o celibat itd. Zachowały się z tego synodu rewelacyjne wystąpienia kardynała Wojtyły. Zastanawia się on, jak opisać kapłaństwo, jaki jest sensus fidei Ludu Bożego w odniesieniu do kapłana. I dochodzi do fundamentalnego zdania z Ewangelii: „Zostawili wszystko i poszli za Nim”. Czyli o tożsamości kapłana nie świadczą czynności liturgiczne, sakramentalne czy jeszcze inne. Wiara Ludu Bożego w odniesieniu do kapłana sytuuje się na innym poziomie. Lud wierzy, że jest on uczniem Jezusa, i to w takim stopniu, że jest gotów dla Niego zostawić wszystko. Kapłan pokazuje, że Jezus Chrystus jest Panem. I dlatego zostawia dla Niego wszystko, czasami nawet siebie samego.
A co dalej? Z czasem ksiądz popada w rutynę, gubi coś istotnego. Przyglądając się swoim braciom, dostrzegam, że zaczynaliśmy od gotowości dania samego siebie, a potem po kawałku systematycznie odbudowujemy swój stan posiadania. Czy da się przed tym obronić?
Z reguły jest tak, że człowiek zaczyna, kierując się najlepszymi motywami, a gdy coś zrobi, to interesuje się, ile dostał. Nawet jeśli nie dostał, to zastanawia się, jak to zostało odebrane. Wszystkie nie najczystsze motywacje pojawiają się później. Czy jest na to jakiś sposób?
Myślę, że są dwa zasadnicze. Jeden jest taki, żeby słuchać Słowa, żeby być otwartym na Słowo, które ma siłę miecza. Jeśli Słowo nie zabije w nas tych trudnych motywów, które się pojawiają, to kto ma to zrobić? Czasami to Słowo nie dotrze wprost z Biblii, którą czytam, tylko ze strony kogoś, kto jest obok mnie i jest na tyle szczery, że z grubej rury mi przywali i powie, że jestem egoistą. Kiedy się usłyszy takie słowa, to boli. A jak boli, to znaczy, że słowo pracuje. Ważne, by człowiek nie bronił się przed rzeczywistymi relacjami z otoczeniem. Ksiądz nie może obsługiwać abstrakcyjnych bytów. Im ten Kościół, któremu służy, jest mniej abstrakcyjny, tym dla księdza lepiej. To jest dowód na to, że on się otwiera na przekaz drugiej strony. Jeśli wyłącznie odprawia msze dla parafian, a nic o nich nie wie, bo z nikim nigdy nie porozmawiał, jeśli będzie uciekał w prywatność i odgradzał się od parafian murem milczenia, to nikt nie będzie miał szans niczego mu przekazać.
Ksiądz może niesamowicie w życiu się pogubić, ale w Liście do Rzymian czytamy, że dar i wezwanie Boże są nieodwołalne. To oznacza, że w każdym momencie życia można się w sobie na nowo dokopać darów, zacząć na nich coś sensownego budować. Kiedy się zapomni, że wszystko, co my mamy, jest darem i wezwaniem Bożym, oraz sprowadzi się przygotowanie do kapłaństwa, a potem życie w kapłaństwie do duchowych ćwiczeń i prężenia duchowych muskułów, to kiedy człowiek raz, drugi zawali, nie ma się jak odbudować. Jak ma to zrobić, skoro wszystko jest jego własnym wysiłkiem, własnym dążeniem? Na siebie nie może już liczyć. Wystarczająco się skompromitował. Ratunkiem jest wiara, że w nim jest złożone zawierzenie Pana Boga. Bo czasem jest tak, że zaczynamy od dobrego motywu, a kończymy na tych nieciekawych. I może być też odwrotnie, że ktoś zaczyna od nie najlepszych, a kończy na najlepszych.
Powiedział ksiądz, że nie można życia w kapłaństwie sprowadzić do ćwiczeń duchowych, a jednocześnie bardzo często się mówi, że ksiądz powinien znajdować czas na systematyczną modlitwę, na odprawianie rekolekcji. Jeśli na te ćwiczenia duchowe ksiądz nie znajduje czasu, to nawet jeśli będzie aktywny, ofiarny, otwarty na ludzi, to bardzo prawdopodobne, że się pogubi.
Tak. Ale nie dlatego ksiądz ma odbywać rekolekcje, że narzucił sobie regulamin ćwiczeń, tylko dlatego, że zdążył odkryć w seminarium, że bez nich nie potrafi żyć.
Jednak tego księdza bardzo często ocenia się po tym, co robi albo jak z tymi ludźmi żyje, a nie po tym, jak się modli.
Kto ocenia?
Parafianie, ludzie, wśród których żyje. Mówią: to jest dobry ksiądz, bo robi to i tamto. Po owocach ocenia się księdza. Czy możliwe jest kapłaństwo czyste, bez tego całego entuurage’u? W końcu spotyka się księży, którzy są po prostu święci…
…a nie zbudowali żadnego kościoła. Są tacy, do których ludzie ustawiają się w ogromnych kolejkach, by się wyspowiadać i nie zastanawiają się, czy ktoś stawiał kościół czy nie. Są tacy, których ludzie zawsze poproszą o modlitwę, wyczuwają w nich inną stronę życia. Oczywiście ludzie nie lubią, kiedy ksiądz nic nie robi – ksiądz nie jest wezwany wyłącznie do życia kontemplacyjnego. Jeśli ma takie powołanie, to idzie do kamedułów. Bycie księdzem w świecie daje ludziom prawo do niego. To jest prawo do człowieka, który ma doświadczenie tego, co Boże. Rodzi się pytanie: jak on sobie zorganizuje modlitwę. Tutaj każdy ma własne doświadczenie. Tu nie ma reguł. Czasem w seminarium pojawia się pytanie: „Proszę księdza rektora, czy my musimy mieć zawsze rozmyślanie o szóstej rano? To jest przecież nieludzka pora!”. Moje doświadczenie jest takie, że jeśli nie znajdę czasu na dłuższą modlitwę myślną rano, to jej nie znajdę w ciągu dnia. Dlaczego? Bo w ciągu dnia ludzie mają do mnie prawo. Kiedy kapłan trafi do parafii, to od godziny ósmej będzie w szkole, potem ze szkoły wróci, zje obiad, potem chwila, żeby coś przygotować, następnie spotkania z najróżniejszymi grupami, a w międzyczasie ktoś przyjdzie, zadzwoni, a on nie może powiedzieć, że nie otworzy drzwi, bo akurat ma czas na medytację…
Wtedy późno pójdzie spać i wstanie również później, bo po wyjściu z seminarium wreszcie nie będzie musiał wstawać o wpół do szóstej.
Dlatego musi sobie nastawić budzik na wpół do szóstej. Nie tu, gdzie go sprawdzi przełożony, który ma akurat dyżur w kaplicy i zauważy, że go nie ma. Sam musi sobie nastawić ten budzik. A jeśli będzie taka potrzeba, to na dziesięć po czwartej. To jest kwestia uczciwości. Chrystus się modlił nocami, bo w dzień był dla ludzi.
Nie można udawać, że się jest wśród ludzi. Charyzmat księdza diecezjalnego znaczy ni mniej, ni więcej, tylko odnalezienie się w byciu dla ludzi. Jeśli ksiądz chce być człowiekiem duchowym, to musi znaleźć czas na modlitwę, ale nie kosztem ludzi, tylko kosztem siebie. Bo jeśli nie będzie człowiekiem modlitwy, to nie uciągnie swojego życia. Poza tym ludzie mają do niego prawo jako do człowieka duchowego. Tylko że nie chodzi mi o absolutny heroizm, o siłacza. Ksiądz to nie doktor Judym. Gdy okazało się, że intensywność pracy kardynała Wojtyły zagraża jego życiu, w chwili gdy otrzymywał kalendarz na nowy rok, od razu wpisywał dwa tygodnie odpoczynku – jeden w zimie, jeden w lecie. I to były nienaruszalne terminy.
Wspominając o czystym kapłaństwie, odwołujemy się do doświadczeń naszego prowincjała, który będąc w Chinach i ucząc się języka, nie prowadził żadnej działalności i odkrywał, że sensem jego kapłaństwa jest sprawowanie Eucharystii, w której nie uczestniczy żaden wierny. Nie sprawował jej dla ludzi, ale dlatego, że to mu zostało powierzone. Czy jest w życiu księdza miejsce na bezinteresowność posługi, sprawowanie Eucharystii niezależnie od jej aspektu duszpasterskiego?
Absolutnie tak. Oczywiście ksiądz jest posłany ze swoją wiarą, żeby ją przekazywać. Jeśli chce ją przekazywać, to zaprasza ludzi na Eucharystię, którą sprawuje. To, że nikt zaproszenia nie przyjmie, nie przekreśla posłania. Zwracam jednak uwagę, że Chiny to sytuacja ekstremalna, w Polsce niespotykana, choć udziału wiernych nie mierzy się w liczbach, które się komuś marzą. Gdy spada liczba wiernych, ukazuje się bezinteresowność księdza odprawiającego Eucharystię czy przygotowującego spotkanie dla pięciu ministrantów, a nie dla pięćdziesięciu pięciu, jak to by było lat temu dwadzieścia. Wbrew pozorom, dla młodego księdza jest to wielkie wyzwanie, bo kiedy on wstępował do seminarium, to kościół był w siedemdziesięciu procentach wypełniony ludźmi, a gdy wychodzi i jest posłany w inny rejon niż ten, z którego przyszedł, to się okazuje, że w jakiejś mierze nie jest tak potrzebny, jakby się spodziewał. Jeśli nie potrafi się ucieszyć trzema kandydatami na ministrantów, tylko mówi, że za rok zrobimy nowy nabór, bo ma nadzieję na sześciu, to sprzeniewierza się temu, do czego jest posłany. Tu się weryfikuje sens kapłaństwa.
Gdy mowa jest o czystym kapłaństwie, warto wspomnieć o właściwym rozumieniu Kościoła. Jest On wspólnotą ludzi, którzy mają różne charyzmaty. W Polsce żyjemy jeszcze w takim Kościele, w którym ksiądz albo chce, albo musi robić wszystko. To jest totalna nieprawda, która wynika z zaszłości. My się nimi tłumaczymy i bronimy, ale gdybyśmy przestali się bronić, to musielibyśmy otworzyć się na rzeczywistość Kościoła, gdzie ksiądz nie musi wszystkiego robić, nie musi o wszystkim decydować, nie musi wszystkiego przypilnować, bo ludzie zrobią to świetnie bez niego. Ksiądz jest posłany, żeby głosić Słowo i przewodniczyć liturgii, którą wszyscy razem sprawujemy. Musi być kimś, kto zbiera tę wspólnotę przy Chrystusie. I koniec. Reszta może być zrobiona, i to znacznie lepiej, przez pozostałych członków tej wspólnoty. Dopóki nie będzie tak, że nasz Kościół będzie Kościołem wyzwolonych charyzmatów ludzi świeckich, Kościołem księży zainteresowanych charyzmatami poszczególnych ludzi w wspólnotach, to nie będziemy mieli czystego kapłaństwa. Póki to nie nastąpi, ksiądz będzie studiował technologię zakładania rynien albo zbierania funduszy na remont zabytkowego kościoła, które potem będzie musiał rozliczyć przed instytucjami Unii Europejskiej. Po co on to robi, skoro w parafii ma pięciu albo sześciu ludzi, którzy to zrobią tysiąc razy lepiej i szybciej? Po stronie świeckich potrzebna jest gotowość zaangażowania charyzmatów dla wspólnoty Kościoła, w którym żyją, po stronie księdza jest konieczność zaufania, że jego parafianie zrobią to, co on chce robić, tylko ich trzeba do tego zaprosić.
Czyli następnym wymiarem kapłaństwa jest wydobywania charyzmatów, które są w ludziach?
Ksiądz jest człowiekiem, który gromadzi Kościół. Ale to nie ma być zapędzanie baranów do zagrody, tylko rozbudzanie w ludziach poczucia wspólnoty, współtworzenia Ciała Chrystusa. Wspólnota Kościoła jest wspólnotą Ciała.
Oceń