Hewel. Wszystko jest ulotne oprócz Boga
Opowiadał mi frater Adalbertus:
„»W poszukiwaniu mądrości wybierz się nawet na kraj świata«, mówi stare powiedzenie. Wybraliśmy się więc kiedyś z bratem Justusem w podróż w kierunku wschodnim i po wielu tygodniach dotarliśmy na skraj naszego kontynentu i stanęliśmy nad brzegiem oceanu. Okoliczna ludność opowiadała nam o wyspiarskim królestwie położonym jeszcze dalej na wschód, wobec czego przy najbliższej okazji przeprawiliśmy się przez morze i dotarliśmy do owego królestwa.
Był to malowniczy kraj, bardzo górzysty, morskie wybrzeże pełne było zatoczek i wysepek, a zbocza gór pokryte były tarasami, na których znajdowały się poletka ryżu. Pszenicy czy żyta nie uprawiano tam wcale. Kraj był bardzo nietolerancyjny, wedle miejscowego prawa wyznawanie wiary chrześcijańskiej było przestępstwem karanym śmiercią. Mimo to istniały tam grupy chrześcijan praktykujących w ukryciu swą wiarę. Nawiązaliśmy kontakt z jedną z nich i pewnego dnia zostaliśmy zaproszeni na odprawiane w ścisłej tajemnicy nabożeństwo.
Nabożeństwo to odbywało się na niewielkiej wysepce porośniętej laskiem małych, krzywych sosenek; za kościół służyła kryta strzechą drewniana chatynka. Wszyscy zebrani siedzieli na podłodze, a jeden z nich celebrował coś, co do żywego przypominało Mszę. Najpierw była liturgia słowa z czytaniami, wśród nich Ewangelia o łuskaniu kłosów w szabat.
Właściwie ciekawe, że faryzeusze nie oburzali się na łamanie prawa własności. Widać Prawo Mojżesza zezwala na raczenie się owocami z sadu, obok którego właśnie się przechodzi, ale nie zezwala np. na naduszanie w szabat przycisku zapalającego żarówkę. Czyż można się dziwić, że wyznawców innych religii śmieszą te drobniutkie przepisy?
Tymczasem ceremonia odbywała się dalej. Zamiast hostii użyto białej suszonej ryby, a wino było ryżowe. W kraju tym nie sadzono winorośli, a każda próba uprawy mogła wzbudzić podejrzenie o chrześcijaństwo.
Tak się złożyło, że po nabożeństwie wracaliśmy łodzią sami z bratem Justusem, więc mogliśmy przedyskutować świeże doświadczenie. Jakkolwiek wzruszające, wydało mi się ono smutne. Powiedziałem więc:
– Okazana przez tych ludzi wierność Ewangelii zaiste godna jest podziwu. Szkoda, że ich ofiara nie może być przyjęta przez Pana Boga.
Brat Justus zaskoczony zapytał:
– Nie może? A czemuż to?
– Wskazania kościelne są wyraźne: ma być chleb z mąki pszennej pieczony bez zaczynu oraz wino z winorośli; w dodatku to wino ma być w odpowiednim gatunku, nie może to być byle sikacz. Zresztą bądźmy poważni: czy wyobrażasz sobie, że Pan Jezus zmienia się nagle w suszoną rybę?
– Hm. Właściwie nie bardzo rozumiem, w czym suszona ryba różni się w tym względzie od opłatka. A czy pamiętasz wydarzenie nazwane w naszej Biblii rozmnożeniem chleba? Było ono przecież nie tylko rozmnożeniem chleba, ale także ryby.
– Tak, ale w opisie Ostatniej Wieczerzy nie ma mowy o żadnej rybie…
W tym momencie poczułem zupełnie wyraźny zapach pieczonej ryby unoszący się w powietrzu. W pierwszej chwili myślałem, że to autosugestia spowodowana tematem dyskusji, ale nie – zapach był coraz wyraźniejszy. Zacząłem się rozglądać, by ustalić, skąd on dochodzi. Przybliżaliśmy się już do brzegu i niebawem dostrzegłem blask ogniska, które ktoś rozpalił na plaży. Kiedy wyciągaliśmy łódź na brzeg, ów ktoś przewracał na patelni sporego łososia. Był to najwyraźniej jakiś włóczęga: miał długą rozwianą brodę, na oczy nasunięty szeroki słomkowy kapelusz, połatane portki, na nogach słomiane sandały. Widząc nas, odezwał się:
– Poczęstowałbym was rybą, ale słyszałem fragmenty waszej rozmowy – bo to wiecie, o wieczorze i przy mgiełce po wodzie głos niesie daleko – i wnioskuję, że ryba wam nie odpowiada.
Tu musieliśmy zaprotestować, wyjaśniając, że chodziło nam tylko o sakramentalną wartość ryby. Opowiedzieliśmy o sekretnym nabożeństwie, podczas którego czytano Ewangelię o łuskaniu kłosów w szabat, a potem usiłowano konsekrować suszoną rybę zamiast chleba, choć przecież to nie może być ważna komunia. On tymczasem wyjął zza pazuchy fajeczkę, napchał ją tytoniem, dwa leżące na ziemi patyczki ujął tak, jak pałeczki do jedzenia ryżu, wyjął z ogniska jarzący się węgielek i wrzuciwszy go do fajeczki zaczął pykać, puszczając kłęby dymu. W pewnym momencie odezwał się:
– Ci faryzeusze czcili słowo Boże, prawda?
– Temu się nie da zaprzeczyć.
– Słowo Boże należy do Bożego stworzenia, nieprawdaż?
– W pewnym sensie tak.
– Czyli że w pewnym sensie faryzeusze czcili stworzenie zamiast Stwórcy?
– Hmmm…
– Czyli byli bałwochwalcami?
Ta jego umiejętność stawiania podchwytliwych pytań wydała mi się mocno podejrzana. Tym razem zamiast odpowiedzieć zapytałem:
– Kim ty właściwie jesteś? Teologiem? A może wędrownym hermeneutykiem?
– Wędrowny hermeneutyk? Nawet mi się taki tytuł podoba. Ale ja jestem tylko Szuszwolem ze Swarzyndza.
Usłyszawszy to znajome mi skądinąd imię, odruchowo spojrzałem na jego buty. W sandały z ryżowej słomy gdzieniegdzie wplecione były zielone pasemka. Tymczasem wędrowiec dorzucił jeszcze:
– Czcili słowo Boże wypowiedziane o innym czasie i skierowane do innych ludzi…
Po czym zapatrzył się w ogień i nic już nie mówił, tylko pykał swoją fajeczkę”.
Oceń