Nowa wyobraźnia miłości
Oferta specjalna -25%
Wyczyść

Nowa wyobraźnia wyrasta z pokory i pojawia się samoczynnie, naturalnie, spontanicznie, bezzwłocznie, dobrze mierzona, bo pozbawiona sentymentalizmu.

Nie wystarczy odpowiedzieć z wdziękiem, że jesteśmy razem tylko po to, żeby mieć problemy, które były nie do pomyślenia, gdy byliśmy samotni lub tylko w towarzystwie „mojego Chrystusa”. Nie wystarczy też egzorcyzmować naszego wulgarnego egoizmu i społecznego nieprzystosowania, rozprawiając o nich ze szczerością pełną ekshibicjonizmu i dumą godną lepszych rzeczy. Tani humor i podobne wyznania można z całym spokojem — jako całkowicie bezużyteczne — odłożyć na bok, podobnie gloryfikowanie naszego wspólnotowego sposobu życia, który uważamy za skromny, niezwykle wymagający i niedostępny dla zwykłych śmiertelników, choć — jak nam się zdaje — mający monopol na zbawienie wieczne. Wśród rzeczy całkowicie niepotrzebnych niech znajdą się również te imperatywy i postanowienia przyszłych reform lansowanych niekiedy w dogorywającej wspólnocie, które — choć wyglądają na święte, heroiczne i autentyczne — są czasami zwykłą zemstą na bliźnich, którzy nie spełnili naszych wysokich oczekiwań i marzeń o wspólnocie idealnej, lub próbą zamknięcia ust niezadowolonym członkom grupy. Warto jednak podjąć ryzyko dziecięcej ufności wbrew ubóstwu naszego wspólnego bycia i przekonać się, że i nasza wspólnota może zrodzić nową wyobraźnię miłości. Tylko taka wyobraźnia zdolna będzie znaleźć nowe drogi do ludzkich serc, ukazać zalety struktur, w których żyjemy, sens przyrzekanego przez nas posłuszeństwa i bogactwo innych, którego dotąd nie umieliśmy lub nie chcieliśmy zauważyć.

Nowa wyobraźnia miłości należy do Bożej rzeczywistości, jest więc pełna paradoksów. Żeby jej zapragnąć, nią żyć, mieć ją w formie wyostrzonej wrażliwości, uważności, stylu działania, reakcji na dziejące się dobro i zło w nas i wokół nas — trzeba nosić już w sobie jej ziarna, początki, pierwociny, zapowiedzi. Tak wygląda również błogosławiony paradoks naszego powołania — nie szukalibyśmy Boga, gdyby On nas najpierw nie znalazł. Nie wstydźmy się więc mówić o Jego natchnieniach kierujących naszą uwagę na nowe, nieznane nam dotąd zjawiska w rodzinie, grupie, społeczeństwie, wspólnocie, które nie dadzą się potraktować rutynowo. Mogą nam one przypomnieć również stare, zapomniane lub zepchnięte w podświadomość i żywcem pogrzebane problemy, których nigdy nie odważyliśmy się rozwiązać.

Nowa wyobraźnia miłości nie należy do porządku „imaginacji”, która z powodzeniem potrafi połączyć w najbardziej nieprawdopodobne konstelacje elementy naszego postrzegania, niekoniecznie musi przestrzegać norm estetyki, nie chodzi w niej też o niezliczone, piętrzące się i spadające lawinami pomysły, inicjatywy i akcje — do tego akurat wyobraźnia miłości nie jest potrzebna, znamy bowiem zbyt liczne przykłady ofiarności, która sama siebie obrządza, sama siebie zachwala, sama sobie wystarczy, sama siebie mierzy i chwali, własnym zmęczeniem zarabiając punkty do biografii. Skoro z góry wiemy, co dla drugiego jest dobre i niezbędne, skoro tak sterujemy spotkaniem, żeby wyszło na nasze, a on odszedł wdzięczny i uleczony, skoro tylko dajemy, a niezdarne i biedne prezenty i gesty innych wynosimy chyłkiem na strych, bo nie konweniują z wystrojem naszego serca i biura, skoro odczuwamy gorycz i święty smutek, że nie udało się nam tego drugiego przekonać, obdarować, kupić, zagarnąć, skoro do głowy mi nie przychodzi, że ten drugi przyszedł do mnie z ważnym przesłaniem, że moje dotychczasowe postępowanie zasiało w nim podejrzenia i nieufność, skoro delikatnie nawet manifestujemy nasz ból z powodu zmarnowania naszych darów — wyobraźnia miłości powinna stać się przedmiotem naszego wołania do Boga.

Najpewniej Bóg pośle nas do szkoły, w której — o dziwo — ani nie wspomną o samej nowej wyobraźni miłości, za to posadzą nas w twardych ławkach i podyktują jeden jedyny temat przedwojennej jeszcze chrześcijańskiej matury — O pokorze… Słusznie, bo nowa wyobraźnia wyrasta z podglebia pokory i pojawia się samoczynnie, „naturalnie”, „spontanicznie”, bezzwłocznie, dobrze mierzona, bo pozbawiona sentymentalizmu, skuteczna, bo sięgająca sedna problemu — jeśli tylko spróbujemy (być może po raz kolejny) poddać się tej wprowadzającej prawie wszystkich w konsternację dynamice: umierania dla siebie i zmartwychwstawania przez innych, „którzy zostali postawieni ponad nim w związku z okolicznościami jego powołania”.

Nie wyobrażać sobie

Oczywiście, że trzeba od czegoś zacząć naszą pracę nad nową wyobraźnią. Zacząć trzeba od tego, żeby sobie nie wyobrażać… Najpierw, że muszą zostać spełnione specjalne warunki — w otoczeniu, we mnie, w pracy, domu i kościele, wreszcie sam Bóg musi się zastanowić nad metodą dotąd stosowaną wobec mojej skromnej osoby. Oczywiście — mówimy — decyzja o mojej pracy nad pokorą została podjęta i nie ma od niej odwrotu, jestem człowiekiem zagubionym, fakt, ale poważnym, potrzebna jest mi wolna chwila, moment dystansu, oddechu, chciałbym się wyprostować, odespać, skończyć pracę przyniesioną z biura, wyprawić dziecko do szkoły, porozmawiać z mądrym księdzem, wyjechać na rekolekcje, sęk w tym jednak, że wykorzystałem już mój roczny urlop, zmęczony ksiądz zaś zdradza objawy łagodnego szaleństwa, patrząc na mnie roztargnionym, lekko rozbawionym wzrokiem, który mówi: „Boże, gdyby wszyscy wierni mieli podobne problemy, świat wyglądałby nieco lepiej…”. Nie wyobrażajmy sobie, że tak właśnie musi być — z naszymi uroczystymi przysięgami, z naszym uroczystym zasiadaniem do lekcji, z naszą duchową grubą kreską, z dobrą fizyczną i psychiczną kondycją. Lepiej już powtórzyć sobie starą zasadę św. Katarzyny: „jeśli nie możesz iść wyprostowany, idź na czworakach”, idź, nie zatrzymuj się. Możesz się złościć, gniewać, miotać i gderać, mając za jedyne światło nie wschodzące słońce, ale kapiącą łojówkę.

Ale przecież nie spełniam podjętych zobowiązań na moją miarę! — pamiętam, że pisałem ciekawsze artykuły, udzielałem celnych odpowiedzi, byłem ofiarny, miły, tak pięknie się modliłem i innych uczyłem o pokorze, byłem wolontariuszem w Afryce i zachwycała mnie jaskółka w locie, do poduszki czytałem Małego KsięciaTao Kubusia Puchatka. I pomyśl, przyjacielu — podpowie nam głos Anioła Stróża — ile straciłeś! Ależ co straciłem? Straciłeś przyjacielu miarę… A miarą wszystkiego jest pokora.

Nie należy sobie wyobrażać, że jesteśmy kimś

Dlatego też, podczas wykształcania naszej nowej wyobraźni miłości nie należy sobie wyobrażać, że jesteśmy kimś. Nie piszę tego, by dać do ręki argument ludziom, którzy zgodzą się ze mną radośnie, a którzy tracą czas na opracowywanie szczegółowego scenariusza samozagłady z rozrzuceniem własnych popiołów nad Kilimandżaro włącznie. Nie dotyczy to również tych ludzi, których jedyną zasługą jest to, że się dobrze urodzili lub siedzą tak wysoko na drabinie kariery, że zdolni są zobaczyć w dole plecy pochylonego nad ludzkością Boga Ojca — ci nigdy nie uwierzą, że podobne zdanie można wziąć na serio. Wyznać tę prawdę w samotności albo w gronie przyjaznych i wpatrzonych w nas ludzi nie jest trudne. Gorzej, gdy o nas zapomną, pominą, każą się wylegitymować, ustąpić miejsca komuś ważniejszemu, skrytykują, wyśmieją, a to, co zrobiliśmy z dobrego serca dla innych, zostanie podeptane, przejedzone, zmarnotrawione i przypisane komuś innemu. Nie wystarczy przełknąć, wytrzymać dzielnie cios — bo i to może być potwierdzeniem naszego dobrego mniemania o sobie lub formą odwetu na krzywdzicielu. Święty Benedykt radzi powtórzyć za Psalmistą: „Dobrze, Panie, że mnie poniżyłeś”. No właśnie, dlaczego dobrze, skoro boli, mamy kluchę w gardle i może nawet zaciskają się nam pięści? Przezornie nie piszę o płaczu, bo żeby płakać — jak mówią coraz częściej moi przyjaciele ze świata — trzeba mieć przed kim płakać, czyli choć trochę liczyć na zrozumienie innych. Dobrze, ponieważ takie chwile zawracają mnie ku Chrystusowi i w Nim odkrywam, kim jestem naprawdę, czyli do czego naprawdę zostałem wezwany.

Żyję już nie ja, ale żyje we mnie Chrystus

Musimy pamiętać, że to dopiero początki, bo naprawdę przecież On ma mnie wypełnić sobą, bym mógł powiedzieć za św. Pawłem, że nie żyję już ja, ale żyje we mnie Chrystus. Nie tylko wiem, że to, co mocne i mądre w oczach ludzkich, niczym jest w oczach Boga, ale doświadczam uczuć samego Jezusa, dla którego najważniejsze były sprawy Ojca. To jest ta otchłań miłości, stanu, który można określić jako „rozradowanie w duchu”. Jest to stan tak dojmującego, lecz radosnego ubóstwa, że gotowi jesteśmy przyjąć wszystko z Jego ręki i sami oddajemy się Mu w odruchu dziecięcej ufności, która niczego sobie nie przywłaszcza ani nie przypisuje. Iluzja, w której żyłem i o którą walczyłem z takim zacięciem, cała nicość, która wydawała mi się istotą życia i przez którą chorowała moja głowa, serce i dusza, nie wyparowuje cudownie, nie rozpuszcza się w powietrzu, jest, waruje blisko i może nawet łasi się, domagając się codziennej ofiary. Jednak ma od tej chwili status głupstwa i jako głupstwo jest przez nas traktowana. Nawet mówienie o Bogu, wyrażanie naszych świętych pragnień i doświadczeń nie odzywa się w nas na sposób radosnego przymusu podzielenia się nimi — nie ma takiej potrzeby, celne nazwania i dystynkcje stają się rzeczywiście Tomaszową „słomą” — bo nasze serce jest po prostu gdzie indziej.

Żeby usłużyć ludziom

Moment zjednoczenia z Chrystusem zawraca nas ku ludziom z bardzo prostym przekonaniem, żeby im usłużyć. Sługom do głowy nie przychodzi rozważać, czy są „kimś”, za to ich sposób bycia pełen jest pociągającego czaru, skondensowanej obecności i przytomności umysłu, łączą w jedno najbardziej gatunkowo odległe czynności, nie zajmują miejsca i nie ściągają na siebie szczególnej uwagi, z ludźmi takimi chce się przebywać i choć dokładnie nie można tego wytłumaczyć — zdaje się, że są wyciosani z jednego bloku skały. U benedyktynów taka cnota nazywa się dyskrecją i to ona, a nie jak się popularnie przypuszcza pokora, rządzi całą Regułą św. Benedykta.

Być posłusznym Bogu samemu

Moment zjednoczenia z Chrystusem zawraca nas ku ludziom nie tylko, żeby im usłużyć, ale żeby przez nich być posłusznym Bogu samemu. Kto dzielił życie wspólnoty choć przez krótki czas, wie, że zawiera ono elementy twardej dyscypliny, uwierającej organizacji i pokuty, które na początku bardzo nam imponują, potem budzą nasz opór i niekiedy szyderstwo, istnieje też etap, na którym zostają oswojone lub rozbrojone przez nasze interpretacje i letnie praktyki, by wreszcie mówienie o nich stało się towarzyskim nietaktem i polityczną niepoprawnością. Tymczasem Benedykt, który ani słowem nie wspomina o kontemplacji, bo Reguła jest księgą praktycznej ascezy, widzi w dyscyplinie najbezpieczniejszą drogę do uzyskania trwałego pokoju duszy i stanu „rozszerzonego serca”, wreszcie zdolnego dostrzec to, co miało zobaczyć i dopuścić do siebie jako przeznaczone mu w boskich planach na mocy indywidualnego i jedynego powołania. Ucichły burze — autodestrukcja, gorycz, ostrożność zrodzona ze złych doświadczeń nie zaciemniają już horyzontu, przestaliśmy być obrzydliwie wybredni i wymagający, ustała pycha naszego umysłu i rozpadła się sfera wysublimowanych pragnień, które miały w sobie coś szatańskiego.

Ale to nie wszystko, bo znów trzeba postąpić naprzód i tak ten krok opisuje o. Ludwik Merton:

Teraz mnich zwraca się ku tym trudnym, mrocznym i oczywistym środkom pokuty, ponieważ wypełniają jego duszę spokojem i wpływają nań kojąco. Jednak nie ucieka się do nich dlatego, że postrzega je jako środki oczyszczające i doskonalące serce. Opiera się na nich, ponieważ nie może już oprzeć się na swojej własnej woli. Jego pokój jest w woli innego. Odnajduje swą wolność w podporządkowaniu się Bogu poprzez bliźniego.

Czego chce od nas Bóg

W posłuszeństwie nie tylko odnajdziemy wolność, ale dzięki niej usłyszymy wreszcie, czego chce od nas Bóg, którego do tej pory podejrzewaliśmy o nieobecność w konkretach naszego życia. Nowa wyobraźnia miłości nie może w nas zakiełkować, bo nie słuchamy. Nie słuchamy, bo jesteśmy sami. A nawet kiedy już zgodzimy się na przerwanie naszej samotności — zawsze chcemy odpowiedzieć i przerywamy Bogu w pół słowa, właściwie nigdy nie może dokończyć swojego komunikatu. Albo jesteśmy rozgoryczeni i zawiedzeni już na początku, albo radośni i wdzięczni przyjmujemy obietnicę, zagłuszając słowa o nieuniknionym cierpieniu powołanego. Najpiękniejsza współpraca z Bogiem — mawiała Adrienne von Speyr — odbywa się wtedy, gdy pozwalamy Bogu działać, gdy Jego orędzie jest prawidłowo odczytane i zasymilowane. Cóż, zachowujemy się jak uczeń, który twierdzi, że zrozumiał, i zaraz potem popełnia najbardziej podstawowe błędy, lub podejrzewając, co się święci, udaje skończonego głupca i bierze lewe zwolnienie od lekarza.

Szanować wszystkich ludzi

Benedykt mówi, że mamy szanować wszystkich ludzi. Nowa wyobraźnia miłości bez takiego szacunku nie zaistnieje, bo jedni będą godni naszych wysiłków, a drudzy nie. Szacunek do człowieka wyraża się oczywiście w różnych postawach, lecz jedną z najbardziej wymownych jest umiejętność zatrzymania się na progu ludzkiej duszy, bo to ten drugi człowiek decyduje, czy tam wejdziemy czy też nie. Nie można za kogoś chcieć, wypowiadać się, decydować. Nie można uwodzić, omamiać, przekupywać, wdzierać się do wnętrza lub też beztrosko zostawiać bliźniego, który otworzył przed nami serce. Szacunek do człowieka to również wiara, że potrafi nam opowiedzieć swoimi słowami i gestem o własnym bólu i trosce. Bez podpowiadania. O papieżu Janie Pawle II mówią, że kiedy ktoś mówi do niego, cały jest słuchaniem — w tym momencie istnieje tylko ten człowiek i to wyznanie.

Pojednać się przed zachodem słońca

Benedykt prosi, żeby pojednać się przed zachodem słońca. Nowa wyobraźnia miłości nie jest niczym innym, jak życiem, które nosimy w sobie od momentu chrztu świętego. Życiem tak obfitym, że pragnie być wciąż dawane, poświęcane. Życiem tak mocno zakorzenionym w Bożej wierności, że nie lęka się zniszczenia, zmarnotrawienia przez innych. Życiem tak złaknionym swojej pełni w Bogu, że śmierć staje się do niej bramą. A jeśli jest to śmierć męczeńska, życie to przybiera imię przebaczenia, które pragnie nieba dla swoich prześladowców. Algierski męczennik ojciec Christian de Chergé nazwał swojego kata „przyjacielem ostatniej minuty” i wyznaczył mu spotkanie w niebie. Niepokoi nas to i może nawet oburza, być może uważamy taką teologię za demoralizującą. Rzecz jednak w tym, że nie są to tylko pisemne deklaracje — on naprawdę oddał życie, był świadomy nadciągającej śmierci, wiedział, kto może ją zadać. Nie słyszano też za jego życia, żeby cofnął raz dane słowo: „przebaczam”. Zapewne wiedział — bo był uważnym czytelnikiem pism św. Jana — że istnieje taki rodzaj śmierci, który potrafi odebrać nam życie — to brak miłości: ten, kto nie kocha, ten nie ma życia w sobie. Brak miłości to odmowa przebaczenia. Bywa i tak, że przyczyny swoich wszystkich nieszczęść upatrujemy nie w naszym wrogu, ale w osobie nam bliskiej, ją obwiniamy za nasze klęski, pogardzamy nią, może nawet nienawidzimy jej do tego stopnia, że życzymy jej śmierci, by odzyskać to, co uważamy za wolność. Nie przeszkadza nam to wcale spędzać godzin na adoracji, słuchaniu konferencji, rozprawianiu o miłosierdziu Boga. Nie wyobrażamy sobie, że cokolwiek może się zmienić, bo nie ma w nas wyobraźni miłości. I nie tak znów bardzo odstajemy od ludzi wspomnianych przez Kasjana w IX Konferencji, którzy, co prawda, odmawiają z nabożeństwem Ojcze nasz, lecz przy słowach „jako i my odpuszczamy naszym winowajcom” zaciskają usta. Uprzedzając żywą reakcję niektórych czytelników gotowych przedstawić punkt po punkcie doznane od innych krzywdy rzeczywiście budzące grozę, oburzenie i współczucie, odwołam się do dzielnego biskupa Cezarego z Arles, który służył ludziom twardym, często bezlitosnym i nieposłusznym:

Mówisz mi: nie mogę odmówić sobie posiadania dóbr i jedzenia mięsa — i wierzę ci, ale jak mi mówisz, że nie możesz przebaczyć tym, którzy uczynili ci zło, to wcale ci nie wierzę. I nie mamy żadnego wytłumaczenia dla takiego postępowania, ponieważ tę jałmużnę mamy wypełnić nie przez dobra wyciągnięte z naszej spiżarni, ale z naszego serca. Mówisz mi jednak: mój nieprzyjaciel uczynił mi tyle zła, że żadną miarą nie mogę go kochać. Zajmuje cię to, co uczynił ci jakiś człowiek, a nie patrzysz na to, co ty sam uczyniłeś Bogu.

Sfera duchowości wirtualnej

Zatrważająco wielu ludzi pozostaje w sferze duchowości wirtualnej. Ludzie tacy odbywają prawdziwe duchowe eskapady z książką w ręku. Strawa jest rzeczywiście doskonała i odnosimy wrażenie, że nikt tak jeszcze do nas i o nas nie mówił, zdaje się nam, że rozumiemy ten duchowy świat, jesteśmy w nim zanurzeni i że czytając, wypełniamy — bo przecież to piękne, oczywiste, pociągające — wszystkie opisane tam praktyki modlitewne i dzieła miłosierdzia. Dobiegający z kuchni głos żony nagle kaleczy ten fascynujący świat, podobnie jak próba bycia sam na sam z Bogiem, podczas której dyskretnie zerkamy na zegarek, by powrócić znów do książki, w której czytamy na przykład, że pstrąg w strumieniu jest święty, bo nie chce być niczym innym niż pstrągiem. Genialne — mruczymy i błagamy przyjazne moce, aby nie odezwał się dzwonek do drzwi. Niestety, ciocia z Parczewa przyjechała. Nowa wyobraźnia miłości nigdy jednak nie zamieni żywej cioci na kilogram najbardziej nawet świętych pstrągów i podobny kilogram jeszcze bardziej świętych książek. Benedykt uczy nas, że jest czas na wszystko, a lectio i czytanie duchowe są wtedy prawdziwe, gdy przekładają się na rzeczywisty trud w rzeczywistym świecie.

Dokończyć rozpoczęte dzieło

Nowa wyobraźnia miłości chociaż jest nowa, nie wywraca do góry nogami naszego życia. Znakiem, że zakorzeniła się już w nas w miarę solidnie, jest przekonanie, iż należy dokończyć rozpoczętego dzieła. Kultura „rzeczy i ludzi jednorazowego użytku” zakpi z takiej reguły, ale nie należy się tym zbytnio przejmować, mając w pamięci prawdę, że „pośpiech rujnuje zarówno świętych, jak i artystów. Chcą szybkiego sukcesu i tak się ponaglają, by go osiągnąć, że nie mają czasu na szczerość wobec samych siebie”. Wytrwałość w podjętych obowiązkach jest przez Benedykta wysoko ceniona, bo widzi w niej szansę konkretnej, przynoszącej owoce służby — człowiek staje się instytucją dla ludzi, którzy potrzebują pociechy, oparcia, przykładu, a którzy skazani są na kaprysy mody i wyścig szczurów. Coraz bardziej jednak zdaje sobie sprawę z własnej niewystarczalności i szczerze umie przypisać Bogu dobro, które dzieje się przez jego ręce — wreszcie staje się codziennym świadkiem cudu, kiedy na jego oczach dokonuje się „po–ludzku–niemożliwe”.

Nowa wyobraźnia miłości
Michał Zioło OCSO

urodzony 16 maja 1961 r. w Tarnobrzegu – były dominikanin, jedyny* polski trapista, duszpasterz, rekolekcjonista, pisarz. W wieku 19 lat wstąpił do zakonu Braci Kaznodziejów, tam w 1987 roku otrzymał święcenia kapłańskie....

Produkt dodany do koszyka

Zobacz koszyk Kontynuuj zakupy

Polecane przez W drodze