Czy można lepiej?
Oferta specjalna -25%

Ewangelia według św. Marka

0 opinie
Wyczyść

Katolicy nie mogą się domagać, by cała rzeczywistość medyczna i prawna w państwie rządziła się ich zasadami. Stawiając wymagania wyznaniowe niewierzącym, będziemy ideologami, którzy nie dostrzegają, że ich obrona życia ludzkiego może mieć także wymiar głęboko nieludzki.

Prawna ochrona życia poczętego nie przestaje być palącym problemem w świecie i w Polsce. Wciąż wracają projekty liberalizowania tej ochrony — i z drugiej strony dążenia do wprowadzenia zakazów jeszcze surowszych i jeszcze bardziej jednoznacznych. Trwa ogromna praca duszpasterska Kościoła, ruchy obrony życia rozwijają działalność uświadamiającą i kształtującą opinię społeczną, ale wciąż odżywają próby przeciwstawiania się tej pracy. Nieuchronnie więc rodzi się pytanie, dlaczego nie potrafimy przekonać skutecznie do tego, co — wierzymy — jest wartością nadrzędną i bezdyskusyjną. Czy robimy coś nie tak? Czy tylko za mało?

Dziecko, osoba, istota ludzka

Ostatnio, równolegle z nowymi próbami zmiany ustawy z 1993 roku, ukazała się w Polsce książka Kazimiery Szczuki Milczenie owieczek. Rzecz o aborcji. Jej lektura utwierdza w przekonaniu, że powyższe pytania koniecznie muszą być zadane, bo tego wymaga prosta uczciwość. Gwałtowna obrona zasady „wolnego wyboru” podjęta przez autorkę Milczenia owieczek pokazuje bowiem dobitnie, że niektóre argumenty na rzecz ochrony życia poczętego trafiają w próżnię albo nawet budzą reakcje diametralnie różne od oczekiwanych.

Szczuka nie ukrywa, że nie przyjmuje do wiadomości używania przez obrońców życia terminu „dziecko” w odniesieniu do kolejnych stadiów płodowego życia człowieka. Notabene sama zetknęłam się z takimi reakcjami we wcześniejszych sporach i dyskusjach ze środowiskami feministycznymi. Reakcja jest wtedy tak nerwowa, jakby chodziło o jakieś nadużycie. Z drugiej strony obowiązek posługiwania się zawsze terminem „dziecko” jest w ruchach pro life nie tylko uznawany za bezwzględny, ale traktowany jak niezawodny test na sprawdzenie uczciwych intencji tych, którzy na ten temat piszą albo mówią. Więcej, w nauce Kościoła mowa jest o „istocie ludzkiej” od pierwszych chwil jej istnienia, a w popularnej publicystyce, propagandzie i kaznodziejstwie ten z kolei termin traktowany jest zamiennie z terminem „osoba”. I publicystyka pro life zaczyna mówić o „morderstwie popełnionym na osobie” w odniesieniu do wszystkich zamachów na życie embrionalne, nawet przed podziałem zygoty w wypadku ciąży mnogiej, a zwolennicy „wolnego wyboru” wysuwają wtedy natychmiast zarzut manipulacji terminologicznej na dowód, że mamy do czynienia z ideologicznym, a nie merytorycznym traktowaniem zagadnienia. Spór natychmiast staje się żałosny i schodzi na manowce. Pytanie, czy nasza troska o język jest tutaj dostateczna i czy nie idziemy jednak na łatwiznę w nadziei szybkiego zmiażdżenia przeciwnika.

Również ulubionym zabiegiem publicystyki pro life (jego wybitnym przedstawicielem był śp. prof. Włodzimierz Fijałkowski) jest „dopisywanie” do egzystencji embrionalnej człowieka pełni życia psychicznego i umysłowego, pełni, którą przecież nie rozporządza nawet kilkuletnie dziecko egzystujące już na świecie. Wywołuje to po stronie zwolenników zasady „wolnego wyboru” gniew rodzący się z przekonania, że są świadomie oszukiwani, że im się wmawia wzruszające a nieprawdziwe historie o tym, jak kilkutygodniowy płód reaguje rozumnie na rozmowy otoczenia, wie, co czują rodzice, przeżywa skomplikowane nastroje przekładające się na język, którego przecież nie może jeszcze ani znać, ani rozumieć, ba, ma cały bogaty świat wyartykułowanych pojęciowo i językowo pragnień i oczekiwań.

Czy nie trzeba by więc ostrożniej podchodzić do takich metod apostolstwa, w każdym razie tam, gdzie chodzi o próbę przekonania nieprzekonanych? Bo przecież z kolei w odniesieniu do rodziców z całego serca pragnących dziecka cały ten zabieg językowy nie jest wcale potrzebny: oni sami od momentu, gdy z pierwszych znaków fizjologicznych odczytają zapowiedź narodzin, wiedzą, że mają już swoje dziecko i tylko o dziecku właśnie myślą i mówią. A to nie jest wcale wynalazek naszych czasów. Jak mówi Elżbieta do brzemiennej Maryi? „Skądże mi to, że matka Pana mojego przyszła do mnie?”. A biblijna bohaterka o długo oczekiwanym pierwszym sygnale macierzyństwa? „Otrzymałam człowieka przez Boga”. To jest dla rodziców gotowych do rodzicielstwa zawsze czas teraźniejszy i nie trzeba tu niczego ani wymyślać, ani koloryzować. Do tej sprawy zresztą chcę wrócić pod koniec rozważań, bo ma ona jeszcze i drugie dno, mało niestety zauważane, a bardzo, moim zdaniem, ważne.

Zakazy nie wystarczą

Na razie pozostańmy jeszcze przy niepowodzeniach dialogu. Pierwszym wymogiem byłaby więc krystaliczna prawda terminów i rezygnacja z chęci zastosowania gniotu propagandowego. Inny zarzut wobec obrońców życia poczętego można ująć tak: ta wasza obrona jest bardzo łatwa, bo sprowadza się do werbalnego żądania wprowadzenia zakazów prawnych. Bez porównania trudniejsza jest obrona dzieci narodzonych, bo wtedy trzeba pokazać ją czynem, praktyką, zobowiązaniami materialnymi, a nie w samych słowach.

Powiedzmy sobie uczciwie: czy jednak nie ma w tym prawdy? Ile miejsca w kazaniach, w propagandzie i w mediach katolickich zajmują ataki na liberalizowanie prawa aborcyjnego, a ile poważne narady o formach pomocy dla rodzin, dla matek, dla dzieci mających się narodzić a zagrożonych w swoim rozwoju? Kościół w Polsce ustanowił w początku lat 90. osobną fundację ochrony życia, ale bardzo szybko przestaliśmy o niej cokolwiek słyszeć i wiedzieć. Są protesty i manifestacje, artykuły, ulotki, fotogramy i transparenty posługujące się najostrzejszym słownictwem. Natomiast zapobieganie decyzjom kobiet niepotrafiących przyjąć swego macierzyństwa nigdzie ani u nas, ani na świecie nie jest nagłaśniane ani traktowane jako obowiązek najpierwszy i najwięcej mogący obudzić nadziei. Nieodparcie nasuwa się wątpliwość, czy aby istotą zabiegów ruchów pro life nie jest jednak tylko porządek prawny, którego praktyczny sukces już wcale tak bardzo nie będzie brany pod uwagę?

W tym względzie bardzo mieszane uczucia budzi spór między obrońcami i przeciwnikami obecnie w Polsce obowiązującej ustawy na temat wielkości podziemia aborcyjnego. Nie chcę tu wchodzić w analizy metod, którymi obie strony dochodzą do swoich danych (o 200 tysiącach aborcji rocznie mówią przeciwnicy, obrońcy życia — o „maksimum” kilku do kilkunastu tysięcy). Z punktu widzenia samej obrony tej wartości, którą jest życie ludzkie, gorszący wydaje mi się sam przedmiot sporu: liczby. Dlaczego kilkanaście czy nawet tylko kilka tysięcy zniszczonych istnień ludzkich miałoby być liczbą w jakikolwiek sposób akceptowalną? Bo tak to, zdaje się, jest traktowane po naszej stronie. Zwolennicy liberalizacji wierzą, że zmniejszyłaby ona znacząco tę tragiczną liczbę. Obrońcy życia odpowiadają, że „nie ma o co” się martwić, bo już dziś owa liczba jest bez porównania mniejsza, niż się zdaje przeciwnikom. Otóż dla kogoś, dla kogo embrion nie jest jeszcze istotą ludzką (tylko jakby jej projektem), takie żonglowanie wielkościami może jest do przyjęcia — dla nas przecież nie! Takiego sporu w ogóle nie da się prowadzić tak, by nie zgrzytał, on nie może zabrzmieć czysto! Tak samo jak sprawozdania rządowe z wykonywania ustawy, traktowane przez naszą stronę jako optymistyczne, bo tylko tyle a tyle dzieciobójstw czy tzw. poronień w toku (czytaj: zgłoszonych aborcji nielegalnych potraktowanych jako poronienia samoistne). Dla strony broniącej życia ludzkiego, dla Kościoła i jego wszystkich pomocników, każda liczba pozostaje tu przecież sygnałem alarmowym!

Kiedy się czyta materiały propagandowe broniące życia, rodzi się niepokój, czy jednak nie jest to świat pojęć, przede wszystkim prawnych, a nie świat żywych istot, o których wprawdzie koniecznie pisze się i mówi człowiek bądź dziecko, ale to nie ma przełożenia na konkret. Najdrastyczniejszym dowodem na to jest obojętność na fakt najbardziej bolesny: na to, co się dzieje z szczątkami dzieci, gdy giną — samoistnie albo w wyniku gwałcenia ustanowionego prawa. Dyskusja na ten temat ożyła dopiero teraz i obnażyła ogromne pole zaniedbań. Nie było dotąd żadnych starań, by szczątki istot ludzkich niszczonych świadomie lub martwo rodzonych przedwcześnie w szpitalach potraktować tak, jak to się szczątkom ludzkim należy. Na cmentarzach buduje się pomniki „ofiar aborcji”, ale nie mamy cmentarzy dla dzieci zmarłych przed urodzeniem i nie jest stosowana żadna liturgia pogrzebów dla takich dzieci, nawet gdy najbardziej będą opłakiwane przez rodziców, bo były oczekiwane i upragnione. Ojciec Jacek Salij w jednym z numerów „W drodze” powołuje się w tej mierze na prawo kanoniczne, ale praktyka nie potwierdza, jakoby duszpasterze traktowali owo prawo poważnie. A skargi rodziców są bardzo bolesne. Obrońcy życia zaś, ci zawodowi autorzy ulotek, broszur, organizatorzy konkursów poetyckich dla młodzieży pt. „Bronię życia” (wierszem?), chyba też jak dotąd nie spróbowali podjąć akcji uczciwego grzebania tych dzieci, jakby z góry przyznając się, że owe dzieci to prędzej pojęcia prawne niż stworzenia Boże. Abstrahuję tu od pytania, czy to by przekonało nieprzekonanych. W tej mierze chodzi o konsekwencję tego, co wyznajemy, i mniejsza, czy kogoś to przekona, nie możemy sami sobie przeczyć!

A ojciec?

Sprawa nieprzekonanych, tak bolesna i tak nas obchodząca, w ostatecznym wymiarze dotyka tego zakresu problemu, który bardzo rzadko nazywany jest po imieniu i który wymaga od nas, chrześcijan, odwagi wyciągnięcia ostatecznych konsekwencji, dziś wydających się nie do przyjęcia m.in. ze względów doktrynalnych. Bo przecież żądanie całkowitej ochrony prawnej życia ludzkiego od poczęcia, tak jak Kościół się tego domaga, oznacza w ostatecznej konsekwencji nakaz urodzenia dziecka przez kobietę, która je poczęła, czy tego chciała, czy nie. Ona jest objęta tym prawem w zupełnie inny sposób niż mężczyzna, który też je razem z nią począł. Nie ma żadnego projektu zwiększenia odpowiedzialności ojca za sprowadzone na świat życie (zresztą czymś zupełnie innym jest obowiązek alimentacyjny niż nakaz donoszenia ciąży i urodzenia dziecka). Otóż z punktu widzenia macierzyństwa najtrudniejszy czas zaczyna się dopiero po urodzeniu dziecka, wtedy ono jest najsłabsze (wtedy, a nie w łonie matki, gdy chronione jest automatycznie nawet bez jej woli). Otóż prawo, które chroni jednego człowieka — dziecko w łonie — a równocześnie drugiego człowieka — matkę — ustawia w całym jego dalszym losie niejako przymusowo, musi mieć bardzo daleko idące konsekwencje, których nie widzieć i o które nie zadbać byłoby ostatecznym zakłamaniem. Te konsekwencje to spowodowanie, że albo decyzja prawa będzie potwierdzona wolą matki, a zatem przez nią uznana za swoją, albo — że otrzyma ona razem z przymusem donoszenia i urodzenia dziecka możliwość uwolnienia się od narzuconego jej losu, gdy tylko będzie to realne, czyli nawet zaraz po rozwiązaniu. Macierzyństwo wybrane świadomie, przyjęte dobrowolnie, otwiera dla matki cały wielki świat wartości, nawet okupionych ogromną ceną. Ale przymus? Wyjście inne niż wyrok śmierci na niechciane dziecko musi być zagwarantowane, a nie tylko życzeniowe. W pierwszych projektach ustawy jeszcze w roku 1991 była taka próba zapisu: o społecznych gwarancjach opieki dla niechcianego dziecka. Skończyło się na próbie. Dziś nikt nawet o tym nie dyskutuje. Zmowa milczenia ma przyczyny prozaiczne: nie ma tego kto i za co zrealizować. Dlaczego więc nie można doczekać się uznania prawa niekatoliczek do antykoncepcji, by nie dochodziło do powołania do życia człowieka, którego nikt nie będzie chciał?

Wiem oczywiście, jaka jest nauka Kościoła w przedmiocie antykoncepcji. Ale obowiązuje ona tylko jego członków, natomiast nie może być narzucana tym, którzy do Kościoła nie należą. Katolicy nie mogą się domagać, by cała rzeczywistość medyczna i prawna w państwie także i w tym względzie rządziła się ich zasadami. Stawiając wymagania wyznaniowe niewierzącym, będziemy ideologami, którzy nie dostrzegają, że ich obrona życia ludzkiego może mieć także wymiar głęboko nieludzki. Bo nieludzkie będzie narzucanie kobiecie macierzyństwa, którego absolutnie nie chce i którego może nie zdołać udźwignąć — a dziecku egzystencji istoty niechcianej i niekochanej — bez ofiarowania im naprawdę realnej pomocy albo bez pozostawienia możliwości uniknięcia takiego losu. I coś bardzo istotnego w całej naszej obronie poczętego życia pozostanie niedopełnione w prawdzie…

Czy można lepiej?
Józefa Hennelowa

(ur. 1 kwietnia 1925 r. w Wilnie na Litwie – zm. 22 sierpnia 2020 r.) – właśc. Józefa Maria Hennel z domu Golmont, mgr filozofii, polska dziennikarka, publicystka, felietonistka, posłanka na Sejm X i I kadencji, w latach 1948–2012 związana z „Tygodnikiem Powszechnym”, człone...

Produkt dodany do koszyka

Zobacz koszyk Kontynuuj zakupy

Polecane przez W drodze