Pan Kamil spadł mi z nieba. Podobnie jak ciepły deszcz. Mogło być gorzej – mogłam czekać długo na mrozie. W jakimś nigdzie, którego nie potrafiłam nawet umiejscowić mknącemu mi z pomocą miłemu człowiekowi z lawetą. Czekać aż do północy i patrzeć samotnie na fajerwerki. Nie tak wyobrażałam sobie ostatni dzień roku, który żegnałam z ambiwalencją czterdziestojednolatki. Niby dobrze, gdy byle jaki rok się kończy, ale dokąd się spieszyć, gdy już się wie, że meta istnieje? Miś Puchatek mawiał ponoć, że gdy się nie wie, dokąd iść, lepiej dreptać w miejscu. Tak też robiłam, słuchając chlupotu butów, zerkając na smętnie prezentujące się auto – tylna szyba stłuczona i ofoliowana, wycieraczki zatrzymane w pół drogi, gdy alternator poddał się ostatecznie. Los pozwolił sturlać się w boczną dróżkę prowadzącą ku pryzmie burej ziemi. Czy to aby kosmicznie dobre miejsce, by wkroczyć w nowy rok?
Kilka godzin później biegły w planetarnych tranzytach kolega objaśnił, że Saturn był u mnie w trygonie do Merkurego, w opozycji do Wenus i w kwadracie do Marsa, a jakby tego było mało, Uran w kwadracie do Wenus, no i w opozycji do Marsa. Czyli przerąbane pod względem usterek i awarii. Miałam więc winnych i mogłam odetchnąć, wychylając whisky sour, usprawiedliwiona świąteczną okazją. Ale zanim grzałam się w świetle barowych lamp, podpatrując barmanów polerujących kieliszki na przyjęcie, były chwile rozmyślań z burą pryzmą ziemi do towarzystwa.
Zostało Ci jeszcze 75% artykułu
Wykup dostęp do archiwum
- Dostęp do ponad 7000 artykułów
- Dostęp do wszystkich miesięczników starszych niż 6 miesięcy
- Nielimitowane czytanie na stronie www bez pobierania żadnych plików!
Oceń