Groby pobielane
fot. sebastian huxley / UNSPLASH.COM
Oferta specjalna -25%

Listy starego anioła do młodego

0 votes
Najniższa cena w ostatnich 30 dniach: 18,92 PLN
Wyczyść

Nie istnieje zło tak wielkie, by wszechmoc Boża nie mogła z niego wyprowadzić dobra. Nie istnieje dobro tak zniewalające, by przewrotność ludzkiego serca nie była w stanie zrobić z niego złego użytku.

Jestem księdzem od siedmiu lat. To bardzo krótko. Przez ten czas stale wzrastało we mnie i nabierało sił przekonanie, że rolą pasterza jest troska o dwie sprawy.

Po pierwsze, o przyprowadzenie do wiary i Kościoła tych, którzy pozostają na zewnątrz. Czasami są to niewierzący i nieochrzczeni. Niekiedy zaś ci, którzy przyjęli wszystkie sakramenty Kościoła, ale od praktyki wiary radykalnie odeszli – „odpadli od łaski”. Można ten rodzaj troski kapłana nazwać troską apostolską. Nie wolno jej zarzucić. Kapłan, który przestaje być apostołem i misjonarzem, wyrzeka się istotnej części swojego powołania. Ten, kto przekonuje wyłącznie przekonanych, nawraca głównie nawróconych i idzie tylko do tych, od których może spodziewać się akceptacji i szacunku, zrzeka się części charyzmatu, który został mu dany przez włożenie rąk. Ksiądz musi chcieć wychodzić do tych, którzy do Kościoła nie przychodzą.

Jest jednak jeszcze drugi wymiar troski pasterza, który nie może być zaniedbany. To ci, którzy wewnątrz Kościoła są i chcą być. Korzystają z sakramentów, słuchają słowa Bożego i wydaje się, że nie sprawiają specjalnego kłopotu Panu Bogu – a na pewno nie sprawiają specjalnego kłopotu księdzu. Trudno wtedy dostrzec, że właśnie oni znajdują się na bardzo niebezpiecznej drodze.

Dobrze, że przychodzą do Kościoła, dobrze, że się spowiadają, dobrze, że celebrują chrzty i pierwsze komunie swoich dzieci, dobrze, że hucznie świętują zawarcie sakramentu małżeństwa. A jednak jest jakiś niepokój, coś w tym wszystkim czasami nie gra, coś jest nie tak. Długo się zastanawiałem, czy przypadkiem się nie czepiam, czy nie szukam dziury w całym, czy nie dmucham na zimne. Trudno było jednak zaprzeć się owego dziwnego niepokoju, który niekiedy towarzyszył mi zwłaszcza przy szafowaniu sakramentów. Niepokój ten wypływał z poczucia, że za zewnętrznymi gestami czai się jakaś nieprawda.

Rytualne alibi

Obfitość i dostępność łaski Bożej obecnej dzięki sakramentom Kościoła jest dobrem, które trudno z czymkolwiek porównać. Ważne i niezwykle piękne jest to, że Kościół z biegiem lat coraz bardziej otwierał i wciąż szerzej otwiera dostęp do sakramentalnych źródeł Bożej łaski. Pokuta w pierwszych wiekach chrześcijaństwa była procesem bardzo długim, a rozgrzeszenie sakramentalne wydarzeniem nieomal jednorazowym. Niekiedy latami praktykowano publiczne zadośćuczynienie i publiczną pokutę, aby po długim czasie otrzymać rozgrzeszenie i móc wrócić do sakramentalnej komunii z całą wspólnotą wierzących. Do możliwości częstego, wręcz codziennego przyjmowania komunii świętej Kościół też musiał przygotowywać i przekonywać wiernych przez wiele stuleci. Wszystko to dokonywało się po to, aby jak najszerzej otworzyć zdroje Bożego miłosierdzia i łaski Bożej. Trudno o większe dobro i lepsze intencje.

Niemniej jednak, tak jak do ogrodu rajskiego wdarły się pokusa i zło, które sprawiły, że największe dary Boże człowiek wykorzystał przeciw Bogu, tak i do szeroko otwartego ogrodu łask sakramentalnych dostała się pokusa, która sprawia, że dary te nie zawsze są wykorzystywane dla dobra człowieka, ale stanowią alibi dla zła, w którym ten wciąż tkwi. Pokusę tę nazwałbym pokusą rytualizmu. Poza słowem Bożym Kościół nie ma nic równie cennego do dania swoim wiernym niż łaski sakramentalne. Ale życie sakramentalne zawsze będzie podlegać pokusie przemiany w niewiele znaczące akty rytualne. Rytualizm jest formą oszustwa i samozakłamania. Polega on na tym, że święty gest sakramentalny nie wiąże się z tym, co się dzieje w sercu człowieka – nie wypływa z wnętrza ludzkiej duszy ani na nie nie oddziałuje. Wydaje się nam, że żyjemy w przestrzeni Bożej łaski i w pobliżu bijących źródeł Bożego miłosierdzia, i jest to prawda. Ale czym innym jest być w pobliżu źródła, a czym innym jest z niego czerpać. Ojciec Frederick William Faber tak pisał o tej właśnie formie samozakłamania:

(…) Ma ono skłonność szczególnie do wchodzenia w alianse z dobrem. Wybiera sobie to, co w nas najlepsze, i z tym się wiąże. W wielu przypadkach, gdy z pomocą łaski dobro przeważy, zło zostaje unicestwione, niejako zatopione w falach dobra. Lecz często też obecne w nas dobro odświeża jedynie i orzeźwia nasze samozakłamanie. Samo dobro zaś, nawet obecne w obfitości, zostaje zatrute drobną choćby miarą samozakłamania. (…) Samozakłamanie celowo zagnieżdża się w sąsiedztwie dobra, bo tam właśnie czuje się bezpieczne i dopieszczone. Dlatego też w pewnym sensie w obfitości otrzymywanej przez nas łaski powinniśmy upatrywać miarę naszego samozakłamania. (…) Również zgodnie z powyższą charakterystyką, a może jako przejaw opisanej cechy da się zauważyć, że zakłamanie potrafi po cichu wciskać się w nasze życie sakramentalne. Istnieje jego szczególna postać związana z częstą spowiedzią. Co więcej, nasze zepsucie może nawet z częstego przystępowania do Komunii Świętej uczynić legowisko samozakłamania.

Słowa angielskiego księdza z XIX wieku brzmią tak niepokojąco, że można je uznać za prorocze. W jaki sposób na gruncie życia sakramentalnego może się dokonać ów proces samozakłamania? Kiedy powinniśmy wzmóc naszą czujność i ostrożność w przystępowaniu do najświętszych tajemnic łaski Bożej?

Obmycie serca

Przypatrzmy się kilku zaledwie przykładom. Żaden nie jest wymyślony i co gorsza, żaden nie jest wyjątkiem czy zaskakującą anomalią.

Sakramentem – paradoksalnie – szczególnie podatnym na pokusę samozakłamania tego, kto z niego korzysta, jest sakrament pokuty i pojednania. Spowiedź powinna być okazją do pełnej i radykalnej szczerości wobec siebie, a nade wszystko wobec Boga. Na czym polega samozakłamanie w wersji rytualistycznej dotyczące tego sakramentu? Przede wszystkim na tym, aby spowiedź nie była „ku nawróceniu”. Taka przecież jest istota tego sakramentu. Przychodzimy do zdroju Bożego miłosierdzia z żalem w sercu i chęcią zmiany swojego życia. Prosimy o wszechmocną Bożą łaskę, aby razem z nami pracowała nad nami samymi i naszym życiem. Co więcej, sakrament ów oczyszcza nasze serce, abyśmy mogli sięgnąć już nie tylko po łaskę, ale po bliski i intymny wręcz kontakt z Tym, który jest samym Dawcą łaski – z Chrystusem w sakramencie Eucharystii. Jak dokonuje się zepsucie tej sytuacji? Otóż nie przychodzimy, aby się nawrócić ani nawet po to, aby realnie przyjąć Zbawiciela do naszego serca. Przychodzimy po to, aby móc przyjąć komunię.

Wydawałoby się, że streszczone słowa zawierają zupełnie to samo, o czym napisałem kilka linijek wyżej, ale niestety różnica bywa bardzo wielka. Po pierwsze, polega na tym, że nie chcemy nawrócenia – chcemy jedynie nieomal rytualnego obmycia serca. Na chwilę oczywiście, bo nie w głowie nam, by podjąć wysiłek i zerwać z takim czy innym grzechem. Zdarza się, że przychodzimy do konfesjonału i mówimy: „Proszę księdza, jutro jestem świadkiem na ślubie i chciałem się wyspowiadać, żeby móc przyjąć komunię”. „Świetnie” – cieszy się kapłan. Później okazuje się, że ów nieskruszony grzesznik żyje na przykład w konkubinacie i wcale nie ma zamiaru zmieniać swojego życia. Nie tyle nie może, ile po prostu nie chce odrzucić grzechu, w którym żyje. Poza tym, wcale nie widzi w tym nic grzesznego. Chce jedynie przyjąć komunię. Na pytanie, czy postanawia poprawę, chętnie odpowiada: „Tak, przynajmniej do tego ślubu, na którym mam być świadkiem i na którym chcę przyjąć komunię. Tak na stałe oczywiście nie chcę nic postanawiać”. Spowiedź nie jest ku nawróceniu, a chęć przyjęcia Eucharystii w takim stanie nie ma w sobie nic dobrego.

Żeby rodzina krzywo nie patrzyła

Bywa, że znajdujemy się w sytuacji duchowej mniej dramatycznej, ale w konsekwencji równie groźnej. Wpadamy od czasu do czasu (zwykle w okolicach takich czy innych świąt) do źródła Bożego miłosierdzia i na szybko wyliczamy standardowe grzechy, które na pewno popełniliśmy. „Cóż, szczerze powiedziawszy, nie robiłem ani solidnego rachunku sumienia, ani żal nie spędza mi snu z powiek, ale na pewno mam jakieś codzienne grzechy, myślałem trochę, stojąc w kolejce do konfesjonału – pewnie kłamałem, pewnie niestarannie się modliłem i pewnie nie zawsze byłem dobry dla najbliższych”. Taka spowiedź pro forma. Oby tylko uciążliwy spowiednik nie zadał pytania: „Nad którym grzechem szczególnie starałeś się ostatnio pracować? Nad którym grzechem i w jaki sposób chcesz przede wszystkim popracować po tej spowiedzi?”. Pytania to straszne, bo pokazałyby, że wcale nie chcę współpracować na poważnie z łaską Bożą. Nie przyszedłem przecież, aby się nawrócić, przyszedłem, aby się wyspowiadać. Jest coś potwornego w tym, że można oddzielić myśl o sakramencie pokuty od myśli o nawróceniu – ale niestety można. Na tym właśnie polega rytualizm. A Eucharystia przyjmowana jest właściwie tylko po to, aby rodzina, do której przyjechaliśmy na święta, nie patrzyła krzywo i aby na jej twarzach nie malowało się pytanie: „Co też on robi w tym wielkim mieście, że na Boże Narodzenie do komunii nie może przystąpić?”. Tego typu rytualizm dotyczy chyba wszystkich sakramentów. Aż nie chce mi się pisać o bierzmowaniu, które szafowane jest na granicy godności sakramentalnej, bo przyjmujący są na takim etapie życia, że nawet nie pomyśleli, czy w ogóle chcą przyjąć ten sakrament – po prostu będzie łatwiej później przed ślubem i nie trzeba będzie wówczas biegać za tymi wszystkimi papierkami. O pierwszej komunii świętej, do której przygotowanie czy raczej antyprzygotowanie zapewniane dzieciakom przez rodziców potrafi unieważnić to, co w tym dniu najważniejsze, na rzecz tego, co zupełnie nieważne, a także zabić cudowną wrażliwość dziecięcego serca na to, co nadprzyrodzone. A te wszystkie śluby, do których przygotowaniem jest konkubinat bez najmniejszej próby powrotu do praktyki wiary, choćby na chwilę przed zawarciem sakramentu małżeństwa (ułatwiany często wielkopańskim i głupim gestem księdza, który skreśla na karteczce do spowiedzi pierwszą spowiedź przedślubną i namawia przyszłych małżonków, żeby przyszli do sakramentu pokuty tuż przed ślubem, aby nie zdążyli już po prostu nagrzeszyć – a przecież czym innym jest nie zdążyć nagrzeszyć, a czym innym jest się nawrócić)? A śluby zawierane przez małżonków, którym nawet do głowy nie przyjdzie, aby w związku z zawartym sakramentem żyć w zgodzie z nauką Kościoła dotyczącą otwarcia na rodzicielstwo? A chrzty, podczas których rodzice proszą na chrzestnych ludzi bliskich albo zamożnych, ale tak dalekich od wiary i praktyki wiary, że nie są w stanie wymienić dziesięciorga przykazań i przypomnieć sobie pierwszych trzech zdań wyznania wiary – w jakiejkolwiek wersji?

Pasterski rachunek sumienia

Ktoś może powiedzieć: „Dobrze, że ludzie w ogóle do Kościoła przychodzą, że chcą zawierać sakramentalne małżeństwo i od czasu do czasu się wyspowiadać”. No właśnie, nie wiem, czy dobrze. Czy praca kapłana szafującego bez problemu sakramentami wobec tych, którzy w istocie chcą rytu, a nie łaski Bożej, nie jest przypadkiem nie tyle pracą nad zbawieniem dusz, ile nad pobielaniem grobów, „które z zewnątrz wyglądają pięknie, lecz wewnątrz pełne są kości trupich i wszelkiego plugastwa” (Mt 23,27)? Czy kapłan i pasterz w takiej sytuacji, zamiast cieszyć się naiwnie, że w ogóle ludzie do Kościoła przychodzą, nie powinien powiedzieć: „(…) Wy z zewnątrz wydajecie się ludziom sprawiedliwi, lecz wewnątrz pełni jesteście obłudy i nieprawości” (Mt 23,28), albo przywołać słowa Pana Jezusa: „Nie każdy, który mi mówi »Panie, Panie«, wejdzie do królestwa niebieskiego, lecz ten, kto spełnia wolę mojego Ojca, który jest w niebie” (Mt 7,21)? Czy owa radość, że ktoś w ogóle przychodzi do Kościoła, jest nie tyle radością z czyjegoś nawet niedoskonałego nawrócenia, ile raczej z tego, że ciągle „mamy ludzi”? A jeśli tak właśnie jest, to czy kapłan, który zadowala się taką radością, nie usłyszy kiedyś: „Biada wam, uczeni w Piśmie i faryzeusze obłudnicy, bo przemierzacie morze i ziemię, żeby pozyskać jednego współwyznawcę. A gdy się nim stanie, czynicie go dwakroć bardziej winnym piekła niż wy sami” (Mt 23,15)?

Trudne kazanie

Te wszystkie obawy zupełnie mnie nie cieszą i chętnie uznałbym je za nieuzasadnione i obarczone grzechem wielkiej przesady. Problem jedynie w tym, że na przestrzeni wieków wielu pasterzy takie właśnie obawy podzielało i musiało się z nimi mierzyć. Chciałbym na koniec przytoczyć fragment pewnego kazania wygłoszonego przez błogosławionego kardynała Johna Henry’ego Newmana. Pozwalam sobie na dłuższy cytat, gdyż dokładnie przystaje on do tematu, o którym pisałem, a polski czytelnik nie ma teraz właściwie dostępu do tekstu cytowanego kazania. Newman stawia proste pytanie dotyczące człowieka, który z pozoru żyje praktykami wiary:

(…) Może był katolikiem i nawet samo miłosierdzie Boże obrócił na swoją zgubę? Polegał na sakramentach, nie starając się o usposobienie odpowiednie do ich przyjmowania. Był czas, kiedy żył w zupełnym zaniedbaniu religii, lecz nastąpiła chwila, kiedy poczuł chęć pogodzenia się ze swym Panem. Poszedł więc do spowiedzi i Komunii św. i chodził stale w dogodnych chwilach. Raz po raz powraca do księdza, wymienia swe grzechy; kapłan musi liczyć się z takim niedoskonałym rachunkiem i nie widzi powodu, by mu nie dać rozgrzeszenia. Wpada w chorobę, otrzymuje ostatnie sakramenty, Kościół odprawia nad nim ostatnie obrządki, i grzesznik jest zgubiony. Jest zgubiony, bo nigdy naprawdę nie nawrócił serca ku Bogu albo jeśli miał przez chwilę jakąś odrobinę skruchy, nie przetrwała ona dłużej jak jedną lub dwie spowiedzi. Wkrótce nauczył się przystępować do sakramentów zupełnie bez skruchy, oszukiwał sam siebie i opuszczał najgłówniejsze i najcięższe grzechy. Jakoś wmawiał sam w siebie, że nie są grzechami albo nie są śmiertelnymi grzechami. Z tego lub innego powodu coś przemilczał i jego spowiedź była tak niedoskonała jak skrucha. A jednak taki ubogi pozór religijności wystarczy, aby uspokoić i odurzyć jego sumienie. Tak żył z roku na rok, nigdy nie odprawiwszy dobrej spowiedzi, komunikując w grzechu śmiertelnym, dopóki nie zachorował. Wtenczas może przyniesiono mu Wiatyk i święte Oleje – popełnił ostatnie świętokradztwo i tak poszedł do Boga.

Dalsza część tego kazania jest jeszcze trudniejsza i przeznaczona być może jedynie dla ludzi o mocnych nerwach – stanowi bowiem opis pośmiertnych losów i wielkiego zdziwienia owego specyficznie wierzącego i dziwacznie praktykującego katolika. Ale być może lepiej w tym życiu przejąć się słowami Pana Jezusa o „grobach pobielanych”, niż usłyszeć je skierowane do siebie w życiu przyszłym? Wszak nie istnieje zło tak wielkie, by wszechmoc Boża nie mogła z niego wyprowadzić dobra. Nie istnieje dobro tak zniewalające, by przewrotność ludzkiego serca nie była w stanie zrobić z niego złego użytku. 

Groby pobielane
Janusz Pyda OP

urodzony w 1980 r. w Lublinie – dominikanin, absolwent filozofii na Uniwersytecie Jagiellońskim i teologii w Papieskiej Akademii Teologicznej, kaznodzieja, ceniony rekolekcjonista, duszpasterz, członek...

Produkt dodany do koszyka

Zobacz koszyk Kontynuuj zakupy

Polecane przez W drodze