Pierwszy List do Koryntian
Czy powinnam tam jechać? Izrael otwierał mi w głowie szuflady, które lepiej, by pozostały zamknięte. Otwierał bezlitośnie.
Są takie miejsca, o których w pewnym momencie dorosłego życia człowiek wie, że musi do nich dotrzeć. To nie jest metrykalne dorosłe życie, żadne 18 plus. Dojrzeć do pewnych chceń można przecież wcześniej lub później. Zależy to od człowieka. Tak jak i miejsca, które są dla niego ważne. Będzie więc nastoletnia myśl o Indiach, tak dojrzała, że zadziwi niejednego. Będzie Australia z niespotykaną nigdzie indziej przyrodą i kuchnią, która – jak żadna inna – łączy to, co zachodnie, anglo-amerykańskie, z tym, co wschodnie, pochodzące prosto z krajów południowego Pacyfiku. Będą wreszcie Niemcy, dokąd – choć może trudno w to uwierzyć Polakowi – nie jedzie się do pracy, na saksy, lecz podziwiać secesję w Berlinie.
Też mam swoją listę miejsc, do których chciałabym dotrzeć. Był na niej Izrael.
Fascynował mnie, odkąd pamiętam. Kraj zbudowany z niczego. Pustynie, skały, skwar, wody tyle, że nie wiadomo, czy śmiać się, czy płakać, a wokół sami wrogowie (nikt przecież Żydów na Bliski Wschód w XX wieku nie zapraszał). Nie ma tu niczego, co ułatwiłoby dzieło tworzenia. Niczego. Lecz jednocześnie w tej pustce jest wszystko: wiara, nadzieja, że ten kraj Żydom się należy. Wszystkie lęki Izraela, cała jego siła, biorą się chyba z tego paradoksu.
Granice
Jest słoneczny, upalny poranek, gdy ląduję w egipskiej Tabie. Niedaleko stąd leży izraelski Ejlat. Ale to tylko geografia, dostać się do Izraela nie jest łatwo. Bo to cudem wywalczone państwo skończyło zaledwie dzień wcześniej 65 lat, jak na kraj jest więc niemowlęciem. Izrael to oblężona twierdza. Bo pokój z Egiptem i Jordanią to za mało, by czuć się bezpiecznie. Bo od dwóch lat w Syrii toczy się wojna domowa. Bo Liban to tak naprawdę dla Izraela tylko Hezbollah. Bo…
Na granicy kłębią się tłumy turystów. Młoda funkcjonariuszka służby granicznej usiłuje zapanować nad bałaganem. Znajdę się w grupie, którą zacznie energicznie spychać. Pcha nas i pcha, po czym ostentacyjnym władczym ruchem zamyka ściśniętych za barierką. Jej mundur… Widzę hitlerowskich żołnierzy wpychających Żydów do bydlęcych wagonów, do pociągów, które pojadą z ludźmi tylko w jedną stronę. Widzę tak wyraźnie, nie mogę się tego pozbyć. Nie umiem oczyścić głowy tu i teraz z obrazów, scen z niejednego filmu, z opowiadań Tadeusza Borowskiego, którymi pewnie wciąż karmi się polskich licealistów.
Wreszcie trafiam przed oblicze innej młodej funkcjonariuszki. Ma piękne kręcone czarne włosy zebrane w koński ogon i nieco ciemniejszą cerę. Zastanawiam się, czy jej dziadek mówi po polsku, po rosyjsku, czy może jest jednak Sefardyjczykiem z południa Europy. W tym czasie ona, założywszy białe gumowe rękawiczki, zabiera się do przeszukiwania mojej walizki. Każdego to czeka. Oblężona twierdza. Jestem spokojna, uśmiecham się. Bo mam w walizce tylko letnie ciuchy i trochę książek.
Dziewczyna w mundurze podejrzliwie patrzy na eseje Orhana Pamuka. Haruki Murakami też chyba jest jej obcy, bo opowiadania ogląda z kilku stron, kartkuje. Wreszcie laureat literackiego Nobla i Japończyk wielokrotnie wymieniany wśród potencjalnych noblistów trafiają na bok, na stertę ubrań. W duchu dziękuję zdrowemu rozsądkowi, że na półce zostały bliskowschodnie reportaże Pawła Smoleńskiego, że Raja Shehadeh też został w domu. Bo kto to widział: czytać Palestyńczyka?!
Już odetchnęłam z ulgą… Ale nie! Jeszcze przewodnik Pascala po Bliskim Wschodzie. Ma podtytuł „Jordania, Liban, Syria”. Szlag by to trafił! Staram się spokojnie tłumaczyć dziewczynie w mundurze, że z Izraela jadę do Jordanii. TYLKO do Jordanii. Że ten kraj na L i ten drugi na S, których nazw nawet nie chcę głośno wymieniać, nie interesują mnie wcale. Kłamię jak z nut. Bejrut jest na mojej dojrzałej liście. Inszallah. Jak Bóg da.
Wreszcie białe gumowe rękawiczki wprawnie pakują moją walizkę z powrotem. Za plecami słyszę szloch. Postawna blondynka. Na oko – rówieśniczka dziewczyny w mundurze. Biedne dziecko Schengen. To pewnie pierwsza granica, którą musi w życiu naprawdę pokonać.
Pieniądze
Jest połowa maja. Ejlat oddycha pełną piersią. Nurkowanie, rafy koralowe, delfinarium – wszystko w zasięgu rąk i nóg turystów, którzy przyjechali do kurortu nad Morzem Czerwonym. A sklepy! Połowa marek tych samych co w Europie. Nietrudno tu stracić fortunę – całe miasto to strefa wolnocłowa. Patrzę na ulice zalane słońcem, na półnagich młodych chłopców i dziewczyny. Staram się nie myśleć o Sodomie i Gomorze. Ale to nie miejsce dla mnie, uciekam z Ejlatu czym prędzej. Na północ.
Droga musi robić wrażenie. Jest przeraźliwie sucho. Suchość widać nawet w drżącym powietrzu. Widać też lotniskowce Stanów Zjednoczonych. Na pokładach samoloty gotowe do startu. Kilka dni wcześniej Izrael zbombardował parę miejsc w Syrii. Ponoć prewencyjnie. Sojusznik jest więc już ze wsparciem w Zatoce Akaba, chyba jednym z gorętszych dziś regionów świata.
Ale nie trzeba myśleć, nie trzeba mówić o tych uzbrojonych po zęby, bo oto po drugiej stronie szosy wiodącej na północ zupełnie inny widok. Baterie słoneczne. Nie jedna czy dwie. Całe połacie. Aż po horyzont. To… kibuc. Nie mogę uwierzyć. Kibuc zawsze kojarzył mi się z rolniczą spółdzielnią. Kobiety na traktory, atmosfera niczym w PGR, podporządkowywanie sobie ziemi, która nijak nie nadaje się pod uprawy. Bo nie jest żyzna, nie chce rodzić. Izraelczycy jednak nie odpuszczają, czynią sobie ziemię poddaną. I to się wszystko dzieje w tych kibucach – tak to widziałam oczyma wyobraźni. A tu – hi-tech! Kosmos! Królestwo nowych technologii, co już piszę zupełnie poważnie, bo Izrael na tę właśnie gałąź gospodarki bardzo mocno stawia.
Już wcześniej coś mi nie pasowało, gdy czytałam przewodnik Adama Dylewskiego po Izraelu. Bo w kibucu można się też przespać. Są takie, które prowadzą specjalne pensjonaty. I znów – naiwna – pomyślałam, że to będzie świetna przygoda nocować w kibucu. No i przygoda jest. Tyle że droższa niż w niejednym kilkugwiazdkowym hotelu. A przecież z takiego kibucu do jakichkolwiek większych historycznych miast jeszcze kawał drogi. Nic ciekawego wokół kibuców nie ma. Nic.
Sam kibuc musi więc być atrakcją. Jednym z ciekawszych jest Mizra na północy kraju. Hoduje się w nim świnie. Dla nas nic dziwnego, bo w Polsce jedzenie wieprzowiny jest na porządku dziennym. Ale dla wierzącego Żyda świnia jest nietykalna, nie jest bowiem koszerna. To samo z muzułmanami, którzy wieprzowiny nie tykają absolutnie. Jak to więc możliwe, że na Ziemi Świętej hoduje się świnie? Zwierzęta nieczyste, niekoszerne, które się Panu Bogu nie podobają? Nie hoduje się ich jednak na Ziemi Świętej sensu stricto. Baraki dla świń stoją w kibucu na specjalnych platformach, metr nad ziemią. Żeby żadna świnia żadną swoją łapą Ziemi Świętej nie skalała. Świnie świetnie się sprzedają, to wiadomo. A że pecunia non olet, to już od czasów starożytnych Rzymian też wiadomo.
Wszystko, co martwe
Wybrzeże Morza Martwego wcale nie jest martwe. To tętniące życiem królestwo komercji. Z minerałami z najbardziej zasolonego zbiornika na świecie można tu kupić dosłownie wszystko, nawet krem do twarzy.
Nie ryzykuję. Mijam kosmetyki z minerałami z Dead Sea, wchodzę do przebieralni, sięgam po strój kąpielowy. I znów głowa płata mi figle, znów otwiera się szufladka. Widzę komory gazowe w Auschwitz, w Dachau, widzę nagie kobiety. Ich ostatnią drogę, ostatni prysznic. Boję się wyjść. Stoję w tym stroju kąpielowym, przygoda życia przede mną, a ja… Niemoc w nogach jest przerażająca. Czarno-białe obrazy z obozów zagłady – porażające. Za kilka dni dowiem się, że stosunkowo niedawno liczba obywateli w Izraelu przekroczyła 6 milionów. To był wielki dzień. Dzień wielkiego wyrównania, zadośćuczynienia ofiarom Holocaustu. Bo wreszcie liczba żywych tu, w Izraelu, zrównała się z liczbą ofiar zbrodni nazistowskiej.
Jednak wychodzę. Oślepia mnie blask słońca. Trudno wejść do wody. Pod nogami zamiast miękkiego nadbałtyckiego piasku – twarde bryły soli, ostre krawędzie. I woda z wodą nie ma nic wspólnego. Tak słona, że aż gorzka. Gigantyczne stężenie soli powoduje, że to nie woda, lecz zawiesina. Fantastycznie przylega do skóry, niczym kosmetyczna oliwka. Po spłukaniu prysznicem zostaje uczucie niesamowitej gładkości. Lecz zanim wezmę prysznic, podziwiam turystów robiących zdjęcia identyczne do tych, które widzieli u znajomych – jak leżą w tej zawiesinie i czytają książki lub gazety. Bo da się, wyporność jest wręcz nieznośna, pływać tu nie sposób. Ale nie dajmy się zwieść opowieściom, że w Morzu Martwym nie można utonąć. Nie dość, że można, to jest to koniec okrutny. Wystarczy, że się człowiek z pleców przewróci na brzuch i zachłyśnie słoną zawiesiną. Obrócić się w niej z powrotem jest niezmiernie trudno, można więc skończyć w męczarniach.
Lecz Morze Martwe to też życie. Dla chorych na łuszczycę – niemal wybawienie, dzięki cennym minerałom. Przyjeżdżają tu z całego świata, by zażywać zdrowotnych kąpieli. O ile ich stać, bo Izrael nie jest tanim krajem.
Masada góruje nad Morzem Martwym. Twierdza musi budzić respekt. Czy szacunek? Nie wiem. Nie wiem, co myśleć o mężczyznach, którzy zabili swoje żony i dzieci, byle tylko nie poddać się przeciwnikowi. Według Józefa Flawiusza to prawie tysiąc ofiar. Najpierw mężczyźni zabili kobiety i dzieci, potem losowo wybranych 10 zabiło pozostałych, wreszcie sami popełnili samobójstwo. Zostawili żywność i wodę w magazynach, by Rzymianie nie mogli ogłosić urbi et orbi, że Żydów pokonał głód. Chodzę po rozległych ruinach Masady, staram się uzmysłowić sobie ten straszny koniec obrońców. Ale myśli biegną ku niedawnej 70. rocznicy powstania w getcie warszawskim. I nie wiem, czy ta walka o z góry przegraną sprawę jest bardziej polska, czy bardziej żydowska. Wiem, że do dziś każda przysięga wojskowa w Izraelu odbywa się w ruinach Masady. Że niczym zaklęcie pada zdanie „Masada nigdy więcej nie padnie”. I tego się boję. Bo służba wojskowa jest w Izraelu obowiązkowa dla każdego mężczyzny i każdej kobiety. No, prawie dla każdego…
Czas się zatrzymał
– Oni do wojska nie idą, bo studiują Torę. Oni cały dzień i noc mogą siedzieć w jesziwach, tam się wciąż pali światło. Nie myją się, tylko kiwają nad tymi zwojami papieru. Kobiet swoich nie tykają przez tydzień po miesiączce, bo są nieczyste. Sypiają z nimi tylko wtedy, kiedy mogą począć się dzieci. No i są! Tyle, że już się tu u siebie nie mieszczą – opowie mi pewnego dnia stary Żyd polskiego pochodzenia. Z każdym zdaniem coraz więcej emocji. Złych. – I kto to wszystko utrzymuje? Ja! Płacę podatki na te ich jesziwy, na ich opór przed pójściem do wojska, na te dzieci, których coraz więcej. A oni nas tak nienawidzą, oni nie kochają tego kraju. Bo dla nich Izrael to w ogóle nie jest kraj. Dla nich tego państwa nie ma.
Chasydzi w niejednym obywatelu Izraela budzą sprzeczne uczucia. W jerozolimskiej dzielnicy ortodoksów Mea Szearim ten paradoks widać niemal gołym okiem: oto sztetl niczym z filmów i książek, kawałek wschodnioeuropejskiego żydowskiego świata, którego u nas już nie ma. Zniszczył go Holocaust. Ale w Mea Szearim ten sztetl wciąż żyje. Nie byłoby go tutaj, gdyby nie siła izraelskiej armii, gdyby nie żydowskie państwo, które właśnie kończy 65 lat. Tymczasem ci, którzy w tym sztetlu wciąż żyją, chroniące ich świat siły mają w głębokim poważaniu. Szaleństwo!
Mea Szearim też może wydać się szalonym miejscem. Zapomnianym przez Boga i ludzi, choć ludzi tu istne mrowie i dniami całymi nie robią nic innego, jak tylko rozprawiają o Bogu. Bo religijne szkoły rzeczywiście są otwarte całą dobę – gdy tylko poczujesz potrzebę zbliżenia do Boga, od razu możesz iść do jesziwy. W Mea Szearim jest brudno, gwarno, sklepiki czy warsztaty są małe i ciasne. Kobiety w czarnych ubraniach, rajstopach i pełnych butach, nawet gdy żar leje się z nieba. Mężczyźni – podobnie, do tego brody, pejsy, tradycyjne futrzane czapki na głowach. Kobiety zamężne – w perukach, jak każe zwyczaj. Nie ma od niego odstępstwa. Czas się zatrzymał.
Pośród fruwających po uliczkach Mea Szearim papierzysk zastanawiam się, czy chasydzi są szczęśliwi. Niektórzy pewnie są. W ściśle zamkniętym świecie nie znają pokus, na które narażeni mogą być ich równolatkowie kilka przecznic dalej. Nie ma krótkich kolorowych spódniczek, szortów, klapek, koszulek bez rękawów. Nie ma czasu na nic poza Bogiem i dbaniem o rodzinę. Nie ma innego świata niż Mea Szearim. Gdyby jednak – jakimś cudem – ktoś chciał ten świat opuścić, nie ma już do niego powrotu, a rodzina się go wyrzeknie.
Nie sposób nam, ludziom Zachodu, pojąć ten chasydzki świat. Pewnie dlatego tak fascynuje. Mea Szearim jest jednym z tych miejsc w Jerozolimie, które przyciągają jak magnes. Ale ortodoksi mówią: dość! Nie chcą robić za małpy w zoo, nie chcą, by ich oglądano jak jakiś wybryk natury, nie chcą być turystyczną atrakcją.
Odchodzę z Mea Szearim. Lekko zawstydzona. To nie ostatni mój wstyd w Jerozolimie.
Ściany
Mężczyzna w kolejce za mną zawinięty jest w biały ręcznik. Nie całkiem. Przewiązał go w biodrach, potem widać już tylko fragment gołych łydek i sportowe półbuty. Niedaleko nas barierki z napisem „policja”. Stoimy w Bazylice Grobu Świętego. Czekamy. Kolejka jest i długa, i szeroka jednocześnie. Wszystkie języki świata, wszystkie kolory skóry. Wieża Babel.
Za kwadrans zobaczę Hindusa z wielkim iPadem, którym właśnie robi zdjęcia lub kręci film, a przy okazji pokazuje, komu się da, że może i Steve Jobs umarł, ale jego dzieło wciąż żyje.
Pół godziny później zemdleje stojąca kilka osób przede mną Francuzka, choć w świątyni jest czym oddychać. Jej towarzysze nie rzucą się na pomoc. Bo tutaj kolejka to rzecz święta.
Za godzinę z haczykiem od mnicha strzegącego wejścia do Grobu Pańskiego usłyszę „Szybko, szybko” wypowiedziane łamaną polszczyzną. A potem… nie da się w kilkanaście sekund pobyć z Bogiem.
Może dlatego z Bazyliki Grobu Pańskiego zapamiętam tę kobietę, która stojąc przy zewnętrznej ścianie okalającej grób, oparła na niej dłoń. Jakby to miejsce delikatnie głaskała. Jakby ono dawało jej spokój. I siłę.
Jeszcze nie wiem, że za jakiś czas zobaczę ten sam obraz. Kobieta w długiej letniej spódnicy opiera dłoń o mur. Jakby to miejsce delikatnie głaskała. Jakby ono dawało jej spokój. I siłę. To Ściana Płaczu. Jedyna pozostałość po świątyni Salomona, najważniejsze na świecie miejsce dla każdego wierzącego Żyda.
Mnóstwo tu kobiet. Chasydek w czerni i w perukach. Matek z dziećmi na ręku i w wózkach. Pomarszczonych przez czas staruszek. Młodych dziewcząt, które słowa modlitwy mają na aplikacjach w smartfonach. To dla mnie szok. Gdy patrzę na śliczną nastolatkę pochyloną nad komórką przed Ścianą Płaczu, myślę z początku, że właśnie wysyła SMS. Ale im dłużej na nią patrzę, tym bardziej zdaję sobie sprawę, że się modli. Nie wysyła się SMS-ów z taką żarliwością. Robię tym kobietom zdjęcia. Wstyd mi, gdy naciskam migawkę. Za każdym razem. Czuję, że ingeruję w ich prywatność, w ich ważne, intymne chwile. Ale czuję też, że muszę to uwiecznić. Niejeden człowiek Zachodu zachowuje się pod Ścianą Płaczu tak, jak by nigdy nie zachował się w swojej świątyni.
Ściana ma 60 m szerokości. Nasz fragment – 12 metrów. Ten za płotem, obok, należący do mężczyzn, jest szeroki na 48 m. Żydzi – jak każdy mężczyzna na Bliskim Wschodzie, niezależnie od wyznania – są przez historię i teraźniejszość traktowani lepiej niż kobiety. Płot to fikcja. Nie jest zbyt zwarty: przez szczeliny da się podejrzeć, co robią panowie po drugiej stronie, a oni podglądają panie. Jakbyśmy – zależnie od płci – modlili się inaczej.
Fikcją nie są na pewno posterunki strażnicze pod Ścianą Płaczu, uzbrojone po zęby. Niedawno, gdy już wróciłam do Polski, świat obiegła informacja, że jeden z żołnierzy zastrzelił pod Ścianą Płaczu Żyda, bo myślał, że to palestyński zamachowiec. Jak długo jeszcze?
Piątek
W przedmowie do opasłego tomiska Jerozolima. Biografia Simon Sebag Montefiore pisze: „Nic nie przydaje miejscu większej świętości niż konkurencja innej religii”. To się zaczyna już przed południem. Wielkie religijne uniesienie w Jeruzalem.
Tłumy muzułmanów spieszą do meczetu Al Aksa na południowe modły. Świątynia ma zwykłą szarą kopułę, choć wielu turystów myli ją ze słynnym sklepieniem Złotej Kopuły Na Skale. Ulicami muzułmańskiej dzielnicy ciągną mężczyźni, kobiety i dzieci. Ci z Jeruzalem, i ci przyjezdni. Bo dla muzułmanów Jerozolima to trzecie święte miejsce po Mekce i Medynie. A meczet Al Aksa jest jedną z ważniejszych świątyń. To cel niejednej islamskiej pielgrzymki. Leży o rzut kamieniem od Ściany Płaczu…
Tłum jest nieprzebrany, trudno się w nim nie zgubić. A trzeba zdążyć na czas. Przed oblicze Boga nie można się spóźnić. Dla muzułmanów to ważne. Cokolwiek by robili, gdziekolwiek by byli, jeśli wierzą w Allacha, pięć razy dziennie znajdą miejsce i czas na modlitwę. U Żydów jest podobnie. Kilka dni wcześniej widziałam rabina, który modlił się na poboczu drogi do Jerozolimy. Nie zdążył do miasta – utknął w potężnym korku. Nie mogłam oderwać od niego oczu.
Tak jak teraz od tego tłumu muzułmanów, który sunie właśnie Via Dolorosa, bo przecież Droga Krzyżowa Jezusa Chrystusa leży dziś częściowo w dzielnicy muzułmańskiej. Żar się leje z nieba, mam dość, ledwo oddycham w tej ciasnocie starych uliczek, ledwie przebieram nogami po wyślizganych jerozolimskich marmurach. Boję się myśleć, co się tu dzieje w Wielki Piątek. I tak bardzo chciałabym tu w ten właśnie piątek być. Przy stacji szóstej opieram się o ścianę. Naprzeciwko t-shirt z uśmiechniętą buzią z pejsami i w jarmułce, pod spodem napis „Don’t worry. Be jewish”. Są jeszcze kafle, luźne letnie ciuchy… zresztą, czego tu nie ma! Przecież to muzułmański suk. Na takim targu jest wszystko.
Są też więc nanizane na nitki różne ważne symbole: ręka Fatimy, gwiazda Dawida, krzyżyk. A to jeszcze nie koniec, religijne copiątkowe szaleństwo dopiero się zaczyna. Dla muzułmanów cały piątek jest święty, dla Żydów – im późniejsza godzina, tym świętsza. Wieczorem zacznie się szabas. Tymczasem w każdym chasydzkim domu już się przygotowuje koszerną szabasową wieczerzę. Na ulicach w żydowskiej dzielnicy można spróbować szabasowych chałek, które z naszymi słodkimi chałkami niewiele mają wspólnego. To zwykłe pszenne pieczywo, tyle że zaplecione w warkocz.
Wieczór jest chłodniejszy. Jerozolima zaczyna pustoszeć. Jeszcze nie wiem, że skończę go w miejscu, gdzie niezbyt wierzący Żydzi mogą wyjść na piątkową kolację do restauracji i pić wino. Gdzie na ulicy słychać Stinga, Adele, The Beatles, bo z każdej knajpki płynie inna spokojna muzyka. Biesiadują i młodzi, i starzy. Szabas? Jaki szabas? Jeszcze nie wiem, że w sobotni ranek Jerozolima objawi mi się niczym po wybuchu bomby atomowej z filmu „The day after”. Na ulicach nikogo. Dosłownie. Autobusy – w zajezdniach. Wszystkie. Jedyny, zbudowany dwa lata temu odcinek linii tramwajowej – pusty. Jak szabas, to szabas. W sobotni ranek trudno uwierzyć w to, co się widziało w piątek.
Ale zanim nadejdzie sobota, mamy chłodniejszy piątkowy wieczór. Idę pod Ścianę Płaczu. Zza płotu, z bezpiecznej odległości, patrzę na modlących się mężczyzn. Jest już szabas, więc o robieniu zdjęć nie ma mowy. Na szczęście. Mogę się całkowicie skupić na tym, co widzę. Mogę spróbować zrozumieć, choć zrozumieć nie sposób. Stoję jak urzeczona, nie mogę oderwać wzroku. Trudno znaleźć słowa, by to opisać. Takiego zapamiętania, takiej żarliwości, takiej ekstazy nie widziałam jeszcze nigdy i nigdzie. Może muzułmanie modlą się podobnie w Al Aksa i innych meczetach. Ale kobiecie nie jest dane tego zobaczyć. Choćby zza płotu.
Mury
Betlejem, budynek niedaleko Bazyliki Narodzenia Pańskiego. A na nim tabliczka – Jeruzalem 8,57 km. Blisko, prawda? Dosłownie chwila. Ale to nie takie proste – Betlejem należy dziś do Autonomii Palestyńskiej, Jerozolima – do Izraela. Oba kraje oddziela wysoki mur. Zrobiony z wielkich betonowych płyt brutalnie wciśniętych w ziemię. Wygląda koszmarnie. Niczym nóż wbity w żywy organizm. Choć Palestyńczycy malują na nim przeróżne obrazy, często o zabarwieniu politycznym, na betonie wciąż jest sporo miejsca. Bo to świeży mur, z początku XXI wieku. Raja Shehadeh, którego książkę przytomnie zostawiłam w Polsce, w Palestyńskich wędrówkach pisze, że stawiany przez Izraelczyków mur to nic w porównaniu z drogami, które budują. Bo te drogi na pozór mają unowocześnić Bliski Wschód, a w rzeczywistości – zdaniem Shehadeha – są po to, bo podzielić na stałe historyczną Palestynę. Nikt przecież nie będzie tych tras niszczył. Mur można zawsze rozebrać.
Przed wjazdem z Jerozolimy do Betlejem młody człowiek w mundurze w każdej chwili może sprawdzić mi paszport. Ale raczej rzadko się to robi, bo ruch między obu miastami jest wielki. Sporo pielgrzymów nocuje w Betlejem, które dzięki temu, że leży w Autonomii, jest tańsze niż większość hoteli w Jerozolimie. Sporo nie przybyłoby do Ziemi Świętej, gdyby nie było ich stać na nocleg. Paradoksalnie więc dzisiejsza przynależność państwowa Betlejem to dla wielu pielgrzymów z całego świata duża zaleta.
Hotel Betlejem, wieżowiec w środku miasteczka. Chrześcijanie z całego świata przyjeżdżają tu, by zobaczyć miejsce, w którym urodził się Jezus Chrystus. Bazylika Narodzenia Pańskiego jest oblegana. Dosłownie. Kolejka zapowiada się na dwa razy dłuższą i dwa razy bardziej męczącą niż w Jerozolimie do Grobu Pańskiego. Rezygnuję. Zanim wyjdę, zdążę w tym kościele zobaczyć ścianę porytą słynnymi „tu byłem” w najróżniejszych językach świata. I konfesjonał z dyskretnymi napisami „french” i „arabic”. Pusty. Wolę nie sprawdzać, gdzie można się spowiadać po angielsku. Tam pewnie jest kolejka.
Idę do oddalonej nieco Groty Mlecznej. Nieduży kościół z V wieku stoi na białej skale. Do dzisiaj przybywają do niego kobiety, które mają problemy z karmieniem piersią albo – wcześniej – z zajściem w ciążę. Przychodzą i proszą o błogosławieństwo, o wstawiennictwo, o potomstwo. Przychodzą nie tylko chrześcijanki. Dla bezdzietnych muzułmanek Grota Mleczna jest tak samo ważnym miejscem. Wierzą, że im także pomoże Matka Boska. Tak, jakby kobiece problemy nie znały płotów ani murów.
Dzieci to na Bliskim Wschodzie prawdziwy skarb. Klucz do siły Izraela i Palestyny. Jedni przeciw drugim zbroją się w dzieci. Im więcej dzieci, tym lepiej. – Tylko jedną rzecz Arabowie mają lepszą od nas – powie mi któregoś dnia stary Żyd. – U nich dzieci zajmują się starymi. U nas, którzy chcemy już być tacy zachodni, starych coraz częściej oddaje się do przytułków. Dla Araba to nie do pomyślenia.
W hotelu pielgrzymka z Indii je już kolację. Gwar, hałas, kobiety w przecudnych kolorowych sari przyciągają wzrok. Gdy zobaczyłam je rano, w głowie otworzyła się szufladka z jakimś przebojem z filmu z Bollywood. I tak już zostało. Cały dzień pół głowy miałam na Bliskim Wschodzie, pół w Indiach. Tymczasem patrzę na jedzenie, na ludzi, którzy – głodniejsi ode mnie – napełniają talerze. W pewnej chwili widzę na ziemi kromkę chleba. Kopią ją, przesuwają, jedna grupa, druga, kolejna. Każdy zajęty swoim jedzeniem. Nie mogę na to patrzeć. Wstaję, podnoszę chleb. Nie znam religii, która pozwalałaby mu walać się po ziemi.
Przemysł
Im dalej na północ, tym bardziej przyglądam się osiedlom żydowskich osadników. Rozrastały się budowane z rozmachem na ubogiej, nieurodzajnej palestyńskiej ziemi. Patrzę na kibuce, na każdy przejaw zawłaszczania terenu, który z Palestyńczyków czyni dziś żydowskich poddanych. Boję się każdego ruchu na Bliskim Wschodzie. Boję się zachowania status quo.
Boję się tych meczetów stawianych tak, by przyćmiły niejedną synagogę. Boję się minaretów, które mają przewyższać wieże chrześcijańskich kościołów. Bo na sakralną architekturę też się na Ziemi Świętej dziś walczy.
Sanktuarium Zwiastowania w Nazarecie jest potężną budowlą. Niemal sakralnym kompleksem, w którym z trudem odnajduję Grotę Zwiastowania. Pewnie mogłoby tu być skromniej, ale walka rządzi się swoimi prawami. Jest więc bez liku wizerunków Matki Bożej z Dzieciątkiem. A każdy wystawiony przez inny kraj. Japońska Matka Boska jest najdroższa. Cały jeden rękaw szaty ma utkany z pereł. Nie podoba mi się. Grecka, podobna do ikony, jest o wiele piękniejsza.
Kościół w Kanie Galilejskiej też chyba walczy o jakiś prymat, bo ze skromną wioską, w której na weselu zabrakło wina, nie ma zbyt wiele wspólnego. Wina za to w dzisiejszej Kanie jest pod dostatkiem. Czerwone, zawiesiste, słodkie sprzedaje się jak świeże bułki.
Ryba świętego Piotra nad Jeziorem Galilejskim schodzi w takim tempie, że nie sposób uwierzyć, iż wyłowiono ją z Genezaret. I rzeczywiście. Nastawieni na turystów pomysłowi przedsiębiorcy mają niedaleko jeziora stawy, w których hodują „ryby św. Piotra”. A ryba, jak to ryba – usmażona tradycyjnie nie smakuje szczególnie cudownie. Zwłaszcza gdy w obowiązkowym zestawie lądują na talerzu frytki. Porcja – jedyne 20 dolarów. To chyba najdroższe fish and chips, jakie w życiu jadłam.
W tych wszystkich miejscach, coraz bardziej nastawionych na turystyczny i pielgrzymkowy przemysł, myśli biegną z łatwością w każdą stronę, tylko nie w tę najważniejszą. Łudzę się jeszcze, że na Górze Błogosławieństw będzie inaczej. Że skoro „błogosławieni cisi”, to i zgiełk się wyciszy i myśli uspokoją. Ale na Górze jest dziwnie porządnie, europejsko, dewelopersko, mnóstwo zadbanej zieleni… Ech, coś tu jest nie tak. A… klasztor franciszkanek ufundował w latach 30. ubiegłego wieku Benito Mussolini. A skoro Mussolini, to Hitler. A jak Hitler, to Holocaust. I znów widzę komory gazowe, Auschwitz, Dachau. Na nic słońce. Na nic roześmiane dzieci wokół. Znów mam w głowie ten zaklęty krąg, z którego nie mogę się wydostać, odkąd pokonałam granicę Izraela.
Niedługo pokonam kolejną. Most na rzece Jordan, która w tym miejscu jest raczej strumykiem. Przypominają mi się wakacje z rodzicami. Kaszuby. Podobny strumyczek. Usilnie wypatruję w Jordanie nartników.
Oceń