Papież nie żyje – powiedziała matka generalna i zaczęła dzwonić klasztornym dzwonem. Przybiegły siostry. Niektóre były zdezorientowane, większość już wiedziała. Zaczęłyśmy odmawiać różaniec…
Ale jak to nie żyje? Przecież wrócił ze szpitala. Przecież jeszcze wczoraj wyszedł do wiernych na błogosławieństwo urbi et orbi. Przecież nie było żadnego czuwania jak przed dwudziestu laty przy śmierci Jana Pawła II, żadnych tłumów ze świeczkami na placu Świętego Piotra, żadnych świateł w oknach papieskiego pokoju… Łez też jakby mniej.
Nie zdążyłam się przygotować, pożegnać, zatrzymać. Przegapiłam jego odejście.
Pamiętam swoje zdumienie, kiedy Benedykt XVI ogłosił abdykację. Ciekawość, z jaką czekałam na biały dym. Zaskoczenie, kiedy się okazało, że nowy papież postanowił zrezygnować z drogiej limuzyny, przepychu, a nawet czerwonych butów, i zamieszkał – zamiast w pałacu – w Domu Świętej Marty. Pamiętam memy przedstawiające Franciszka, jak czeka na autobus. I to jego: „dobry wieczór”, „smacznego obiadu”, „módlcie się za mnie”. Co mnie tak urzekło w nowym papieżu? Bezpretensjonalność i pragnienie bycia blisko ludzi. Prostota. Wrażliwość na najuboższych. Zmysł duszpasterski. To, że Kościół ma być szpitalem polowym, a nie obwarowaną twierdzą… Chłonęłam każde jego słowo. Czekałam na listy apostolskie, adhortacje i encykliki. Obiecałam sobie, że przeczytam absolutnie wszystko, co Franciszek napis
Zostało Ci jeszcze 75% artykułu
Oceń