Do czego nadaje się fantasy?
Oferta specjalna -25%

Ewangelia według św. Jana

0 votes
Wyczyść

Kiedy świat realny staje się fantastyczny, zwracamy się do fantastyki – nie tyle, by w nią uciec, ile by nas oświeciła. Odkrywamy w niej na nowo to, o czym wiedzieli poeci i co zawsze próbowali nam przekazywać: że życie i sztuka nie tylko naśladują się wzajemnie, lecz także karmią, inspirują i wreszcie tworzą.

Gatunek fantasy w literaturze czy filmie pomimo swej obecnej popularności – a może właśnie dlatego – nie jest na ogół traktowany poważnie przez zwolenników bardziej realistycznych, tak zwanych głównych nurtów literackich. Dlaczego? Dobrych utworów fantasy, czyli tych, które wykorzystują to, co J.R.R. Tolkien nazwał światem wtórnym, by zbadać poważne aspekty świata pierwotnego, w którym żyjemy, jest znacznie mniej niż złych czy miernych utworów fantastycznych. Ich twórcy opanowali technikę, ale brakuje im wyobraźni, by ich dzieło stało się ponadprzeciętne. Sztampowej fantasy jest od metra. Dobra fantasy jest niezmiernie rzadka. A wspaniała fantasy jest tak rzadka, jak jajo feniksa.

Najgorszą rzeczą, która mogła się przydarzyć współczesnej fantasy, było powstanie największego w historii dzieła tego gatunku – Władcy Pierścieni Tolkiena. Dzieło to stworzyło odbiorców gatunku, a jednocześnie postawiło poprzeczkę na poziomie prawie niemożliwym do osiągnięcia. Tolkien sprawił, że fantasy wydaje się czymś łatwym. Tak jednak nie jest. Nie obchodzi to rzeszy niedoszłych Tolkienów, którzy masowo produkują powieści opowiadające o minimalistycznych poszukiwaniach mało prawdopodobnych bohaterów, przywiązanych do artefaktów o tajemniczej mocy. Nie obchodzi to wydawców, którzy dostrzegli otwierający się zupełnie nowy rynek. Co roku nowe powieści fantastyczne trafiają na półki księgarń, choć często się wydaje, że ich liczba jest odwrotnie proporcjonalna do jakości. Jednak sukces rodzi sukces, a przynajmniej tak się mówi, i niewiarygodne, powtarzające się rekordy sprzedaży książek pisanych przez przewodników stada mimowolnie wskazują drogę licznym naśladowcom, którzy sądzą, że kroczą tą samą ścieżką.

Choć żaden z naśladowców nie zbliżył się do starego mistrza, jeśli chodzi o głębię, to wielu przewyższyło go, jeśli chodzi o długość dzieła. Wydanie Władcy Pierścieni w trzech tomach, fortel wydawcy, aby obciąć koszty i zmniejszyć ryzyko na wypadek, gdyby pierwszy tom został zbombardowany, przyczyniło się do powstania koncepcji trylogii jako formy artystycznej. W ten sposób wyznaczyło nową praktykę wydawniczą, która gwałtownie podniosła swoje parametry. Klasycznym przykładem jest Miecz Shannary, mający wiele sequelów, z których każdy w przybliżeniu mówi o tym samym, co tom pierwotny. Nie jest on jednak wyjątkiem. Obecnie na rynku fantastyki dominują zestawy nie trzech tomów, a czterech, sześciu lub ośmiu. Nowy utwór nowego autora niemal zawsze jest zapowiadany jako pierwszy z serii. W ten sposób wabi się potencjalnego nabywcę i zmusza do zakupów przez bliżej nieokreślony czas. Minusem jest to, że opakowanie skrywa coraz uboższą treść, przyczyniając się do powstawania wielostronicowych cegieł, które zwyczajnie się klonują.

Podobna praktyka nie ogranicza się jedynie do utworów drukowanych. Gwiezdne wojny, filmowy odpowiednik literackiego zjawiska, zalewają swoich odbiorców produktami, będącymi zarówno kontynuacją pierwszego odcinka, jak i opowieściami o wydarzeniach poprzedzających, z których każdy następny mówi coraz więcej o niczym. [Traktuję tutaj science fiction i fantasy jako jeden gatunek, ponieważ oba są oparte na stworzeniu i uznaniu wtórnego świata (przyszłego, międzyplanetarnego lub po prostu innego), a jedyną różnicą jest rodzaj broni (lasery bądź miecze)]. Próżnia została zapełniona przez spektakularne efekty – gwiazdy niknące w nieskończonej dali, ujęcia kamery o dużej głębi, które pokazują przemykające plastikowe zabawki, eksplodujące statki kosmiczne oraz cały szereg nieprzyjemnych stworzeń o licznych mackach, wyłupiastych oczach i rozdziawionych paszczach – wszystko to ma sprawnie i z humorem kamuflować niemal pozbawioną koncepcji fabułę, lecz choć te wysiłki zaczarowały bestię, to nie udało jej się pokonać.

Jak do tego doszło? Albo – głębsze pytanie – dlaczego do tego doszło? Najpierw zmierzmy się z pytaniem pierwszym. Proces przebiega mniej więcej tak, jak to przedstawiłam powyżej. Na współczesnym rynku obowiązuje maksyma: „Jeśli się udało, idź za ciosem”. A raczej rób to w nieskończoność. Gdy to możliwe, korzystaj z okazji. Jeżeli coś się sprawdziło za pierwszym razem, wyodrębnij przepis i ponownie wprowadź go do obiegu. Ma to pozory marketingu. Większość ludzi w poszukiwaniu rozrywki szuka wciąż tego samego, tylko w większej ilości, i ciągle kupuje te same rzeczy, tak jak chodzi do tej samej restauracji, by zjeść ulubione danie. Jednakże taka sztuka jest zła. Próbę czasu wytrzymuje nie wynaleziony przepis, lecz charakter i jakość treści, którą on przekazuje. Jeśli treść jest cienka jak barszcz, przepis okazuje się nic niewart. Niepokojące jest to, że potencjalni odbiorcy tak się przyzwyczajają, że trudno im odróżnić nie dobre utwory od złych – to łatwe – lecz dobre od przeciętnych i sztampowych. Drugie pytanie – dlaczego do tego doszło? – dotyka sedna sprawy. Każdy, kto ogląda wieczorne wiadomości, wie, że coraz trudniej nam odróżnić rzeczywistość od fantastyki. Granica między światem realnym a zmyślonym staje się coraz bardziej niewyraźna, tak jak nagłówki coraz częściej zaskakują nawet najbujniejszą wyobraźnię. Kiedy świat realny staje się fantastyczny, zwracamy się do fantastyki – nie tyle, by w nią uciec, ile by nas oświeciła. Być może jest w niej jakieś przesłanie. I to przesłanie może dać nam więcej nadziei, niż się początkowo wydaje. Wraz z rozpowszechnieniem się fantasy – dobrej i złej, filmowej i powieściowej – odkrywamy na nowo to, o czym wiedzieli poeci i co zawsze próbowali nam przekazywać: że życie i sztuka nie tylko naśladują się wzajemnie, lecz także karmią, inspirują i wreszcie tworzą. To, co może zdarzyć się zarówno w życiu, jak i w sztuce, nie ma ograniczeń. Ta nie całkiem pożądana wiedza uzmysławia nam, że sens ukryty w rzeczywistości może się wyraziście ukazać w zwierciadle fantastyki.

W zbadaniu konsekwencji, które płyną z zamazania granic między światem realnym i wyimaginowanym, może nam pomóc parę definicji oraz odrobina podstawowej etymologii. Tolkien opisał fantasy jako tworzenie świata wtórnego, proces ten – a właściwie sztukę – nazwał subkreacją. Słowo fantasy pochodzi od greckiego phainein, „pokazywać”, pokrewnemu słowu phantazein, to znaczy „ukazywać, sprawiać, żeby się pokazało”. Od tego samego phainein pochodzi słowo phanesthai, „zjawiać się”, od którego mamy słowo phainomenon, „zjawisko, fenomen”. Nic zatem dziwnego, że trudno odróżnić fantastykę od rzeczywistości, skoro obie są formą percepcji – jedna zmysłowej, druga – wyobraźni. Jako termin związany bardziej z wyobraźnią, fantasy „ukazuje, sprawia, żeby się pokazało” to, co jest niekoniecznie nieprawdziwe, lecz po prostu niekoniecznie fenomenalne, niedostępne dla bezpośredniego doświadczenia. Wydaje się więc, że to zamazanie granic między rzeczywistym a wyobrażonym, między „życiem” a „sztuką” funkcjonuje zarówno w teorii, jak i w praktyce.

Zniesienie ograniczeń doświadczenia zmysłowego w fantastyce powoduje, że można je na nowo przedstawić, ukazać rzeczywistość leżącą u jego podstaw. Kiedy na obwolucie pierwszego amerykańskiego wydania Władcy Pierścieni znalazła się reklama Tolkienowskiego świata jako „krajobrazu z lustra”, jej treść okazała się mądrzejsza od redaktora, który ją napisał. Mówiła coś więcej i co innego, niż sugerowało samo wyrażenie. Reklama na obwolucie, w zamierzeniu przywołująca Alicję Lewisa Carolla oraz surrealistyczne i satyryczne przygody bohaterki w zniekształconym świecie, miała na celu zasugerowanie potencjalnym czytelnikom, że jeśli szukają ucieczki do rzeczywistości alternatywnej, to oto ona. Tak zwabieni kupujący wciągali się, zanim odkryli swoją pomyłkę. Niektórzy nie połapali się do dziś. Świat Tolkiena jest ukazany w lustrze, zgoda, lecz jest światem odbitym, nie alternatywnym, i absolutnie nie zniekształcającym czy satyrycznym. Jest w istocie czymś głębszym i złowieszczym. Tolkien, trzymając lustro, by przejrzała się w nim natura – natura ludzka – ukazuje prawdę.

Faktem jest, że po drugiej stronie lustra niczego nie ma, jest tylko ta jego strona, i to, co widzimy, to mamy. Lustro pokazuje oku świat znajdujący się po tej stronie, lecz oprawia go w ramę, w ten sposób przedstawiając wszystko na nowo. Dobra fantasy robi to lepiej niż inne gatunki. Lecz im lepsza rama, tym większa skłonność do mylenia lustra z obrazem. Tolkien tak sugestywnie ujął w ramy trudne fakty tego świata, które czytelnicy już znali, że sceptycy, myląc ramę z jej zawartością, zlekceważyli jego opowieść jako „tylko baśń”. Podwójna pomyłka, najpierw z powodu słowa „tylko”, które widzi jedynie lukrową powierzchnię baśni (zwłaszcza francuskich), lecz nie dostrzega głębszych implikacji, i po drugie – z powodu zlekceważenia, w związku z tym, wartości wyobraźni.

Ten, kto przyjmuje którąś z tych pomyłek za ostatnie słowo w tym temacie, być może widział jakąś produkcję Disneya, lecz nigdy – odważę się zasugerować – nie przeczytał prawdziwej baśni. Tylko z powodu niewiedzy można lekceważyć baśnie, zakładając, że są opowieściami lukrowanymi, charakteryzującymi się szczęśliwym zakończeniem, naiwnie prostymi konfliktami między absolutnym dobrem i absolutnym złem, o finale, który daje się z góry przewidzieć. Tylko z powodu niewiedzy można pomylić prawdziwą fantastykę z pospolitą albo ogrodową imitacją, w której – jak powiedział Oscar Wilde – dobro kończy szczęśliwie, a zło nieszczęśliwie.

Wilde mówi dalej, że właśnie to jest fikcja. Niestety, zbyt wiele osób zakłada, że właśnie to oznacza fikcję fantastyczną. Tolkien wiedział lepiej, a jego dzieło (oraz dzieła jemu równych, których jest niewielu) ilustruje tę różnicę. „Fantastyka” jego utworów jest ściśle związana z tym, co nazwał (w On FairyStories) „niełatwym uznaniem, że na świecie dzieją się takie rzeczy pod słońcem, uznaniem faktu, lecz nie niewolą wobec niego”. Jeśli z jego narracji odsieje się elementy magiczne (których jest zaskakująco niewiele, jak na opowieść spisaną na tysiącu stronach) oraz aspekty fantastyczne jego świata – wśród których są hobbici żyjący w norkach, drzewa mające swoich pasterzy i biżuteria, stająca się niewidzialna, kiedy ktoś jest w opałach – to pozostaje tragedia, elegia nad ginącym światem i „niełatwe uznanie” tego, co się przytrafia niewinnym ludziom na świecie, który zastępuje świat ginący. Nie potrzeba wiele, żeby rozpoznać w tych elementach atrybuty świata „realnego”, tego, w którym wszyscy żyjemy, pracujemy i czytamy.

Dlatego książka ta, pół wieku po ukazaniu się pierwszego wydania, nadal jest czytana. Dlatego też czytelnicy, pochłonąwszy ją, głodni czegoś więcej, musieli niestety przystać na to, co jest osiągalne, na imitacje, na dzieła niedoszłych Tolkienów, na przyprawę bez istotnej treści. To prawda, było kilka mile widzianych wyjątków wśród dominującej miernoty, kilka innych wtórnych światów wzbudzających wtórną wiarę, uznawanych przez Tolkiena za coś zasadniczego. Ciągle jednak są rzadkością. Ursula Le Guin na planecie Gethen w Lewej ręce ciemności poddała dekonstrukcji politykę płci i kazała nam zakwestionować granice męskiej i żeńskiej tożsamości. Frank Herbert w pierwszej powieści z serii Saga Diuny pokazał w skali galaktyki polityczne i ekonomiczne wady zależności od jednego produktu, takiego jak ropa. Russel Hoban w Ridley Walker dał nowe wyobrażenie o uwodzicielskiej mocy naukowej dociekliwości i pułapkach wyścigu zbrojeń, który mógłby się powtórzyć. Ich książki są – w pełni zasłużenie – klasyką fantastyki literackiej.

Obok utworów postTolkienowskich klasyków istnieje bardzo niewiele utworów preTolkienowskich, które także można zaliczyć do klasycznych, naprawdę oryginalnych, wnoszących niepowtarzalny wkład w gatunek fantasy. Jednak często się je przeocza bądź grono ich odbiorców jest bardzo wąskie. Jak Tolkien – Le Guin, Herbert i Hoban – ci pisarze, którzy mieli dość odwagi, by zaufać własnej wizji, tworzyli niepowtarzalne, w pełni wyartykułowane wtórne światy. Kraina Zimiamvia. Zamek Gormenghast. Planeta Tormance. E.R. Eddison zawsze znajdzie entuzjastów dla swojej trylogii o Zimiamvii oraz dla jej przygrywki, powieści The Worm Ouroboros. Będą oni tworzyć doborową grupę o wyrobionym smaku, gustującą w prawdziwym znaczeniu erosa w jego najbardziej mitycznym wyrazie, znajdującą upodobanie w barokowym języku, ekstrawaganckich opisach i okrucieństwie wyniesionym do poziomu sztuki. Mervyn Peake w powieści o zamku Gormenghast umieszcza swego bohatera Titusa Groana w groteskowym i duszącym świecie, o jakim nikomu się nie śniło, i każe mu z niego uciekać. Jedynie tragiczna i w końcu śmiertelna choroba Peake’a nie pozwoliła mu w pełni zrealizować tej dziwacznej wizji. Powieść Davida Lindsaya A Voyage to Arcturus, z pewnością najdziwniejsza, jaką kiedykolwiek napisano, stanowi klasykę podziemia. Lindsay stworzył najbardziej ekstrawagancki zestaw monstrualnych postaci, jakie mógł powołać do życia pisarz, i wykorzystał je do zbadania ni mniej, ni więcej tylko celu ludzkiej egzystencji. Wymyślił najbardziej niezwykły Wtórny Świat, jaki kiedykolwiek powstał, a jego czytelnicy wędrują po nim, by prześledzić trajektorię ludzkiej duszy.

Twierdzę, że właśnie do tego nadaje się fantasy i właśnie to może robić skuteczniej od literatury realistycznej. Niezaprzeczalnie wpływowe dzieło Tolkiena, aczkolwiek jego wpływ był częściej negatywny niż pozytywny, pokazało, w czym fantasy jest lepsza od pozostałych gatunków literackich. Pod piórem właściwego pisarza może objawić nie tylko rzeczywistość kryjącą się za pozorami, lecz również ultrarzeczywistość kryjącą się za rzeczywistością. Może badać sens ludzkiego życia i naszej obecności na tej planecie, tak jak robili to poeci, odkąd po raz pierwszy język dał nam zdolność nazywania, oswajania i organizowania świata, w którym żyjemy. Jeśli musimy znosić miernotę, aby otrzymać także dobre rzeczy, niechaj tak będzie. Te dobre rzeczy są tego warte.

przeł. Justyna Grzegorczyk

Do czego nadaje się fantasy?
Verlyn Flieger

urodzona 24 lutego 1933 r. – amerykańska pisarka, redaktor, profesor na wydziale języka angielskiego University of Maryland w College Park. Prowadzi kursy z mitologii porównawczej, literatury średniowiecznej i dzieł...

Produkt dodany do koszyka

Zobacz koszyk Kontynuuj zakupy

Polecane przez W drodze