Ewangelia według św. Jana
Co za paradoks: To, co jednych gorszy i doprowadza do utraty wiary, innych do wiary doprowadza i w wierze umacnia. Co więc sprawia, jaki jest mechanizm tego, że tak się dzieje?
To było tak. Podobno kiedyś śpiewaczce Marii Fołtyn, wręczającej Janowi Pawłowi II partyturę „Strasznego dworu”, papież powiedział: „Pani Mario, ja tutaj to dopiero mam straszny dwór”. Straszny dwór w Watykanie. Rzeczywiście, to musi być straszne, gdy jeden człowiek usiłuje udźwignąć swoją słabość i grzeszność, a co dopiero gdy musi borykać się ze słabością i grzesznością ponad miliarda dwustu milionów współwyznawców. To jedna strona medalu, i chyba nie ta najważniejsza, skoro obecny papież mówi, że: „W historii istniała pokusa pewnych osób, które twierdziły: Kościół jest jedynie Kościołem czystych, tych, którzy są w pełni konsekwentni, a inni powinni być wyrzuceni. To nie jest prawdą, to herezja”. Ważniejsze jest co innego. Owszem, w Watykanie jest dwór straszny, ale jest też kompozytor, od którego zależy, czy opis tego dworu będzie jedną paskudną kakofonią, czy też operą. W przeszłości bywało różnie.
Na przykład w Dekameronie, napisanym prawdopodobnie około 1350 roku, mamy opowiadanie o dwóch przyjaciołach – Giannotcie di Civignim i Abrahamie. Ten pierwszy usiłuje nawrócić Abrahama z judaizmu na chrześcijaństwo i tym samym uchronić go przed wiecznym potępieniem, na które, zgodnie z ówczesnym przekonaniem, niewątpliwie Bóg by go skazał jako wyznawcę fałszywej wiary. Po jakimś czasie Abraham był już bliski konwersji, ale chcąc się przekonać, jak wygląda chrześcijańskie życie, czyli jak się przekłada teoria na praktykę, postanowił udać się do centrali, czyli do Rzymu. Giannotto, który dobrze wiedział, co się tam dzieje, usilnie odwodził przyjaciela od tego zamiaru, ale na próżno. Abraham pojechał, a Giannotto zaczął powoli przeżuwać swoją misjonarską klęskę.
Po jakimś czasie Abraham wrócił i oświadczył: „Według mego mniemania, wasz pasterz najwyższy, jako i wszyscy jego duchowni, z wielką pilnością i staraniem, i umiejętnością chcą religię chrześcijańską poniżyć i z oblicza świata ją zetrzeć, chociaż winni przecie być jej wsporem i obroną. A jako że, mimo tych ich wysiłków, wasza wiara coraz bardziej się rozpowszechnia i coraz jaśniejszą i doskonalszą się staje, tedy musiał Duch Święty w nią wstąpić, aby stanęła wyżej od wszystkich wiar świata. Dlatego też, jeśli dawniej głuchy byłem na twoje prośby i nie chciałem chrześcijaństwa przyjąć, to teraz mówię ci jawnie, że nic nie będzie w stanie mnie od tego powstrzymać. Chodźmy zatem do kościoła, pragnę przyjąć chrzest zgodnie z obyczajem waszej świętej wiary”. Co za paradoks, chciałoby się powiedzieć. To, co jednych gorszy i doprowadza do utraty wiary, innych do wiary doprowadza i w wierze umacnia. Co więc sprawia, jaki jest mechanizm tego, że tak się dzieje? Dlaczego misjonarska gorliwość Giannotta niewiele wskórała, a skutecznym argumentem okazała się grzeszna oziębłość centrali powołanej przecież do strzeżenia wiary?
Po co jednak jechać do Rzymu, wystarczy na przykład Warszawa. Otóż pod koniec lat 60. „Więź” i Stefan Frankiewicz, wówczas sekretarz Klubu Inteligencji Katolickiej w Toruniu, popadli w ostry konflikt z prymasem Stefanem Wyszyńskim. Doszło do tego, że prymas na posiedzeniu plenarnym Konferencji Episkopatu nie tylko ostro zaatakował po imieniu Frankiewicza, ale także domagał się od Rzymu odwołania prowincjała dominikanów Krzysztofa Kasznicy, uczestnika dyskusji opublikowanej przez „Więź”. Jak się ten konflikt oraz następne – w tym z prymasem Glempem i nie tylko – kończyły, tego się państwo dowiecie z lektury. Trudno nie przyznać racji Frankiewiczowi, kiedy mówił: „To my tutaj angażujemy się w pracę dla Kościoła – myślałem wzburzony – po głowie za to dostajemy od władz, i w tej sytuacji – nóż w plecy?”.
Sprawa sumienia
Ci, którzy pracowali dla Kościoła, obrywali po głowie także później i dotyczy to również Watykanu. Znowu przykład. W maju 1995 roku w Skoczowie papież użył „sformułowania, które potem było wielokrotnie cytowane przez polityków i publicystów – o dyskryminowaniu katolików”. Do dzisiaj ta wypowiedź cytowana jest nader często. Zwłaszcza przez tych, którzy lubią cierpieć za czystość wiary, oczywiście wiary innych, nie swojej. W wywiadzie czytamy, że kiedy w 1992 roku „Jerzy Turowicz miał wygłosić odczyt w Instytucie Kultury Polskiej w Rzymie (…) pewien polski prałat z Sekretariatu Stanu zwrócił się” do Henryka Kupiszewskiego, ówczesnego ambasadora przy Stolicy Apostolskiej, „z sugestią, by nie uczestniczył w tym spotkaniu”. Przykłady można mnożyć aż do dziś. Dotyczyłyby one nie tylko Watykanu, nie tylko Stolicy Apostolskiej i Rzymu, ale różnych zakątków świata, chodzi bowiem nie o Rzym w sensie geograficznym, ale o Kościół, czyli zjawisko nie tylko czasoprzestrzenne, ale kulturowe, duchowe, religijne.
Myślę jednak, że obecnie Stefan Frankiewicz, jak i wielu innych, mają powody do głębokiej satysfakcji, kiedy słyszą taką wypowiedź: „Także wielu myślicieli w Kościele było prześladowanych. Myślę w tej chwili o jednym z nich, który żył niedawno, człowieku dobrej woli, prawdziwym proroku, który w swoich książkach zarzucał Kościołowi oddalenie się od drogi Pana. Wkrótce został wezwany, jego książki znalazły się na indeksie, odebrano mu katedrę uniwersytecką i tak zakończyło się jego życie. Nie było to zbyt dawno temu. Minął jakiś czas, a dziś jest on błogosławionym! Jak to jednak możliwe, że wczoraj był heretykiem, a dziś jest błogosławionym? Że wczoraj ci, którzy mieli władzę, chcieli go uciszyć, bo nie podobało im się to, co mówił. Dziś Kościół, który – dzięki Bogu – potrafi żałować za swoje winy, mówi: »Nie, ten człowiek jest dobry!«. Co więcej, jest na drodze do świętości: jest błogosławiony!”.
Stefan Frankiewicz wspomina, że jako młody człowiek, ale już sekretarz KIK-u w Toruniu, myślał bardzo poważnie o pracy w „Więzi”. Sądził jednak, że to marzenie ściętej głowy. Warto jednak zapytać, skąd te szaleńcze marzenia w tej młodej głowie się brały. Oto odpowiedź. „Moją edukację religijną i obywatelską odebrałem więc jeszcze przed spotkaniem z KIK-iem. Gdy chodzi o kluczowe kwestie, jak Kościół otwarty, stereotyp Polaka-katolika, stosunek do Żydów, do niewierzących, zakorzenienie w Biblii i potrzeba uspołecznienia, relacje religia–polityka, w tym stosunek katolicyzmu do nacjonalizmu, już wtedy wiedziałem, jak to wszystko powinno wyglądać, przede wszystkim dzięki profesorowi Konradowi Górskiemu. Mocno zapadły we mnie jego słowa: »Do Boga idzie się nie tylko przez naród, do Boga idzie się przez wszystko«. Najważniejszą sprawą w chrześcijaństwie jest stosunek do drugiego człowieka, miłość do człowieka, a to oznacza także szacunek dla osób o innych poglądach”. Działo się to w Toruniu, na Uniwersytecie Mikołaja Kopernika.
Również w Toruniu, w jezuickim duszpasterstwie akademickim, Stefan Frankiewicz spotkał się po raz pierwszy oko w oko z „żywym” Watykanem. Najpierw – niech tam będzie – z czarnym papieżem, czyli generałem jezuitów Pedrem Aruppem, a następnie z prałatem Agostinem Casarolim, wysłannikiem Pawła VI. Na spotkanie z tym ostatnim członkowie toruńskiego KIK-u szli „z nadzieją, że jego interwencja poprawi nasz los”. Los niełatwy, bo toruński KIK był „na różne sposoby bity przez lokalne władze, (i jak już wiemy) nie cieszył się też zaufaniem ludzi Kościoła”, ale niewiele z tego wyszło. Wyszło natomiast dobrze co innego. „Obracanie się w tamtych latach w kręgu wybitnych postaci laikatu (mówi przyszły ambasador RP przy Stolicy Apostolskiej), które całym swoim życiem potwierdzały wyznawaną wiarę, uczyło mnie także tego, że krytyczna obecność w Kościele jest sprawą sumienia”. Sprawą „uczciwości w Kościele”. A kogóż tam w ówczesnym KIK-u i duszpasterstwie ojca Władysława Wołoszyna nie było: Konrad Górski, Roman Brandstaetter, Jerzy Zawieyski, Stanisław Stomma i Stanisława Grabska, Jerzy Turowicz i Jacek Woźniak, Tadeusz Mazowiecki, Andrzej Wielowieyski, Anna Morawska, Krystyna Konarska-Łosiowa, Jan Turnau. Jeśli więc dzisiaj mówmy o kryzysie Kościoła w Polsce, zwłaszcza o niedostatkach w duszpasterstwie, to idąc za powyższym stwierdzeniem, trzeba by szukać przyczyn owego kryzysu nie tyle na zewnątrz, ile wewnątrz Kościoła. Razem z psalmistą pytać: Panie, w czym zawiniliśmy my i nasi ojcowie, że „już nie wychodzisz z naszymi wojskami?” (Ps 108,12). No, ale nie o wojska już dzisiaj, na szczęście, chodzi. Również w Toruniu Stefan Frankiewicz po raz pierwszy spotkał się z czasopismem „Obserwatore Romano”, które za kilkanaście lat miał redagować. Dlaczego „Obserwatore”, a nie „Osservatore”, przeczytają państwo na 24. stronie Nie stracić wiary w Watykanie.
Gdzie się podziały owieczki!
A potem był 1989 rok i przełom, nadzieja, radość, ale i rozczarowanie, żal, i tak aż do dziś. Pamiętam, jak jeden ze znanych duszpasterzy gdzieś rok po przełomie żalił się w telewizji na niewdzięczność tych, którzy w latach 80. po sufit zapełniali salki duszpasterstw i kościoły. Uważał, że został zdradzony, opuszczony. Słuchając tych gorzkich żalów, pomyślałem: Człowieku, oni przecież poszli na swoje, wrócili tam, gdzie zawsze powinni być, do swojego naturalnego środowiska. Wtedy też uprzytomniłem sobie, że łatwiej jest pełnić funkcje zastępcze, niż zająć się rzeczą najistotniejszą dla chrześcijanina, czyli pamiętać, „że nie wolno traktować chrześcijaństwa jako systemu, doktryny, ideologii. Że to tajemnica Krzyża stanowi prawdziwe centrum czasu i przestrzeni”.
Co jednak znaczy to, że w centrum jest krzyż? Otóż w czasie tak zwanego karnawału „Solidarności”, mówi Frankiewicz, „nasiliły się zorganizowane pielgrzymki do Rzymu z poszczególnych diecezji. Przyjechała też, bodajże w pierwszą rocznicę powstania Solidarności, kilkusetosobowa pielgrzymka z diecezji gdańskiej, pod przewodnictwem biskupa Lecha Kaczmarka. (…) Oczekiwanie na papieża przedłużało się. Zdziwiło mnie, że ojciec diecezji, czyli biskup Kaczmarek, spaceruje sobie w jednej z przylegających sal, a owieczki są pozostawione same sobie. W pewnym momencie ochrona papieska zwróciła się do mnie z prośbą o pomoc. Okazało się, że przez wszystkie bramy i kontrole przedostał się jakiś chłopak bez plakietki uczestnika gdańskiej pielgrzymki. Przekonywał jednak, że należy do diecezji, bo przyjechał z Jastarni. Był to jasnowłosy, szczupły osiemnastolatek, byle jak ubrany, w kolorowej koszuli. (…) wystraszony, prowadzony pod ręce przez dwóch funkcjonariuszy watykańskiej ochrony. (…) Prawie go ciągnęli, bo nogi z wrażenia odmówiły mu posłuszeństwa. W mojej obecności zaprowadzono go przed oblicze samego biskupa Kaczmarka. Biskup stoi z surową miną, a chłopak, który był już o krok od swoich pomorskich ziomków, upada przed nim na kolana i błaga, żeby pozwolono mu zostać na audiencji i zobaczyć ukochanego papieża. »Nie ma mowy! Wyprowadzić!» – zdenerwowanym, władczym tonem odpowiada biskup. I ochrona wyprowadza załamanego chłopca, dla którego była to może jedyna w życiu okazja ujrzenia papieża z bliska”.
W tym miejscu popatrzmy lepiej na tego, do którego ten chłopak chciał się dostać, na Jana Pawła II, też biskupa i to Rzymu. Gawryś pyta: „Na co zwróciłbyś dziś uwagę, gdy chodzi o stosunek naszego papieża do drugiego człowieka?”. Nie, odpowiedzi nie podam, choć łatwo się jej domyślić. Nie chcę bowiem czytelników pozbawiać radości odkrywania, aż po ostatnie strony tej książki, tajemnicy człowieka w ludziach, których, jak wierzę, Opatrzność postawiła jednocześnie w tym samym miejscu i czasie. A to, że Nie stracić wiary w Watykanie ukazała się na tydzień przed kanonizacją Jana XXIII i Jana Pawła II w niedzielę Bożego Miłosierdzia, postrzegam jako dar Miłosiernego i wezwanie do rachunku sumienia nad naszą „nową wyobraźnią miłosierdzia”. Zwłaszcza gdy się nam marzy katolicka Polska i Kościół pełen mocy i chwały.
Zajrzeć głębiej
Ambasador Stefan Frankiewicz, co oczywiste, miał do czynienia z wieloma osobami. Jednak, zważywszy na życiorys Jana Pawła II, szczególnie poruszająca jest jego wypowiedź o Józefie Lichtenie, zakochanym „w polskiej mowie, w »Polsce Mickiewicza i Słowackiego« (Lichten używał tego określenia za Adamem Czerniakowem), w poezji Skamandra (był krewnym Juliana Tuwima)”. Otóż, żona Lichtena, zanim trafiła do obozu Bergen-Belsen, „bezskutecznie kołatała do warszawskich przyjaciół męża po aryjskiej stronie, błagając, by przechowali przynajmniej ich jasnowłosą córeczkę”. Pomocy nie otrzymała, ale „pan Józef bronił tych przyjaciół, argumentując, że nie wie, jak sam postąpiłby na ich miejscu”.
Podobnie działo się z innym Żydem, poetą piszącym wyłącznie po polsku, Władysławem Szlengelem, który tak jak Lichten dla swojej córeczki, on dla żony szukał bezskutecznie schronienia „za murkiem” i nie znalazł. Obydwoje zginęli na terenie getta w roku 1943. A jednak w wierszu pod tytułem „Paszporty” Szlengel mówi:
Chciałbym mieć paszport Urugwaju, mieć Costa Rica, Paragwaj, po to by mieszkać spokojnie w Warszawie, to jednak najpiękniejszy kraj.
Nie sposób wymienić, choćby tylko z grubsza, wszystkich wątków i wszystkich ludzi, z którymi Cezary Gawryś i Stefan Frankiewicz rozmawiają. Na stronach tej książki spotykamy między innymi Jerzego Lieberta, Zbigniewa Herberta, Czesława Miłosza, Gustawa Herlinga-Grudzińskiego, jak też Lecha Wałęsę, Aleksandra Kwaśniewskiego i Marka Siwca, Tadeusza Mazowieckiego oraz wielu polskich posłów i senatorów. Dla ciekawych najnowszej historii Polski ten wywiad to rzeka informacji, ale jest jedno ale – Stefan Frankiewicz patrzy na ich twórczość i działalność przez pewnego rodzaju filtr, który pozwala mu zajrzeć głębiej do wnętrza wydarzeń. Można nawet rzec, że obydwaj rozmówcy wędrują przez wydarzenia dawne i nowe i opowiadają, co zdążyli zobaczyć w ich głębiach.
I tak dowiadujemy się, że pierwsza samodzielna podróż Stefana Frankiewicza, jeszcze jako ucznia, była – samowolką. Nie mówiąc nic matce, Stefan, co prawda pod opieką marianów, pojechał z Grudziądza do Warszawy, a dalej jeszcze do Częstochowy. Potem, w dorosłym już życiu, był Toruń, Warszawa i wreszcie Rzym i Watykan, i znowu Warszawa. Patrząc na to podróżowanie i na miejsca dłuższego lub krótszego postoju, pewnie się nie pomylę, jeśli powiem, że ta życiowa podróż Stefana Frankiewicza to rzeczywiście jedna wielka samowolka. Samowolka jednak nie Stefana Frankiewicza, ale Kogoś, kto nie naruszając naszej wolności, sprawia, że wtedy, gdy nie możemy już ruszyć ani ręką, ani nogą, naraz z młodzieńczą werwą biegniemy przez zielone pastwiska niby rącze jelenie tam, gdzie powinniśmy biec – poza wszelką niemożność, poza „granice dobra i zła”, jak powiedział Jan Paweł II.
Biskup Rzymu, komentując ewangeliczne opowiadanie o kobiecie, którą przyłapano na cudzołóstwie, mówi: „Jezus jest spowiednikiem: nie upokarza kobiety, nie mówi jej: »Co narobiłaś, powiedz mi! Kiedy to zrobiłaś? Jak to zrobiłaś? Z kim to zrobiłaś?«. Nie! »Idź, idź i odtąd nie grzesz więcej!«. Wielkie jest miłosierdzie Boga, wielkie jest miłosierdzie Jezusa. Przebacza nam, obejmując nas z miłością”. Pamiętamy – „tajemnica Krzyża stanowi prawdziwe centrum czasu i przestrzeni”. Krzyż wieńczący kopułę bazyliki Świętego Piotra o tym przypomina.
Rozmowa ze Stefanem Frankiewiczem Nie stracić wiary w Watykanie ukazała się w kwietniu br. nakładem Wydawnictwa Więź.
Oceń