Ewangelia według św. Łukasza
Błogosławiony kłopot myślenia. Z Aleksandrem Hauke-Ligowskiem OP rozmawia Jan Pleszczyński , Wydawnictwo Norbertinum, Lublin 2007, s. 263
Nie jestem stary, jednak od wielu lat moją główną lekturą są dzienniki, wspomnienia i zapisy rozmów. Po prostu lubię słuchać, jak inni opowiadają. Jest w tym nie tylko osobista predylekcja, lecz również jakaś specyfika polskiego ducha. Nasza proza narodziła się z barokowej oracji, kazania lub też gawędy. Sarbiewski utrzymywał, że „jak Hiszpan jest z natury teologiem, Włoch filozofem, Francuz poetą, Niemiec historykiem, tak Polak – mówcą” (ten cytat zawdzięczam Jerzemu Pomianowskiemu z Wyboru wrażeń). Takim urodzonym mówcą jest również bohater książki Błogosławiony kłopot myślenia – Aleksander HaukeLigowski. Przyznaje się, że cierpi na „piórowstręt” i pisanie nie jest jego mocną stroną. Tym bardziej powinniśmy być wdzięczni lubelskiemu dziennikarzowi Janowi Pleszczyńskiemu za przeprowadzenie i zredagowanie rozmów ze znanym polskim dominikaninem. Słuchacz ojca Aleksandra, jeżeli wykaże się odrobiną cierpliwości, zostanie obdarzony opowieścią o czasach, ludziach i miejscach, które już nie istnieją.
Pamiętam, że kiedy jako student filozofii w warszawskim klasztorze słuchałem wykładu Aleksandra HaukeLigowskiego o Rosji, użył on metafory Atlantydy do opisania sytuacji rosyjskiej inteligencji. Jego zdaniem, ten świat duchowy zatonął wraz z Rewolucją. Czytając Błogosławiony kłopot myślenia, odniosłem wrażenie, że współczesny czytelnik może rozciągnąć tę metaforę na wszystkie dziedziny życia bohatera rozmów. Takimi zatopionymi wyspami są na pewno ziemiańskourzędnicza tradycja rodzinny Hauków oraz dzieje przedrewolucyjnej rosyjskiej inteligencji. To światy, które nie istnieją poza pamiętnikami i rozprawami historyków. Wydaje się jednak, że są nimi również dzieje komunistycznego państwa, w którym przyszło żyć i działać dominikaninowi, oraz szeroko pojęty dialog ekumeniczny zarówno z przedstawicielami innych wyznań chrześcijańskich, jak i z lewicą laicką czasów opozycji demokratycznej. Dzisiejsi studenci urodzili się tuż przed przemianami roku 1989, czyli de facto wychowali się już w XXI wieku. Nasz bohater twierdzi natomiast, że najlepiej czuje się w wieku XIX. Jak więc możliwy jest przeskok ponad dwoma wiekami? Niektórym Guliwerom udaje się to dzięki współczuciu i inteligencji.
Na pierwszy rzut oka cechy te wzajemnie się wykluczają, ponieważ gdy jedna dąży do bliskości, druga domaga się dystansu. Pierwsza wymaga postawy zrozumienia, druga natomiast krytycyzmu. Rzeczywiście wygodniej jest ustawić się tylko po jednej stronie tego wewnętrznego dylematu, jednak czy wtedy nie dopuścimy się zdrady wobec rzeczywistości? Czytając zapis rozmowy z Aleksandrem HaukeLigowskim, miałem poczucie, że przez całe życie starał się nie uciekać od tego rozdarcia. Jego wizja świata i człowieka wypływa z tej głębi i dlatego jest dynamiczna (czyli antyideologiczna). Ujawnia się to na przykład w jego stosunku do posoborowych problemów Kościoła. Posłuchajmy:
Katolicyzm otwarty i zamknięty to sformułowania jak najbardziej uprawnione, z tym że to, co się nazywa katolicyzmem otwartym, też pod pewnym względem może być zamknięte. Może być katolicyzm otwarty na nowinki, nowe trendy, spojrzenia, interpretacje, a jednocześnie zamknięty na stare rozumowania, nie rozumiejący starych sformułowań, obrzędu, wewnętrznej treści, która obrzęd wyraża. W tym sensie katolicyzm otwarty może być również zamknięty. (s. 246)
Współczucie charakterystyczne dla postawy Kościoła otwartego nie może być bezkrytyczne. Zdaje się, że HaukeLigowski dostrzega tu rzecz, o której nie pamiętają młodsi komentatorzy naszego polskiego katolicyzmu, że „zachowanie jest tak samo swobodnie wybranym działaniem jak przewrót i odnowienie” (H.G. Gadamer). Drugim z przykładów może być stosunek ojca Aleksandra do słynnej głodówki w kościele św. Marcina w Warszawie w 1977 roku. Pełnił on wtedy posługę kapelana głodujących. „Myśmy robili to w ramach wypełnienia zobowiązań podjętych wobec zapalnej młodzieży, która chciała popełnić głupstwo. Więc jeśli tego nie zrobiła, to już był pierwszy sukces naszej głodówki” (s. 80–81). Możemy zobaczyć więc, że „konserwatyzm” wypływa tutaj nie z wierności „konserwatywnym wartościom”, lecz z wierności człowiekowi, tak samo zresztą jak „rewolucjonizm” naszego bohatera. Połączenie współczucia z przenikliwą inteligencją pozwala nie tylko na właściwą ocenę sytuacji, ale również na zmianę stanowiska bez utraty twarzy. Dawniej nazywano to po prostu mądrością.
Głównie z tego powodu książkę tę powinni przeczytać młodzi chrześcijanie (również dominikanie). Kilkakrotnie ogłaszano już koniec polskiej inteligencji, jednak po raz kolejny możemy zobaczyć, że jej etos jest wciąż żywy i co ważniejsze jest się go od kogo uczyć. Ważniejsza od konkretnych poglądów Aleksandra HaukeLigowskiego wydaje się tu postawa, która go cechuje. Współczucie i inteligencja okazują się receptą nie tylko na swobodne poruszanie się pomiędzy wiekami, ale również na wszelkiego typu ideologie. Pomimo tego że żył i pracował pod rządami Sowietów, pisze: „nie było jednak ani jednego świadomego momentu w moim życiu intelektualnym, w mojej psychice, w którym uległbym jakiemukolwiek zauroczeniu komunizmem czy lewicą, jakiemuś »ukąszeniu heglowskiemu«” (s. 16). Ta postawa, wypływająca, jak sam twierdzi, z zaangażowania religijnego, jest dla niego specyficzna. Mówiąc o obecnej sytuacji Kościoła w Polsce, stwierdza w podobnym duchu:
Przypominam sobie zdumienie oraz dość powszechne przekonanie o tragiczności wydarzenia, jaką była śmierć Piusa XII. Kto teraz poprowadzi Kościół? Pius XII był papieżem, którego nie można zastąpić, niezwykłym, wspaniałym, którego można co najwyżej próbować naśladować – takie były nastroje. Dzisiaj się zastanawiają niektórzy, kto tak poprowadzi Kościół jak Jan Paweł II, bo to jest papież nie do zastąpienia… Nic nikomu nie ujmując – historia z Piusem XII jeszcze raz potwierdza, że w Kościele nie do zastąpienia jest tylko Duch Święty, a wszyscy inni są wymienialni. (s. 141)
Jak widać, nie ulega on również „ukąszeniu katolickiemu”. Dawniej pewien styl życia i myślenia zakładało się jak garnitur. Po prostu było wiadomo, że dorosły mężczyzna nie chodzi w krótkich spodniach. Dziś, pomimo zmiennych mód, nadal robi na nas wrażenie ktoś elegancko ubrany. Mało tego – tęsknimy do tego, żeby wyglądać podobnie.
I jeszcze jedna ogromnie ważna lekcja płynąca z wysłuchania opowieści ojca Aleksandra – Rosja. Ta, za którą tęskni, chyba już się nie odrodzi. Ta, w której przyszło mu pracować, zdaje się powracać w zmienionej formie, lecz przy użyciu tych samych metod. Niewiele młodych osób podziela chyba dzisiaj przekonanie, że sprawy Rosji są ważne również dla Polaków. Nasze nadzieje zwróciły się ku Zachodowi, ostatnimi czasy szczególnie ku Wielkiej Brytanii i Irlandii. Natomiast za naszymi plecami – jak pisał Aleksander Błok – „Rosja, jak ciężarna maciora, przygniata przez sen najlepsze swoje małe” (znowu ukłon w stronę Jerzego Pomianowskiego). Co prawda Błok mówił o losie rosyjskich pisarzy, ale kiedy czytamy wydane niedawno zapiski dziennikarki Anny Politkowskiej, uświadamiamy sobie, że tak jak w jej przypadku, Rosja potrafi przygniatać ze skutkiem śmiertelnym. Aleksander HaukeLigowski całe swoje życie zakonne poświęcił pracy dla chrześcijan mieszkających na terenie Związku Radzieckiego. Zaczynał w latach sześćdziesiątych, mając za towarzysza jednego współbrata, zmarłego w opinii świętości w Fastowie na Ukrainie ojca Zygmunta Kozara. Wizję odrodzenia życia duchowego w Rosji ojciec Aleksander wprowadzał głównie poprzez pracę w dużych miastach Imperium Sowieckiego. Jego marzeniem było przebudzenie przede wszystkim rosyjskiej inteligencji. Cel ten zrealizował się w sposób szczególny w Kijowie, gdzie powstał Instytut św. Tomasza mający na celu kształcenie młodych ludzi w zakresie wiedzy teologicznej.
To była próba – jak się z perspektywy wydaje, udana, dająca pozytywne rezultaty – odbudowania chrześcijańskiej inteligencji na Ukrainie i odbudowania chrześcijańskiej kultury, która została zniszczona albo z którą łączność została zerwana w pokoleniach ludzi urodzonych gdzieś tak po 1910 r. To dla nich ważne, zwłaszcza wtedy, kiedy próbują odtwarzać swoją świadomość narodową, by dojść do swego dziedzictwa chrześcijańskiego, by podjąć jego kontynuację. (s. 67)
W tych słowach streszcza się chyba wielkie marzenie ojca Aleksandra – aby podjąć odbudowę dziedzictwa chrześcijańskiego za naszą wschodnią granicą. Musi to być kontynuacja twórcza, nieograniczająca się jedynie do powtarzania nacjonalistycznych sloganów, ostrożna także wobec błędów, na których uczył się Kościół na Zachodzie. A przede wszystkim instytucje podobne do Instytutu św. Tomasza powinny powstać nie tylko na terenie Rosji, ale również na Białorusi.
Jestem przekonany, że nie tylko Rosjanie, Ukraińcy czy Białorusini wezwani są do podjęcia owej twórczej kontynuacji. Wezwani jesteśmy również my. Kiedy ojciec Aleksander był wychowawcą młodych dominikanów w Krakowie, posługiwał się często metaforą, którą chciałbym przytoczyć jako życzenia dla jego naśladowców:
Jeżeli pocisk stoi na stole, to nawet małe dziecko może przewrócić go jednym palcem, a pocisk jest zupełnie niegroźny; natomiast wystrzelonemu z karabinu nie należy stawać na drodze, bo to się może źle skończyć nie tylko dla małego dziecka, ale i dla potężnego męża. Więc trzeba być jak ta kula: dać się wystrzelić Panu Bogu, a nie być tylko stojącym, bezbronnym pociskiem. (s. 123)
Oceń