Po co światu mnich?
Sztuczki, scen. i reż. Andrzej Jakimowski, wyst. Damian Ul, Ewelina Walendziak, Tomasz Sapryk i inni Polska 2007
Dziecięce zabawy. Taki Stefek na przykład. Ustawia małe żołnierzyki na straży pod drzwiami albo na kolejowych torach, potem zaklina z całych sił, że teraz to już nikt tej linii nie przejdzie, bo oni pilnują, stawiając niewidzialny, magiczny szlaban. Albo piegowata Elka, która umie czyjś los odmieniać na lepsze, jak choćby sprzedawcy jabłek pod marketem, któremu interes nie idzie, a tu, proszę Elka się uśmiechnie, wózek dostawi, zapyta mimochodem i już kolejka się ustawia. Dziwne zabawy, dziwne jak życie. Zabawy nie zabawy, bo mały Stefek zaciska pięści i liczy na to, że kiedyś się uda i wbrew logice ołowiany Napoleon zatrzyma wielki pociąg albo że Elka taką sztuczkę zrobi, że w końcu choć raz tata, który odszedł z domu i teraz „na pasku takiej jednej pani chodzi” przyjedzie na moment do nich, do mamy, tak zwyczajnie, w odwiedziny. To kuszenie losu i próba wpływania na bieg wydarzeń pozornie nie ma w sobie nic z racjonalnego założenia co do przyszłości zdarzeń, to jednak niesie z sobą czytelną naukę o tym, że chcąc „ugrać” coś wartościowego w prawdziwym życiu trzeba wyjść poza przypadek. I nie o zabawę tu chodzi ale działanie, które przekuje to, co życzeniowe w postawę własnej współodpowiedzialności, a sztubackie przekomarzanie, w poświęcenie i wymaganie od siebie. Najpierw w czymś drobnym i błahym ale gdy stawka wzrośnie to przecież Elka nie zawaha się zrezygnować ze swojej wymarzonej pracy. Gdzieś pod filmową historią problemy stare jak świat: przemijanie, wejście do tej samej rzeki, powrót do miejsc, domu, spraw dawno zostawionych. Czy można się za nie zabrać z inną siłą? Czy w ogóle warto rozsupłać splątane nadzieje? Sztuczkowi prowokatorzy może i zdają sobie sprawę z tych spraw, ale siła ich działań tkwi w głębokiej bezinteresowności – przetargowej karcie wobec losu. Dzięki niej biorą w nawias nadmiar wiedzy co mąci rozum i starają się działać lekko odruchem zwyczajnym w swej naturalności, kierując się częściej chęcią pomocy innym niż samym sobie.
Andrzej Jakimowicz stosuje proste środki filmowego opowiadania, tak by wywołać nostalgię, a przy tym nie ma w sobie intelektualnego dystansu, jest naiwny i staroświecki. Wałbrzych z lotu ptaka, ze swoimi odrapanymi kamienicami, kolejową stacją i peronem z mijającymi się pociągami jest wymownie czytelny w metaforze przemijania życia. A detale w stylu oldskulowej CeZetki, gołębnika na pochylonym dachu, przeboju Bella, Bella donna na dancingu czy podwórkowego komisu samochodów mieszają w sobie senne fantazje z jędrnością prostackiej anegdoty. Całość skutecznie splata ze sobą dwa aspekty, które właściwie mogłyby pozostać w sprzeczności, a tu budują sens. Z jednej strony fabuła o życiu, co nie rozpieszcza, każe pracować na nocnych etatach albo za marny pieniądz w spożywczym i zajmować małe mieszkanie w brudnej kamienicy. Z drugiej prostoduszność i prosty humor, nigdy przeciwko bohaterowi, lecz zawsze przeciw pogmatwanym losom świata. Ironia, która bywa owocem sceptycznej postawy wobec życia, tutaj nie ma racji bytu – dobrotliwość i wdzięczna wymowa filmu sprowadzają postawę Stefka do prostego – „widać los tak chciał”. Reżyser trafnie odczytuje powszechne odczucie potrzeby wiary w szlachetną słabość, która podparta uporem rodzi siłę. Przekomarzanie Stefka i jego siostry Elki, podszyte życiową mądrością na miarę ich wieku, choć brzmi chwilami jak banał, zasłyszany „w świecie dorosłych”, jest dowodem najprawdziwszej wrażliwości wobec życia i poszukiwaniem stałego punktu odniesienia.
Jednak to nie wszystko. Jakimowskiemu udaje się jeszcze jedna, być może najważniejsza, wolta. Wałbrzych sfotografowany bez przesadnych upiększeń staje się dla widzów najpełniejszym palimpsestem życia każdego z nich. W kolejnych ujęciach – ogrodowego baru z plastikowymi krzesełkami, spożywczego sklepu w oficynie kamienicy, zakładu fotograficznego z niezdarnie skomponowaną wystawką albo kolejowej stacji, widoków, które znamy z lat minionych w Lubaniu, Stalowej Woli czy Ostrołęce – szyfruje się wzór osobowy. A może raczej szereg wzorów uchwytnych dla każdego z nas za kostiumami, które i nam są dobrze znane. Pamięć Wałbrzycha ożywa i staje się naszą pamięcią. Ożywa w indywidualnym spojrzeniu, gdy w naszych wspomnieniach dotykamy jej unerwioną, obnażoną dłonią. Historia o poszukiwaniu dzieciństwa rzuca snop światła także na nasze życie i choć nakazuje posuwanie się tropami reżysera, pozwala umykać ku własnym śladom, szukać elementów własnego dojrzewania. Z góry uprzedzam, że rzecz jednak nie o nostalgii i łzawym rozpamiętywaniu przeszłości, powrocie nad rzekę, której nie ma. Filmowi patronuje raczej wzięta z Herberta myśl o tym, jak witać się i żegnać mimo trwania archipelagów, jak żyć dalej, pomimo splątanej życiowo historii, jak skutecznie przerzucić mosty do swoich światów i spróbować łączyć, co zerwane. Tego dotyczą próby poszukiwania kontaktu z ojcem podejmowane przez głównych bohaterów. Na różny sposób udawana dorosłość to usiłowanie zacerowania emocjonalnej dziury w życiu po braku kontaktu z ojcem, gdy ruda Elka prawi bratu kazania, czując się podwójnie odpowiedzialna jako matka i ojciec w jednym. Potem jednak łza po policzku, bo prawda nie lubi się gimnastykować i w końcu dociera spóźniona w pół kroku. By ją wyprostować potrzeba będzie zaangażowania wszystkich stron historii, bo nic nie stanie się samo i mechanicznie.
Odpowiedzi trzeba szukać w finale, który dopisuje dalszy ciąg do noszonego bólu i na nowo rozwija przerwaną narrację wspólnego życia. I tak jak Ozeaszowi, prorokowi, tak i filmowemu Tacie, brzmi głos – pokochaj jeszcze raz, a bywa, że ten „raz jeszcze” znaczyć może raz prawdziwie pierwszy. Odwrócenie ról z przypowieści – oto miłosierny syn i marnotrawny ojciec, jeden odszedł, a drugi czeka. Czemu odszedł? Nie wiemy. Stchórzył i przeprowadził się do innego miasta ze swoją częścią majątku. Nieważne. Ważna niezmienna wymowa opowieści, taka sama, jak u świętego Łukasza: życie trzeba kontynuować i wiele się od niego spodziewać, odrzucając okrucieństwo przeciągania struny duchowych powrotów, odwołując się do tego jednego niezmiennego punktu, miłosierdzia Ojca. I nie ma w tym krzty idealizmu, bo realizm sytuacji znanych z życia sprowadza nas skutecznie do parteru. Ale w końcu tylko powrót, który założy czynną miłość i zgodę na ofiarę do końca swoich dni, może przynieść pojednanie. Na dowód powyższego znalazłem list Karola Wojtyły do Teresy Życzkowskiej: „z jednej strony zawsze musi być jakaś cena, którą płacimy za miłość, to jednak z drugiej strony jest, Bogu dzięki, miłość jako pokrycie tej ceny. Chodzi tylko o to konkretne wyzwanie miłości, żeby nie być poza nim, a zawsze w nim”. Pomyślałem – ten osobisty ton trąci lekko ekshibicjonizmem, ale potem przyszła myśl o tym, że chodzi wszak o odgrzebanie pozytywnego sensu istnienia. Nie wiem, z jakim skutkiem, ale Jakimowski stara się przywrócić światu ten sens, którego coraz bardziej brakuje w naszych czasach i nihilistycznym, niestety, kinie.
Oceń