Ewangelia według św. Marka
Brzemię życia w samotności jest tym cięższe, że zwykle dotyka ludzi, którzy w dorosłość wchodzą niedoinwestowani emocjonalnie. Im głębszy deficyt miłości, tym intensywniejsze pragnienie, a tym mniejsza szansa doświadczenia jej w relacji z innym człowiekiem.
Samotność prędzej czy później dopada każdego. Jest najbardziej podstawowym doświadczeniem człowieka i niezbędnym składnikiem ludzkiego życia. Samotny czuł się nawet pierwszy mężczyzna w raju mimo intymnej więzi z Bogiem i życia w niezakłóconej harmonii z naturą.
Sposób, w jaki Stwórca rozwiązał ten problem, nigdy nie przestanie mnie zachwycać. Na swój obraz i podobieństwo powołał do życia dwie odmienne, uzupełniające się istoty ludzkie. Z ich miłości rodzi się nowy człowiek. Gdyby nie istniały żadne inne źródła poznania Boga, to sama kontemplacja tego zamysłu mogłaby nie tylko naprowadzić na myśl o Jego istnieniu, lecz także powiedzieć bardzo wiele o Jego naturze.
Jak odległą pamięć raju wszyscy nosimy w sercu marzenie o pięknej miłości. Małżonkowie mają okazję skonfrontować je z rzeczywistością, co bywa bolesne, ludzie samotni na ogół zachowują ten rajski obraz niezakłócony do końca swych dni. Być może również dlatego brak intymnej więzi miłości z innym człowiekiem jest dla nich tak dojmujący. Wnikliwie opisał ten stan Paul Tillich:
Nadzieja tęskniąca za inną pozostaje niespełniona. Wspólnota miłości (…) nie pojawia się wcale. Takie osamotnienie zrywa nasze więzy ze światem. Jesteśmy rzeczywiście ostatecznie samotni i ani miłość przychodząca do nas z różnych kierunków, ani moc naszej własnej miłości, nie mogą uwolnić nas od tego brzemienia 1.
Brzemię życia w samotności jest tym cięższe, że zwykle dotyka ludzi, którzy w dorosłość wchodzą poranieni albo niedoinwestowani emocjonalnie. Paradoksalnie, im głębszy deficyt miłości, tym intensywniejsze pragnienie, a tym mniejsza szansa doświadczenia jej w relacji z innym człowiekiem i większe prawdopodobieństwo kolejnego odrzucenia. Być może sam instynkt samozachowawczy blokuje przeradzanie pojawiających się znajomości w poważne relacje z obawy przed powtórzeniem traumatycznych doświadczeń dzieciństwa i wczesnej młodości. Intensywnej tęsknocie za miłością towarzyszy zwykle nieświadomy, paraliżujący lęk przed bliskim związkiem. Jakkolwiek by go nazwać, nie sposób wyłączyć tego mechanizmu, gdyż działa w głębokich warstwach świadomości, całkowicie odpornych na decyzje woli. Jaka jest skuteczność psychoterapii, wie każdy, kto jej próbował.
Opłakać swoje marzenia
Człowiek samotny musi więc patrzeć bezradnie, jak pojawiający się w jego życiu ludzie odchodzą urażeni albo zniecierpliwieni, zanim cokolwiek ma szansę się wydarzyć, podobnie jak biblijna Sara, córka Raguela z Księgi Tobiasza, która siedmiokrotnie była świadkiem śmierci poślubionego sobie mężczyzny w małżeńskim łożu, zanim naprawdę ktoś stał się jej mężem. Zazdrosny duch Asmodeusz czekał cierpliwie do nocy poślubnej, aby zabić każdego, kto próbował się do niej zbliżyć. Rodzice Sary nauczyli się z czasem, że po uczcie weselnej należy jak najszybciej wykopać grób. Łatwo domyślić się uczuć, z jakimi ona sama oczekiwała tego, co ma się zdarzyć – za każdym razem nadzieja, że może tym razem się uda, walcząca z lękiem, że historia się powtórzy, i w końcu bolesne potwierdzenie tej obawy. Myślę, że ta smutna droga znana jest bardzo dobrze wielu samotnym ludziom, nawet jeżeli ich własny „demon” okazał się ostrożniejszy i mordował relacje na o wiele wcześniejszym etapie. W którymś momencie człowiek zaczyna nienawidzić zwodniczej nadziei, która prowadzi jedynie ku większemu cierpieniu. Może to znak, że czas opłakać swoje marzenia o miłości, jak zrobiła to córka Jeftego z Księgi Sędziów.
W zamian za zwycięstwo nad Ammonitami Jefte ślubował złożyć na ofiarę całopalną tego, kto pierwszy wyjdzie go powitać. Pan wysłuchał jego modlitwy, toteż kiedy jedyne dziecko wodza, ukochana córka, wyszła mu na spotkanie, tańcząc przy dźwiękach bębenków, ten rozdarł szaty. Dziewczyna, dowiedziawszy się od zrozpaczonego ojca o pochopnie uczynionym ślubie, poprosiła tylko, aby mogła przed śmiercią udać się w góry opłakać swoje dziewictwo, tzn. fakt, że zabierze je do grobu. Musiała opłakać wszystko, co nigdy nie stanie się jej udziałem – mężczyznę, którego mogłaby kochać, dzieci, które mogłaby mu urodzić – aby spokojnie przyjąć los zgotowany jej przez ojca.
Podobny proces musi dokonać się w sercu każdego człowieka, zanim przyjmie samotność, której sobie nie wybrał. Zazwyczaj jest bardziej rozciągnięty w czasie niż dwumiesięczne odosobnienie córki Jeftego, jego istota jednak pozostaje ta sama.
Biblijna bohaterka nie wstydzi się swoich marzeń o zwykłym ludzkim szczęściu ani smutku, że musi się z nimi rozstać. Myślę, że jej ujmująca prostota jest cenną wskazówką. Umniejszanie, trywializowanie czy marginalizowanie pragnienia miłości lub bólu z powodu jego niezaspokojenia jest drogą prowadzącą na manowce. Przez samooszukiwanie nie zyskujemy nic, tracimy natomiast wszystko – zakłamujemy naszą relację z Bogiem i sobą samym. Zgodzę się, że absolutna szczerość wobec innych ludzi bywa ryzykowna, jednak wobec siebie i Boga to jedyna możliwa postawa. Prawda wyzwala, nie musimy więc przed Bogiem cenzurować swoich pragnień czy uczuć. Nawet jeśli nigdy nie wysłuchuje naszych modlitw, to jednak używa ich, aby nas prowadzić (najprawdopodobniej ku sobie). Biblia pełna jest „politycznie niepoprawnych” modlitw, które poruszają serce Boga.
Już siedmiu mężów straciłam na cóż miałabym żyć dłużej? A jeśli nie podoba Ci się odebrać mi życia, to wysłuchaj, Panie, jak mi ubliżają (Tb 3,15)
– modli się zrozpaczona Sara.
Niech będzie przeklęty dzień, w którym się urodziłem (…) Niech będzie przeklęty człowiek, który powiadomił ojca mojego Narodził ci się syn, chłopiec, Sprawiając mu wielką radość (Jr 20,14.15)
– woła Jeremiasz w swoim utrapieniu.
Panie zabierz duszę moją ode mnie, albowiem lepsza dla mnie śmierć niż życie (Jon 4,3)
– mówi do Boga Jonasz oburzony ocaleniem Niniwy.
Szczere opłakanie pragnienia miłości uwalnia od fiksacji z powodu tego, czego nie mamy, i pozwala dostrzec inne, dostępne nam dobra.
Nie ma prostych recept
W przeciwieństwie bowiem do córki Jeftego, która ze swojego górskiego odosobnienia szła prosto w ramiona śmierci i nie musiała się o nic więcej martwić, człowiek samotny musi dalej żyć. Ważne jest, żeby dobrze odczytać, czemu ma służyć ta samotność w każdym indywidualnym przypadku. Nie ma prostych recept i może właśnie dlatego wielu z nas na pewnym etapie życia szuka „kogoś mądrego, kto wie lepiej”. Nawet jeśli nikogo takiego nie znajdujemy – tak bywa najczęściej – to samo poszukiwanie ma swoją wartość. Trzeba jednak pamiętać o daleko posuniętej ostrożności, co i od kogo przyjmujemy. Świetnym probierzem wydają mi się słowa Sługi Bożego Jana Pawła II „nie przyjmujcie za miłość niczego, w czym nie ma prawdy, ani za prawdę niczego, w czym nie ma miłości”. Na ogół łatwo ustalić, czy skierowane do nas słowa wynikają z prawdziwej ludzkiej życzliwości i szacunku wobec tajemnicy naszego losu, czy też podyktowane są niechęcią, irytacją, zniecierpliwieniem czy też przekonaniem, że musimy być gorsi, skoro szukamy pomocy.
Samotność, która nie wynika z wyboru, sprawia kłopot teologom i księżom. Słabo komponuje się z nauką, według której Bóg powołuje człowieka do kapłaństwa, życia konsekrowanego lub małżeństwa, a ten, w swojej wolności, może pójść za tym wezwaniem lub nie. Samotność to zupełnie inny rodzaj „powołania”. Jest zadana wbrew woli i bez zgody człowieka. Jego wolność sprowadza się w tym wypadku do wyboru między buntem a akceptacją nieuniknionego, z wiarą, że za wszystkim (z traumatycznymi doświadczeniami łącznie) stoi Bóg.
To Pan daje śmierć i życie wtrąca do Szeolu – i zeń wyprowadza Pan uboży i wzbogaca Poniża i wywyższa (1 Sm 2,6–7).
Wszystko jest Jego darem, także wzajemna miłość mężczyzny i kobiety. Można ją przyjąć z wdzięcznością, pielęgnować i ochraniać, jeśli została nam dana. Nie sposób jednak wywalczyć, wybłagać czy wymusić, jeśli nie jest naszym udziałem.
Jeśli Bóg nie wybuduje domu, na próżno trudzą się budujący
On, w swojej wolności, obdarza łaską, kogo chce, kiedy chce i jak chce.
Absurdalne więc wydaje mi się obarczanie poczuciem winy za samotność praktykowane przez duchownych zagniewanych na rzeczywistość bardziej złożoną niż nauka o powołaniach wykładana w seminariach. Często w kontakcie z osobą samotną zachowują się, jakby chcieli ją ukarać za samo istnienie i stawianie ich w sytuacji, w której nie wiedzą, co powiedzieć. Przybierają ton największej surowości i wyłajawszy srodze, jako najlepsze rozwiązanie podsuwają nachalnie adopcję dzieci autystycznych. Z całym szacunkiem dla osób, które zdecydowały się na taki krok, pragnę zauważyć, że jest to powołanie ekstremalne wymagające sporego psychicznego nadmiaru. Proponowanie go osobom poranionym lub niedoinwestowanym emocjonalnie przypomina wysyłanie pacjentów oddziału intensywnej terapii na Orlą Perć. Zaryzykowałabym wręcz twierdzenie, że adoptowanie czy wychowywanie kogokolwiek – nawet pominąwszy przeszkody natury prawnofinansowomieszkaniowej – prawie na pewno nie jest ich powołaniem. Wszystkich duchownych udzielających takich rad nawoływałabym do zdrowego rozsądku i większej odpowiedzialności za słowa.
Ubodzy Pana źle widziani w Kościele
Bóg chce nas uszczęśliwić swoim powołaniem, a nie ukarać, dlatego pragnienia, jakie umieścił w naszych sercach, będą zdecydowanie lepszym przewodnikiem niż zniecierpliwiony ksiądz. Każdy, kto bezskutecznie szuka mądrego, najpewniej osiągnie swój cel, sam stając się mądry. Samotność bardzo sprzyja poszukiwaniu mądrości, podobnie jak wszelkiej pracy twórczej, naukowej czy drodze duchowej. Dobrze wykorzystana staje się słodkim jarzmem i lekkim brzemieniem. Doświadczam tego zwykle przed świętami, kiedy wszyscy studenci wynajmujący sąsiednie mieszkania (w plombie z lokalami do wynajęcia, w której mieszkam) wyjeżdżają do domu. Świadomość, że w całym pięciopiętrowym budynku, oprócz mnie, nie ma żywej duszy, napełnia mnie głębokim poczuciem bezpieczeństwa, którego tak bardzo zwykle mi brak. Tej cudnej, słodkiej ciszy mogłabym słuchać przez całą wieczność. Myśl, że oto należę do anawim Jahwe, ubogich Pana – nie mam nic i nikogo – nie przeraża mnie, przeciwnie – przynosi pokój. Nigdy nie starałam się o ten zaszczyt, a nawet zrobiłam wszystko, żeby go uniknąć. W takich błogosławionych chwilach jednak nie zamieniłabym się z nikim na świecie na mój los.
O ile samotność samą w sobie można zaakceptować, polubić, a nawet pokochać, to stosunek innych ludzi do dotkniętych nią bliźnich bywa krzyżem ponad siły. Sara z Księgi Tobiasza postanowiła się powiesić nie z powodu samotnie spędzanych nocy, tylko upokorzona słowami służącej ośmielającej się znieważać córkę swego pana w jego domu. Przyznam, że jej modlitwa („A jeśli nie podoba Ci się odebrać mi życia, to wysłuchaj, Panie, jak mi ubliżają”) jest mi bardzo bliska.
Myślę, że nikogo nie szokuje odrzucenie osób pozbawionych znaczenia, władzy, wpływów i pieniędzy przez świat. Niczego innego raczej nie oczekujemy. Znacznie bardziej bolesne jest, gdy ubodzy Pana stają się źle widziani w Kościele. Samotne kobiety traktowane są ze szczególną podejrzliwością jako potencjalnie niebezpieczne dla czystości kapłanów i trwałości związków małżeńskich. Owo hipotetyczne zagrożenie nie pozwala dostrzec w nich istot ludzkich potrzebujących wsparcia (bardziej niż rodziny katolickie) ani docenić talentów, którymi mogłyby wzbogacić wspólnotę.
Bóg cię kocha, ale my cię tu nie potrzebujemy
Odrzucanie wszystkich źle się mających – chorych, starych, niepełnosprawnych, pechowców, samotnych – jest atawizmem wywodzącym się z czasów pogańskich. Otwarcie wyznawane wtedy przekonanie, że nieszczęściem – niełaską bogów – można się zarazić jak chorobą, funkcjonuje nadal wśród ludzi ochrzczonych. Świadczy o tym wyraźnie bardzo wybiórczy charakter wielu wspólnot działających w Kościele. Nie neguję potrzeby istnienia grup towarzyskich, jednak opatrywanie ich etykietką „chrześcijańskie”, „katolickie” lub „duszpasterstwa” wydaje mi się poważnym nadużyciem. Wykluczanie ubogich Pana – czyli ludzi, z którymi Jezus najbardziej się utożsamiał (cokolwiek uczyniliście jednemu z tych braci moich najmniejszych, Mnieście uczynili”) – albo sprowadzanie ich wyłącznie do obiektów cudzej dobroczynności, na pewno nie ma nic wspólnego z chrześcijaństwem ani tym bardziej z katolicyzmem. Stosunek do tajemnicy cierpienia jest tym, co odróżnia chrześcijaństwo od innych tradycji duchowych. Osiem błogosławieństw stawia na głowie porządek tego świata. Właśnie dowartościowanie doświadczeń, których za wszelką cenę próbujemy uniknąć, przekonało mnie, że nauka Chrystusa nie może być ludzkim wymysłem. Przyjęcie czegoś tak radykalnego jednoczy o wiele skuteczniej niż podobna sytuacja rodzinna, poziom wykształcenia, pozycja społeczna czy ekonomiczna. Regularnie praktykowana modlitwa natomiast otwiera na rzeczywistość i uwalnia od nawyku sądzenia po pozorach. Myślę, że jest też doskonałym lekarstwem dla mężczyzn, którzy w swoim patrzeniu na kobiety nie potrafią uwolnić się od perspektywy podbrzusza i postrzegają je wyłącznie jako obiekty seksualne – pożądane lub zakazane. Jeżeli słowa Chrystusa „cokolwiek uczyniliście jednemu z tych braci moich najmniejszych, Mnieście uczynili” obejmują również siostry, to każdy, kto sprowadza wzrokiem kobietę do narządów płciowych w mniej lub bardziej efektownym opakowaniu lub traktuje jak zabronioną w poście kiełbasę, a nie postrzega jej jak człowieka, dopuszcza się świętokradztwa. Uroda kobiety nie jest propozycją seksualną ani poważną wadą charakteru, tylko odblaskiem piękna samego Boga i Jego darem. Nie zagraża trwałości małżeństw ani czystości kapłanów – o ile chcą w niej wytrwać – i nie powinna być powodem odrzucenia. Odrzucenie nie staje się bardziej chrześcijańskie przez to, że towarzyszą mu słowa „Bóg cię kocha”. Najczęściej słyszałam takie zapewnienie w kontekście „Bóg cię kocha, ale ja nie chcę mieć z tobą nic do czynienia” albo „Bóg cię kocha, ale my cię tu nie potrzebujemy”. Myślę, że tak ważne słowa, jak „Bóg” i „kochać”, zasługują na lepsze traktowanie. Język polski dysponuje oszałamiającym bogactwem zwrotów służących do spławienia niepożądanych osób.
Na szczęście istnieją gdzieniegdzie wspólnoty otwarte na ludzi we wszystkich możliwych sytuacjach życiowych. Sama znam osoby samotne, które odnalazły się w Neokatechumenacie albo Odnowie w Duchu Św. Swoje własne niepowodzenie w tym względzie odczytałam jako dojrzewające powołanie pustelnicze.
Spotkać archanioła Rafała
Historia Sary, córki Raguela, kończy się happy endem. Jej ósmy mąż, Tobiasz, pouczony przez towarzyszącego mu w podróży archanioła Rafała, za pomocą wątroby i serca wielkiej ryby z rzeki Tygrys wygania demona Asmodeusza aż do Górnego Egiptu. Rodzice Sary, którzy nad ranem przychodzą zabrać trupa do świeżo wykopanego grobu, nie śmią uwierzyć własnym oczom na widok młodych małżonków pogrążonych w spokojnym śnie.
Pozostaje mi tylko życzyć wszystkim, których samotność jest rezultatem głębokich zranień, spotkania na swej drodze archanioła Rafała albo kogoś przez niego tak dokładnie pouczonego. Na szczęście nie znamy końca własnej historii. Czarny pesymizm jest takim samym skrzywieniem percepcji, jak naiwny optymizm.
Na koniec chciałabym podzielić się ze wszystkim siostrami i braćmi w doświadczeniu radą, której sama sobie udzielam zainspirowana słowami św. Katarzyny ze Sieny. Jeśli pod ciężarem swojego krzyża nie możesz iść wyprostowana, to posuwaj się na kolanach. Nie wstydź się, że znowu leżysz na ziemi. Pełznij. Nawet Chrystus upadał pod krzyżem.
1 Paul Tillich, Osamotnienie i odosobnienie, „Znak” 4 (431) 1991, s. 6.
Justyna, 20 maja 2023
Wspaniały tekst. Proszę o więcej na temat samotności, samotności w rodzinie, dziś tak wielu patrzy czubka swojego nosa i zasiada na swojej grzędzie.