Ewangelia według św. Jana
Przykłady z własnego życia mają być ilustracją Jego działania, a nie dowodem heroizmu, siły i wielkości człowieka, choćby głęboko już nawróconego i pod każdym względem dobrego.
Dwadzieścia lat temu. Niedługo po nawróceniu i powrocie do Kościoła po wielu latach. Jestem na mszy świętej. Ksiądz podczas ogłoszeń zapowiada, że teraz pan X złoży świadectwo. Nie bardzo wiem, o co chodzi. Do ambony podchodzi mężczyzna w średnim wieku i zaczyna mówić – że kiedyś był bardzo złym człowiekiem. Pił, bił, kradł, wynosił z domu różne rzeczy, nie dbał o rodzinę. Stoczył się na samo dno, stracił pracę i dom. I w pewnym momencie spotkał ludzi, którzy opowiedzieli mu o Jezusie. Nie bardzo im wierzył, ale ponieważ nie miał już nic do stracenia, odpowiedział na zaproszenie i poszedł na spotkanie. Jedno, potem drugie. I odkrył, że jest kochany. Że Pan Bóg o nim nie zapomniał. Jego życie zmieniło się radykalnie. Wyszedł z nałogu, nawiązał relację z dorosłymi już dziećmi. Ma nadzieję, że i z żoną uda mu się pogodzić. Chwała Panu! Ta opowieść trwała kilkanaście minut, była emocjonalna, poruszająca. Niełatwo mi się słuchało. Wokół ludzie się kręcili, spuszczali głowy, dawało się wyczuć napięcie. W głowie pełno myśli. I mieszane uczucia. Z jednej strony – podziw. To na pewno wymagało odwagi, żeby stanąć przed ludźmi i się odsłonić. I zażenowanie. Jakby znienacka wprowadzono mnie do obcego domu, w którym o poranku gospodarze paradują w piżamach. Jestem w czyimś wnętrzu, bez zaproszenia i bez przygotowania. Bez szansy na zapytanie siebie, czy chcę odbyć taką wizytę. Naruszenie granic? Ale czyich właściwie? Moich? Człowieka dającego świadectwo? On stanął przed nami świadomie. Ja zostałam postawiona przed faktem. Całe to zdarzenie nie pozwalało pozostać obojętnym. O to chodziło?
Jesteście wezwani
Od tamtej pory wiele razy znajdowałam się w podobnych sytuacjach. Już bez elementu zaskoczenia, za to ciągle z wieloma pytaniami – o to, jaki sens mają takie świadectwa, co dobrego przynoszą mówiącym, a co odbiorcom. Z założenia zapewne ma to być pokazanie innym swojej wiary i jej przełożenia na życie. Chodzi o żywy oparty na doświadczeniu przekaz, który jest uzupełnieniem teoretycznej katechezy czy kazania głoszonego z ambony. Jest to jakby „pieczęć” nadająca moc i wiarygodność doktrynie religijnej. Zgadza się z zapisami w Katechizmie Kościoła katolickiego, które mówią, że „świeccy, jak wszyscy wierni, wezwani są przez Boga do apostolstwa na mocy chrztu i bierzmowania, dlatego mają obowiązek i prawo, indywidualnie lub zjednoczeni w stowarzyszeniach, starania się, by orędzie zbawienia zostało poznane i przyjęte przez wszystkich ludzi na całej ziemi” (900) oraz że „świeccy wypełniają swoją misję prorocką również przez ewangelizację, to znaczy głoszenie Chrystusa… zarówno świadectwem życia, jak i słowem” (905).
Oczywiste jest to, że jako ludzie wierzący dajemy świadectwo swoim życiem: przestrzeganiem przykazań, decyzjami i wyborami zgodnymi z nauką Kościoła, uczestnictwem w liturgii i sakramentach. Głoszenie słowem jest już mniej oczywiste. Tym bardziej że jego forma bywa bardzo sztuczna, czasem napuszona i nawiedzona, a czasem żenująco nieporadna. Są świadkowie, którzy przemawiają z pozycji bardziej wtajemniczonych i z pewną pobłażliwością lub wyższością traktują słuchających. Inni w swej gorliwości i zapale są tak skupieni na sobie, że w ogóle słuchaczy nie dostrzegają. A jeszcze inni otwierają się bez żadnych zahamowań i odsłaniają rzeczy bardzo intymne, balansując na granicy ekshibicjonizmu lub nawet ją przekraczając.
Co wynika z takich świadectw? Nie wiem, czy przeprowadzono jakiekolwiek badania na ten temat. Z moich obserwacji i rozmów z wieloma osobami wynika, że mają pozytywne i negatywne strony.
Świadectwa niewątpliwie poruszają. Skłaniają do refleksji i budzą z uśpienia. Nawet, jeśli towarzyszy temu wzburzenie czy niesmak, coś zapada w świadomość. Bo trudno obojętnie przejść obok cudzego życia w jego drastycznych odsłonach (a świadectwa najczęściej dotyczą właśnie takich faktów, by pokazać głębię przemiany dokonanej przez Boga). Osobom sceptycznym i zniechęconym mogą dać nadzieję – bo skoro jemu się udało, może i dla mnie jest szansa? Zbuntowanym – pokorę wynikającą z konfrontacji z prawdą o kimś w podobnej sytuacji. Znudzonym – ożywienie i tęsknotę za żywą relacją z Bogiem. Wycofanym – odwagę. A tym, którzy sądzą, że w ich wierze i relacji z Bogiem już wszystko się wydarzyło – odświeżenie, tęsknotę za powrotem do bardziej intensywnego dialogu. Tak, jak w małżeństwie, kiedy czasem po wielu latach związku rodzi się pragnienie powrotu do początków i pierwszych randek.
Gdy świadectwa wysłucha osoba tkwiąca na obrzeżach Kościoła lub poza nim, może zrodzą się w niej pytania: o sens życia, źródła nadziei, o wiarę jako taką – a to już dużo. Takie pytania mogą się stać zaczątkiem poszukiwań, nierzadko prowadzących do nawrócenia, poważnych zmian w życiu. Zapewne jest też tak, że dla wielu osób świadectwo osoby cywilnej może być bardziej wiarygodne niż głos księdza, który niejednokrotnie postrzegany jest jako funkcjonariusz kościelny, wypełniający – poprzez głoszenie kazań czy konferencji – swoje statutowe zadania.
Świadek poprzez wyjście do ludzi ma okazję zweryfikować i umocnić wiarę. Staje się orędownikiem tego, co jest ważne dla niego samego, a wypowiadając słowa, na nowo odkrywa ich znaczenie. Głosi innym, ale także (a może przede wszystkim?) sobie, by utwierdzać się w tym, że droga, na którą został zaproszony i którą wybrał, jest słuszna.
Opowiedz o spotkaniu z Jezusem
Co negatywnego może wynikać z dawania świadectwa? Jeśli odbiorcy są nieprzygotowani, zaskoczeni, mogą zareagować strachem i zamknięciem lub kontestacją. Nie będą wówczas w stanie wsłuchać się w treść wystąpienia, odkryć jego przesłania – skupią się na tym, co zewnętrzne. Zauważą sztuczność, podważą wiarygodność, wyśmieją zaangażowanie i gorliwość, spontaniczne gesty i słowa. Wyjdą z kościoła z przekonaniem, że uczestniczyli w jakiejś pobożnej szopce, trochę jak na pokazie produktów zachwalanych z entuzjazmem przez przedstawiciela handlowego, któremu w zasadzie się nie wierzy. Wszyscy podejrzewają, że jego wystąpienie ma jakieś drugie dno, że manipuluje uczestnikami, by sięgnęli po produkty – z korzyścią dla sprzedawcy lub firmy, którą reprezentuje.
Dla głoszącego taka sytuacja też jest mało komfortowa i – jeśli nie ma porzebnego dystansu – może spowodować u niego blokadę albo wywołać postawę męczennika niezrozumianego przez zły świat. Okopie się wtedy w swoim szańcu i straci szansę na autentyczną ewangelizację wśród ludzi, z którymi się spotyka.
Co zrobić, żeby tego uniknąć? Jak umiejętnie i sensownie realizować wezwanie Kościoła do bycia świadkiem?
Niektóre wspólnoty religijne mają tego rodzaju wystąpienia wpisane w swoją statutową działalność, a ich członkowie co jakiś czas są zobowiązani do publicznego dawania świadectwa – w kościele lub w innych okolicznościach, np. na ulicy, w parku. Jeśli nie jest to poprzedzone odpowiednim przygotowaniem, może wywołać skutki odmienne od zamierzonych. Warto badać motywacje, postawę i predyspozycje głosicieli. Czy robią to tylko z obowiązku, czy także z własnego wewnętrznego przekonania? Czy są wystarczająco pokorni, by ich głos nie brzmiał mentorsko? Czy pamiętają, że nie są tu po to, by pouczać maluczkich, ale po to, by być raczej narzędziem Pana Boga? Czy przemyśleli to, co chcą powiedzieć, i zastosowali formę, która jest czytelna i przystępna dla odbiorców? Nie chodzi mi o to, by uczyli się na pamięć gotowego scenariusza i odgrywali przed słuchaczami jakąś rolę – pewna doza spontaniczności jest potrzebna. Jednak całkowite pójście na żywioł może być zgubne. Kiedy dygresja goni dygresję, a emocje wymykają się spod kontroli, u słuchaczy raczej zrodzi się irytacja i zmęczenie, a nie refleksja i otwarcie na Dobrą Nowinę. Bardzo ważne jest to, by nieustannie pamiętać, że głosić należy Boga, nie siebie. Przykłady z własnego życia mają być ilustracją Jego działania, a nie dowodem heroizmu, siły i wielkości człowieka, choćby głęboko już nawróconego i pod każdym względem dobrego. Wystrzegać się należy przekonania o swojej wyjątkowości – zarówno na etapie sprzed Boskiej ingerencji (wielu dających świadectwo przekonuje, że to oni byli największymi grzesznikami, jakich ziemia dotąd nosiła), jak i potem – gdy już dokonała się przemiana.
Trudno powiedzieć, czy można i należy przygotować także odbiorców. Gdyby ktoś uprzedził wcześniej wiernych, że na następnej mszy takie wystąpienia będą miały miejsce, mogliby się na to wewnętrznie nastawić. Ale taka zapowiedź mogłaby też spowodować, że wiele osób, chcąc uniknąć uczestniczenia w podobnej sytuacji – na takie spotkanie nie przyjdzie. Warto więc, by ksiądz odprawiający mszę (jeśli świadectwo ma miejsce w kościele) wprowadził zgromadzonych w zagadnienie, wyjaśniając, jaki jest jego sens. Może w ogóle częściej powinno się o tym mówić i pisać. Może problem leży także w tym, że w swojej wierze skupiamy się na doktrynie, stronie formalnej, analizowaniu przestrzegania przykazań i wymogów, a za mało uwagi poświęcamy temu, co chyba najistotniejsze – żywej relacji z Bogiem, spotykaniem Go na co dzień, rozmowie – z Nim i o Nim.
Opowiadał mi kiedyś znajomy jezuita o rekolekcjach, które prowadził dla kleryków jednego z seminariów. Przez kilka dni głosił im konferencje, a oni uważnie słuchali i robili notatki. W pewnym momencie poprosił, by odłożyli zeszyty i opowiedzieli o jakimś swoim spotkaniu z Jezusem. I zapadła cisza. Okazało się, że nie mieli do tej pory żadnych doświadczeń tego rodzaju, nikt wcześniej nie zaprosił ich do podzielenia się wiarą. Do posługi kapłańskiej przygotowywano ich głównie intelektualnie – poprzez studia i moralnie – formacją. Zabrakło w tym zwykłego życia.
Świadectwa wydają się czymś sztucznym i dziwnym być może dlatego, że w codziennych rozmowach nie mówimy o Bogu. Traktujemy wiarę jako sprawę prywatną i intymną, do realizacji wyłącznie w gmachu kościoła lub zaciszu domowego wnętrza. I nawet w tym domowym zaciszu mamy problem, żeby ten temat poruszać z najbliższymi – żoną, mężem, dziećmi. Niektórzy twierdzą nawet, że temat wiary jest objęty większym tabu niż seks.
Moje świadectwo
Dziesięć lat temu. Jestem już mocno w Kościele. Telefon od zaprzyjaźnionego księdza i spowiednika. Prosi mnie o to, by złożyć świadectwo w ramach prowadzonego przez niego seminarium odnowy życia chrześcijańskiego. Pierwsza reakcja – lęk. I przekonanie, że nie umiem tego zrobić. Potem myśl – że chyba nie mogę odmówić. Nie dlatego, że ktoś prosi, tylko z racji tego, że jestem chrześcijanką i wiarą mam się dzielić. Czuję też, że mam okazję do swego rodzaju spłaty długu. Swoją wiarę zawdzięczam w dużej mierze świadkom, których spotkałam na swojej drodze. Zgadzam się. Próbuję zebrać myśli. Wybrać te wątki z mojego życia, które są kluczowe. Szczerze, ale bez nadmiernego odsłaniania się. Prawdziwie, ale bez afektacji. Rzeczowo, ale nie sucho… Strasznie to trudne. Modlę się dużo przed tym dniem. Głównie słowami z Ewangelii św. Marka: „…nie martwcie się przedtem, co macie mówić: ale mówcie to, co wam w owej chwili będzie dane. Bo nie wy będziecie mówić, ale Duch Święty” (Mk 13,11b).
Na szczęście moi słuchacze byli przygotowani. To nie są przypadkowi wierni podczas mszy świętej, tylko uczestnicy seminarium, wszyscy intensywnie poszukujący swojej drogi do Boga. Nie pamiętam, co mówiłam. Ufałam, że Duch Święty jest ze mną i czuwa nad całą sytuacją. Kilkanaście tygodni potem spotkałam jednego z uczestników. Podziękował za świadectwo. Powiedział, że było to dla niego ważne – znał mnie od wielu lat jako osobę wierzącą, ale to, co usłyszał, pozwoliło mu zobaczyć we mnie człowieka, który nie jest wolny od zmagań, który próbuje dostrzegać działanie Boga w życiu i wciąż na nowo Go szukać.
Powiedział też, że moje słowa ma nagrane i może mi je udostępnić. Nie chciałam. I nadal nie chcę. Bo to jednak jest coś bardzo osobistego. Otwieranie tego, co zwykle bywa zamknięte. Nie znaczy to, że żałuję. Wydaje mi się jednak, że publiczne świadectwo jest pewnego rodzaju celebracją, świętem. Nie chciałabym robić tego rutynowo ani słuchać rutynowych wystąpień, wynikających z klucza i kalendarza. Za to tęsknię za zwykłymi rozmowami o spotkaniach z Jezusem. Za spontanicznymi świadectwami wyrażanymi w zwyczajnych okolicznościach, w pracy podczas przerwy na kawę, przy zakupach i na towarzyskich spotkaniach. Mam doświadczenie takich rozmów, w lesie, w pociągu, przy kanapce, a czasem piwie, i wiem, że zarówno dla mnie, jak i dla moich rozmówców było to bardzo cenne. Umacniało, odnawiało, pobudzało do konkretnych działań. Bo takie rozmowy płynęły z naturalnej wewnętrznej potrzeby podzielenia się tym, co wartościowe. Święty Dominik miał mówić, że „zapalać innych może ten, kto sam płonie”. Jeśli ten płomień, choćby niewielki, nosimy zawsze przy sobie, przynosi on może więcej korzyści niż okazjonalnie rozpalane wielkie ognisko, zwłaszcza że takie duże ognisko może czasem też poparzyć. Dla mnie większą wartość od opisanych wyżej świadectw ma apostolstwo codzienne, praktyczne, kiedy wychodzimy do ludzi na zewnątrz, także tych, którzy nigdy nie zaglądają do kościoła. W sytuacjach, gdy trzeba zabrać głos w ważnej kwestii społecznej lub moralnej, opierając się na nauce Kościoła, uzasadnić swoje wybory życiowe, wytłumaczyć dylematy itd. Wtedy chyba najbardziej wypełnia się powołanie świeckich do głoszenia światu orędzia zbawienia.
Oceń