Z ekranizacjami historii biblijnych mam taki sam problem, jak z filmami fabularnymi o piłce nożnej. Kiedy tylko zaczynają grać, gołym okiem widać, jakie to wszystko nieporadne. Pewnie chodzi o zły dobór medium. Mecz piłkarski jest po to, żeby go oglądać na stadionie albo przed telewizorem. Nie można zagrać zwodów Maradony albo Deyny, bo żeby to zrobić, trzeba być prawdziwym Maradoną albo Deyną. Kiedy próbuje to robić aktor, wychodzi śmiesznie albo żałośnie.
Podobnie jest z filmami biblijnymi. Wiem, wiem, kino zaczęło się od biblijnych epopei, od prawie stu lat reżyserzy i producenci szukają sposobu na wywołanie u widza emocji i myśli, które towarzyszą czytelnikom historii o stworzeniu świata, wygnaniu z raju, życiu proroków, a potem Jezusa i Jego uczniów.
I co? I nic. To, co przeczytane w Biblii porusza i prowadzi na drugą stronę lustra, w kinie wygląda jak pompatyczna, sztuczna, ziejąca nudą akademia ku czci. Owszem, zdarzają się wyjątki: Ostatnie kuszenie Chrystusa Scorsesego albo Pasja Gibsona. Ale to mniej lub bardziej udane eksperymenty, prowokacje filmowe, które nie zmieniają zasady: Biblia jest do czytania, nie do oglądania.
Problem w tym, że tematy biblijne kuszą. Życie i śmierć, Bóg i diabeł, grzech i cnota, miłość i nienawiść – nie ma w naszej cywilizacji innej książki, w której znalazłby się tak dramatyczny opis ludzkiej natury, a przecież kino żyje z lud
Zostało Ci jeszcze 75% artykułuWykup dostęp do archiwum
- Dostęp do ponad 5000 artykułów
- Dostęp do wszystkich miesięczników starszych niż 6 miesięcy
- Nielimitowane czytanie na stronie www bez pobierania żadnych plików!
Oceń